JAK PRZEJĄĆ KONTROLĘ NAD ŚWIATEM, NIE WYCHODZĄC Z DOMU (17)
Jakich kocopołów by bohaterowie nie prawili, jak okropnych epifanii z piekła książek Paulo Coehlo rodem by nie przeżywali, jakich głupich fum by się nie dopuszczali – w jakimś akcie prabezbronności mózg dodaje uczestników „Azji Express” do znajomych
Pijawki, chuby itp. egoistyczne ustawianie się w życiu żerując na innych, jednoczesnie protekcjonalnie traktując innych jak śmieci.
Anonimowy Internauta
Poświęcenie 10 godzin dobrego życia na obejrzenie programu „Azja Express” wywołało u mnie pewną moralną ambiwalencję, jednak mój spowiednik uspokoił mnie. Owszem, może i była to niegospodarność, szastanie na prawo i lewo czasem i komórkami nerwowymi, które mogły zostać spożytkowane na coś bardziej podobającego się Bogu. Z drugiej strony robiłam to w dobrej wierze, biorąc na siebie pewne brzemię, którego inni nie mają może woli i cierpliwości nieść. Tak więc obejrzałam „Azja Express”, byście wy już nie musieli go oglądać albo zasłaniać się nieprzydającymi godności argumentami: „nie widziałem, ale nie podoba mi się” i „co to w ogóle za gówno?”, lądując poza nawiasem ogólnonarodowej histerii. Z trzeciej, już poważniejszej strony: rozmiarów tej ostatniej nie doszacowujemy.
Nie, nie można powiedzieć, że najnowsze TVN-owskie celebreality show, w ramach którego znani i (niekoniecznie) lubiani ścigają się po ubogich częściach Azji, jest programem mądrym i inspirującym, prowadzonym przez prof. Janion i prof. Hausnera. O tym pisali już Paulina Młynarska i Filip Springer. Jednak bardziej statystycznym Polakom zdaje się to aż tak nie przeszkadzać – sycą się sensacyjną formułą i fizjologicznym upodleniem „pięknych i bogatych”. Bo to właśnie pot, krew i łzy tych medialnych pół-, no, ćwierćbogów… bóstw… bóstewek… podbóstw, przybóstw… nie wiem jak to stopniować… jest główną atrakcją show.
Co środę losy uciemiężonych celebrytów śledzi 1,5 miliona osób (plus milion odsłon odcinków w internecie), zaś ich postawy są komentowane i analizowane w mediach społecznościowych z gorączką wartą lepszej sprawy. Serwisy plotkarskie poświęcają „Azji” co drugi post, próbując wyssać powstałe między gwiazdami kwasy i animozje do ostatniej molekuły. Wyeliminowani zawodnicy niemalże stacjonują w telewizjach śniadaniowych, tłumacząc zawiłości zatargów i psychologicznych wojen z poprzednich odcinków, z całkowitą powagą przyjmując pozy i intonacje profesorów doktorów habilitowanych azjoexpressologii.
Małgorzata Rozenek typuje już uczestników do kolejnej edycji („Są tacy ładni. Mogliby być DRUGIMI NAMI”). „Cała Polska czeka na to, co będzie” – stwierdza śmiało projektant mody Łukasz Jemioł, zaś Przemysław Saleta uważa, że „wiele osób żyje teraz od środy do środy”. Ale nawet jeśli ta cokolwiek autocentryczna, pokolonijna perspektywa jest odrealniona, to coś jest na rzeczy: „Azja Express” dostarcza Polakom wspólnotowych emocji i dreszczy na miarę pierwszej edycji „Big Brothera”.
Wokół niej w 2001 tak samo podniesiono obyczajowe larum; telewizja zdawała się zmierzać donikąd. Jak czytamy w kompendium „Obyczaje polskie. Wiek XX w krótkich hasłach”, jesteśmy przywiązani do idei przekazu mądrzejszego od widza, dydaktycznego, misyjnego; przynoszącego salon pod strzechy. „Big Brother” stanowczo pod strzechy przynosił inne strzechy. W naszpikowanym kamerami domu Wielkiego Brata kwitło dzień po dniu kilkunastu Polaków, powiedzmy sobie wprost – pozbawionych szczególnych właściwości. Elektryzującym widzów novum było przełamanie pewnego telewizyjnego tabu: idei programu jako skonwencjonalizowanego, medialnego preparatu, silnie oczyszczonego ekstraktu. „Big Brother” był obietnicą audycji-życia, rozlanej poza godziny emisji, nieobranej z „prawdy”, plew rozmaitych codziennych nud, nieatrakcyjności i nieprzewidywalności. Stymulując mózgowe ośrodki podglądactwa, codziennie gromadził przed odbiornikami 4,5 miliona osób w nadziei na zobaczenie w telewizji czegoś nietelewizyjnego: stosunku, kłótni, kąpieli, siku, a może nawet dwójki.
Nudni uczestnicy pierwszej edycji wszelkie tabu omijali jednak wstydliwym łukiem. Całymi dniami pokornie wykonywali nieinteresujące zadania, odbywali niepogłębione rozmowy, a na umysłowym bezrybiu każde zdanie zaczynające się od „Bo w życiu to jest tak…” urastało do rangi wiekopomnego „tekstu”. Beknięcie do dowcipu.
Jednak mimo zupełnej bezbarwności, obserwowani w „pieleszach” i psychologicznych dezabilach zyskiwali u oglądających status osób dobrze znanych, bliskich, budzących zaufanie. W łańcuchu skomplikowanych reakcji telewizyjno-socjo-chemicznych powstawała jakaś przedziwna zbiorowa fatamorgana pt. „BLISCY ZNAJOMI NAS WSZYSTKICH POLAKÓW”, utrzymująca się zresztą jeszcze wiele lat po zakończeniu edycji. Mimo że telewizję niemal natychmiast zalała fala mniej lub bardziej udanych klonów programu, tylko oni zostali rozpoznawalnymi figurami masowej wyobraźni. Sama pamiętam jak dziś: pociąg relacji Warszawa–Poznań, wagon Wars, Piotr „Gulczas” Gulczyński każdym swoim ruchem (popiskującej skórzanej kurtki) podnoszący kurzawę szeptów i spojrzeń. Wyciągnięci za chabety z anonimowości bigbrotherowcy „otwarzowali” całą ramówkę TVN, wystąpili w filmie fabularnym i reklamowali paranoiczne gadżety w Mango Gdynia. Manuela Michalak prowadziła program satyryczny, Małgorzata Maier – o dekoracji wnętrz, Monika Sewioło wystąpiła na okładce „Playboya”, a ich nazwiska i twarze przywołuję 15 lat później z pamięci, nie musząc posiłkować się „Encyklopedią Wiedzy Całkowicie Niepotrzebnej”. Narysowani komiksową kreską (każdy posiadał maksymalnie jedną cechę: gruba, macho, sekutnica, blondynka), stanowili coś w rodzaju zestawu najczęstszych Polaków. Tworzyli rodzaj społecznej makiety, mini-Polski, platformy do spekulacji, dyskusji i negocjacji wartości.
Podobnie narracjo- i wspólnototwórcze właściwości ma w moim odczuciu w roku 2016 „Azja Express”. Znowu przed ekrany przywodzi widzów nadzieja na zobaczenie treści przez media tabuizowanych, w tym wypadku: mizernej człowieczej kondycji jej gwiazd. To typowe telewizyjne igrzyska – odwrócona loteria, w ramach której tym na co dzień wywyższonym zostają skonfiskowane ich boskie atrybuty: pieniądze, samochody, makijaże, korzystne światła i rozpoznawalność. W wycieńczającej podróży po Tajlandii, Wietnamie, Laosie i Kambodży dysponują tylko swoimi elementami nieruchomymi, takimi jak implanty, operacje plastyczne i osobista obrotność. Tej ostatniej doprawdy im nie brakuje. Można z nimi konie kraść, ale wyłącznie upewniwszy się wcześniej, czy to przypadkiem nie nasze własne. Te sobaki są tak superskuteczne, że spotkawszy Jezusa Chrystusa dźwigającego krzyż, spytałyby, czy mogą u niego nocować, a przynajmniej podrzuciłyby mu do noszenia swój plecak. „Nikt tu nie jest przypadkiem; to elitarny klub morderców” – mówi Małgorzata Rozenek (Perfekcyjna Pani Domu, Projekt Lady) w przeplatających sensacyjne przygody sekwencjach refleksyjnych.
Ta niewątpliwa superskuteczność celebrytów, choć bardzo medialna, drastycznie obniża potencjał edukacyjno-podróżniczy show. Dynamicznie zmontowane, pełne landszaftowych widoków, mogłoby spełniać od biedy postulaty dydaktyczne: rozbudzać tęsknotę za egzotyczną awanturą czy chociaż poszerzać horyzonty. A jednak pokazuje zetknięcie z obcą kulturą w najgorszym możliwym wydaniu – płytkim, wyższościowym, bezmyślnym. Zdeterminowani, by wygrać wyścig, uczestnicy nie mają czasu na polityczne poprawności: odnoszą się do tubylców użytkowo, a rzeczywistość, z całą jej zawiesistością historyczno-kulturową, traktują jako planszę nie zawsze mądrej gry.
W przypadku Tajlandii jeszcze to ujdzie, w przypadku Kambodży zaczyna się robić dziwnie. Z jednej strony tak właśnie wygląda popturystyka w dobie tanich biletów lotniczych, z drugiej – bardzo źle, że ten przykry model utrwalają i promują osoby opiniotwórcze. Które a to mierzą babom włosy, a to grają z tubylcami w rattanową gumę, a to prowadzą lokalne dzieci na sznurku, konsekwentnie mówiąc do wszystkich po polsku. Jak śpiewał Andrzej Rosiewicz: „mógłbym się tą Japoneczką nawet zauroczyć, ale jak tu takiej Chińce spojrzeć prosto w oczy?”.
O wygraną (100 tysięcy złotych) walczy 7 par, złożonych z celebrytów i normalsów: Przemysław Saleta i Dariusz Kuźniak (którzy od razu przepuszczają swoje symboliczne dolary na imprezkę i odpadają na samym początku), sympatyczne, poruszające się siłą bezwładu i łutu szczęścia aktorki-abnegatki Agnieszka Włodarczyk i Maria Konarowska; ponuro skuteczni, sumienni, niezabawni kucharze Pascal Brodnicki i Paweł Dobrzański; wyjadający sobie z dziubków Małgorzata Rozenek i Radosław Majdan, pieczołowicie pracujący na potencjał medialny swojego związku. Wreszcie: filuterni, ale ambitni aktor Michał Żurawski i Ludwik Borkowski (mogący budzić sympatię swoją ostentacyjną nietelewizyjnośicą); Hanna Smoktunowicz i slapstikowo zmanierowany projektant mody Łukasz Jemioł oraz para szczególna, biblijna: dobra blondynka (Weronika Budziłło) i zła brunetka (Renata Kaczoruk).
Choć z początku ciężko zaakceptować niepodważalną głupotę całego przedsięwzięcia, jak i jego uczestników, „Azja Express” oczywiście wciąga. Porywa serce awanturnicza eskapada, podkręcona montażem, dodanymi w postprodukcji efektami, absurdalnie dramatyczną muzyką, nadającą zmaganiom bohaterów w gnojówce aspektów epickich. Działa też niewątpliwie schadenfreude – miło w zaciszu domowego ogniska oglądać poniewierkę medialnych kokietów. Wreszcie po paru odcinkach człowiek się przywiązuje. Jakich kocopołów by bohaterowie nie prawili, jak okropnych epifanii z piekła książek Paulo Coehlo rodem by nie przeżywali, jakich głupich fum by się nie dopuszczali – w jakimś akcie prabezbronności mózg dodaje ich do znajomych. Ta irracjonalna, jednostronna więź, a raczej przywiązanie oglądającego do oglądanych, to właśnie najmniejsza jednostka prowizoryczno-efemerycznej wspólnoty, która à propos reality show powstaje i której mimowolnie zostajemy członkami.
Oczywiście, w ogólnym rozpadzie struktur społecznych zawsze to jakiś surogat przynależności: możemy losy oglądanych wspólnie interpretować, przewidywać, oceniać, możemy ich nie cierpieć, obrażać i lżyć na forach. Znowu – tak jak w Big Brotherze – mamy do czynienia z ułożoną z celebrytów makietą, asortymentem komiksowych figur współczesności. Jest „zakochana para”, „przyjaciel gej”, „szowinizujący samiec alfa”, „wyrachowana kobieta” czy „zwykły skromny gość”, w których możemy się przeglądać i do których możemy się odnosić. Komplet Polaków, wzorów osób, w które dzieci bawiłyby się niewątpliwie na podwórkach, gdyby dzieci bawiły się jeszcze na podwórkach.
Wiele z tych ról zresztą instynktowni autokreatorzy umiejętnie podchwytują, kokietując potoczne gusta i przekonania. „Ja nie jestem za żadnym równouprawnieniem, prawda, Radziu?” – zapewnia Małgorzata Rozenek, robiąc wiatr rzęsami. „Kobiety, które na co dzień wydawają się twarde, też chcą, by czasem je przytulić” – mówi ciepło wytatuowany piłkarz. To wyjadacze, często zawodowi showmani, którzy dobrze wiedzą, jak działa towarzysząca im kamera; z robienia kanapki potrafią zrobić etiudę, z zatrucia pokarmowego – objawienie duchowe. Wiedzą, że ścigają się o dużo więcej niż 100 tysięcy: o sympatię widzów. Czegóż innego jest program fabryką, jak nie NASZYCH WSPÓLNYCH ZNAJOMYCH, którzy poprowadzą nam programy, wystąpią nam w serialach i podpowiedzą, jaki jeść majonez?
Co ciekawe, czytając budującą się wokół programu na forach internetowych opowieść, można dostrzec, że widzowie na te role, zagrane albo spreparowane w montażu, jakby dobrowolnie się nabierają. I wierzą w nie, i dobrze wiedzą, że to wyreżyserowana podpucha. Biorąc do analizy dowolną garść komentarzy, znajdziemy zazwyczaj powtarzające się emocje i postawy:
– widzowie notorycznie demaskują złudną naturę show i fałsz jego uczestników: („nędzna ustawka, wszystko na pokaz, wszyscy uczestnicy azja express siebie warci, wiedzieli, na co się piszą i wiedzieli, że cały ich charakter wyjdzie na wierzch. Sami są sobie winni”),
– piją do jego moralnej śliskości („gdybym była gwiazdą, gdyby zaproponowano mi udział w tym programie – kategorycznie bym odmówiła i przelała moje pieniądze na konto fundacji działającej na rzecz biednych ludzi”),
– mają poczucie, że biorą udział w zbiorowym napadzie głupoty („Boże jacy my jesteśmy ubodzy umysłowo przez takie głupie portale”),
– jednocześnie nie są sobie w stanie odmówić paru przykrych szczerych refleksji o wiejskiej naturze celebrytów – obsesyjnie powracający motyw słomy z butów: „Małgonia to cwana lisica! Miała pomysł na dalsze życie. Znaleźć sobie faceta, którego by miała pod pantoflem i wejść do wyższych swer. Pierwszy warunek ma już spełniony w postaci Radzia. Drugi pozyskać go przez panią Agnieszkę Szulim Badziak Woźniak-Starak. Tylko pani Małgoniu! Chociaż nie wiem, jak by się pani starała i tak słoma z waszych butów będzie wychodzić!”.
Do celebrytów zwracają się bezpośrednio na „ty”, często po nazwiskach albo pobłażliwymi zdrobnieniami. Doradzają im: „Majdan chłopie weź się ogarnij trochę przycisła cię pantoflem tylko uszy wystają”. Martwią się o nich i ich bliskich: „a kto został z dziećmi Rozenek Majdan??? bo ona ciągle albo na ściankach albo lata ćwiczyć. Na ch.... jej te dzieci jak ona albo nagrywa programy albo lata po krajach! Do niani dzieci będą wołały mama”.
Czasem czują się zaproszeni do zawierzenia im (i szerszej publiczności) treści osobistych: „Chłopie obyś tak jak mój inteligentny przystojniak po ponad 20 latach małżeństwa wciąż tak kochał i przynosił różę swej lubej albo śniadanko do łóżka aby ją bolały z tej namiętnej miłości piersi muszelka pupusia a kominek był porządnie orgastycznie wyczyszczony tu różnica kolosalna wy jesteście po wielu parneterach a my dla siebie PIERWSI i oby ostatni jak Bóg da więc jest to bez porównania najpiękniejsza Nasza Miłość na świecie”. A jednocześnie dobrze zdają sobie sprawę z prawideł gry, którą wiodą ludzie szarzy z ludźmi nieszarymi: „ja mam 2 pary botków na cała jesień a ona ma inną parę botków do kazdej stylizacji”. „Nie przejmuj się, jej za to nienawidzi co najmniej pare milionów ludzi”.
Niewątpliwie zasługującą na wnikliwszą analizę postacią jest Renata Kaczoruk. Największa „Azji Express” wizerunkowa bankrutka, superzdeterminowana, nieprzebierająca w środkach, nie tylko nie zdobyła serc publiczności, ale wręcz stała się obiektem namiętnego ogólnonarodowego linczu. Wydaje się, że polskie media nie miały takiego kobiecego szwarccharakteru od czasu tzw. mamy Madzi. Przedsiębiorcza, robotycznie miła, w swoich wynurzeniach mówi wiele o „osobistych granicach” i „strefie komfortu”, jakby przed wyjazdem naczytała się o nich w podręczniku „JAK ZMYŚLNIE UDAWAĆ CZŁOWIEKA?”. Skojarzona w parze z łagodną, lubiącą zwierzęta blondynką, jest ucieleśnieniem baśniowej złej siostry. Trwa ogólnopolska dyskusja, czy czarny charakter to efekt montażu, czy osobistych właściwości bohaterki. Ja, gdybym pisała o Renacie Kaczoruk pracę magisterską, z pewnością przywołałabym film „Ex-Machina” Alexa Garlanda, w którym demoniczny informatyk konstruuje w swojej dalekogórskiej posiadłości inteligentne, ale nieszczególnie sentymentalne kobiety-roboty. Renata zachowuje się, jakby udało jej się stamtąd uciec i znaleźć schronienie w TVN-ie. Przede wszystkim jednak przypomina mi ona doskonałą pannę Bobbit z opowiadania Trumana Capote:
Jedyną osobą, którą Prymus oklaskiwał tego wieczora była panna Bobbit. Nie ulega wątpliwości, że Szatan jej sprzyjał, ale zasługiwała na to. Wybiegła kręcąc biodrami, potrząsając lokami i wywracając oczami.
Oraz:
Niedługo potem panna Bobbit złożyła nam wizytę:
– W kościele jest taki przykry zapach – powiedziała pochylając się do przodu, z dłońmi splecionymi skromnie na brzuchu.
– Nie chciałam, żeby pan sobie pomyślał, że jestem poganką, panie C. Doświadczyłam dosyć w życiu, żeby wiedzieć, że istnieje Bóg i istnieje Szatan. Ale to nie sposób na poskromienie Szatana, by iść do kościoła i słuchać, jaki z niego występny, wredny głupiec. Nie, Szatana trzeba kochać, tak jak kochamy Pana Jezusa; bo wiele może i gotów jest wyświadczyć nam dużo dobrego, jeśli wie, że mamy do niego zaufanie. Mnie często świadczył uprzejmości… Na przykład w szkole tańca w Memphis zawsze wzywałam szatana, by mi pomógł uzyskać główną rolę w naszym dorocznym popisie. Po prostu zdrowy rozum. Rozumie pan, wiedziałam, że Pan Jezus nie będzie zawracał sobie głowy tańcem.
Gdy jednak wybrzmi w sercu naiwna antypatia do nieznanej, wytworzonej w procesie telewizyjnej produkcji postaci, przychodzi chwila refleksji i kaca. Zaraz więc potem zadałabym w mojej pracy pytanie: kogo tak nie cierpimy? Kogo tak nie chcemy widzieć, kogo chcemy wywieźć na gnoju za wieś? I czy gdyby Renata Kaczoruk była mężczyzną, to jej przebiegłość i determinacja byłyby zaletami, a ekspansywność uchodziłaby za siłę? Kogo wypędzają ze swojej świątyni Polacy? Co tak zaciekle egzorcyzmują?
Emocje, które budzi program, komentarze, cała ta budująca się wokół niego wielogłosowa opowieść, stanowi niezwykły materiał socjologiczny. Jego analiza wykracza już daleko poza rozmiary tego artykułu i moje nerwy, ale niewątpliwie jest to posiew z duszy Polaka AD 2016. A ta, jak zwykle, w zaawansowanym procesie gnilnym: tak samo barwna, jak niezbyt apetyczna.
Kiedyś resztek nie wyrzuciłyby nawet do swojego śmietnika.
Radosław Majdan. Profesor zwyczajny w katedrze Życia.
„Nawet kobiety, które wydawają się silne, chcą czasem, by je przytulić”.
Wchodzi w zęby, ale ma dużo błonnika i najważniejsze bezgluten.
Łapanie kozy, oczy zawiązane ściereczką. Adrenalina, emocje, życie na krawędzi.
Szatan zostawił podpowiedź ukrytą na kamyczkach, niestety tylko Renata potrafi ją odczytać.