Kto by pomyślał, że koncepcja muzyki zredukowanej do absolutnego minimum i polegającej na graniu wciąż tego samego da początek najbardziej komercyjnemu stylowi dwudziestowiecznej kompozycji? A jednak od czasów romantyzmu żadna inna forma muzyki opartej na notacji nie cieszyła się takim powodzeniem jak minimalizm. Jego główna idea głosząca, że mniej znaczy więcej, nadal robi zawrotną karierę i przyjmowana jest w coraz to nowych dziedzinach, kusząc obietnicą uporządkowania nieogarnionej złożoności świata.
Niewykluczone, że w tym właśnie leży klucz do zrozumienia współczesnej atrakcyjności minimalizmu, który w coraz mniejszym stopniu odnosi się do spójnych kryteriów estetycznych, stając się kategorią przede wszystkim afektywną. Oznacza pewien typ wrażliwości, szczególnie atrakcyjny w świecie cierpiącym na nadmiar bodźców. Gdy w rosnącym stopniu czujemy się osaczeni przez wszechobecność muzyki, docierającej do nas non stop za pośrednictwem coraz to nowych środków przekazu, minimalizm oferuje kuszącą, aczkolwiek złudną, wizję powrotu do samej istoty muzyki.
Od momentu swojego powstania nurt ten rozwijał się w dialogu ze stylami popularnymi: szczególnie modalnym jazzem i rockiem psychodelicznym, a stopniowo także z muzyką elektroniczną. O sile tych związków świadczyć mogą trzy tegoroczne płyty, wszystkie wydane przez prężnie działającą krakowską wytwórnię Instant Classic. Czy zatem polska alternatywa rozpoczyna właśnie pełnokrwisty romans z minimalizmem? Wybrane wydawnictwa to oczywiście tylko kropla w morzu, ale warto podkreślić, że zostały nagrane przez uznanych muzyków i – jak dotąd – spotykały się z entuzjastycznym przyjęciem krytyki. Niewątpliwie znajdą się w wielu podsumowaniach bieżącego roku i przypuszczalnie, z perspektywy czasu, to przez ich pryzmat będziemy patrzyć na to, co wydarzyło się w krajowej muzyce w tym okresie.
Za prowodyra „zwrotu minimalistycznego” w polskiej muzyce alternatywnej należałoby uznać Wacława Zimpla, który od kilku już lat otwarcie przyznaje się do inspiracji ideami głównych przedstawicieli amerykańskiego minimalizmu i konsekwentnie wciela je w życie w swoich kolejnych projektach. Najnowszy z nich to LAM – trio, w skład którego wchodzą także pianista Krzysztof Dys i perkusista Hubert Zemler. Obaj towarzyszyli Zimplowi w jego wcześniejszych peregrynacjach w stronę minimalizmu: Dys jako członek kwartetu, który nagrał album „Stone Fog”, a Zemler w To Tu Orchestra, odpowiedzialnej za płytę „Nature Moves”. Echa podejścia wypracowanego na tych wydawnictwach niewątpliwie słyszalne są także w LAM, jednak ograniczenie składu umożliwiło bardziej regularną pracę nad muzyką, co znalazło wyraźne odzwierciedlenie w jej brzmieniu.
O tym, że będzie to najbardziej źródłowo minimalistyczny album w dyskografii Zimpla, świadczy już sama czarno-biała okładka, zawierająca jedynie pisane ciągłą linią logo zespołu. Podobna oszczędność charakteryzuje trzy składające się nań kompozycje, których budowa nie odbiega za bardzo od minimalistycznego kanonu. W przeważającej mierze muzyka oparta jest bowiem na repetycji figur rytmicznych i melodycznych, które tworzą złożone, stopniowo ewoluujące wzory. Płyta zaczyna się od pojedynczych akordów fortepianu na tle perkusyjnych pogłosów i delikatnych elektronicznych LAM, „LAM”,
Instant Classic 2016szumów, w sposób mogący kojarzyć się z twórczością duetu Carstena Nicolaia i Ryuichiego Sakamoto albo grupy Swod. W drugiej części utworu pojawia się jednak miarowy puls, który – z drobnymi wariacjami – utrzymuje się aż do końca, stanowiąc pulsujące tło dla nakładających się nań warstw dźwięku. Na pierwszy plan wybijają się pociągłe frazy klarnetu Zimpla, natomiast Dys i Zemler wprowadzają dyskretne przesunięcia rytmiczne lub modulacje brzmieniowe, które współtworzą poczucie transowości i narastającej złożoności muzyki.
Druga kompozycja stanowi niejako pętlę do samego początku płyty: ascetyczne uderzenia w klawisze, oszczędna, ale pełna brzmieniowych detali gra perkusji, ledwie wyczuwalne elektroniczne modulacje kolorytu, składają się na akompaniament dla długiej i nieco sentymentalnej partii solowej Zimpla. Medytacyjny charakter utworu i granie ciszą budzą nieuniknione skojarzenia z estetyką charakterystyczną dla nagrań firmowanych przez ECM – wytwórni niewątpliwie zasłużonej także dla minimalizmu, ale znanej przede wszystkim z melancholijnej odmiany skandynawskiego jazzu, pełnej przestrzeni, spokoju i chłodu. Kompozycja LAM idealnie wpasowuje się w tę konwencję i – gdyby nie instrumentarium – mogłaby spokojnie znaleźć się na płycie np. Arve Henriksena, a być może i samego Jana Garbarka.
W utworze finalnym trio powraca do mocno transowego grania, opartego w przeważającej mierze na repetycjach i ich stopniowych permutacjach. Najdłuższa kompozycja na płycie jest także najbardziej dynamiczna, wprowadzając elementy wykraczające poza bezpieczne ramy przyjętej stylistyki, jak niemal freejazzowe solo Zimpla, które stanowi wyróżniający rys drugiej części utworu, czy partia preparowanego fortepianu Dysa w części trzeciej. Na sam koniec muzycy ponownie powracają do motywu otwierającego płytę, tworząc w ten sposób efekt niekończącej się pętli. Przemyślany charakter i elegancka konstrukcja płyty stanowią niewątpliwie najjaśniejsze cechy muzyki LAM. Jednak przy okazji jej odsłuchu nie mogę pozbyć się wrażenia, że w przeciwieństwie do wcześniejszych projektów Zimpla przyjęta konwencja raczej ogranicza niż wyzwala muzyków. Szczególnie w momentach, w których złożoność rytmiczna zostaje zredukowana do roli tła dla partii solowych, całość staje się dość przewidywalna i pozbawiona wyrazu.
Nieco bardziej swobodne podejście do minimalistycznego kanonu oferuje za to nowa płyta Kristen, „Las”, udowadniająca, że zespół po raz kolejny był w stanie wymyślić siebie na nowo, a zarazem pozostać wierny rozwijanej od lat wizji muzyki. O ile jego twórczość zawsze była w miarę oszczędna i surowa, o tyle poleganie w takim stopniu na repetycji stanowi coś, czego w niej dotąd nie słyszeliśmy.
Kristen, „LAS”,
Instant Classic 2016Całość rozpoczyna się od prawie dziewięciominutowego „Salta”, zdradzającego silne krautrockowe naleciałości. Motoryczny groove podlegający stopniowej progresji tworzy hipnotyczną, wielowarstwową pulsację, jak gdyby transowość Neu! spotkała się z brzmieniowymi eksperymentami Tortoise. Miarowo wybijany rytm, zapętlone riffy i kosmiczne klawisze pojawiają się także w kolejnym utworze, „Amra”. Ich sukcesywne narastanie aż do hałaśliwej kulminacji przywołuje dalekie echa Acid Mothers Temple, których wariacje na temat „In C” Rileya stanowią jak dotąd jedną z najbardziej konsekwentnych prób budowania pomostu pomiędzy psychodelicznym rockiem a klasycznym minimalizmem. Jednak gdy już wydaje się, że krautrockowa maniera zdominuje brzmienie albumu, w dalszej części następuje kilka niespodziewanych zwrotów.
Przepełniona niepokojem „Wyspa” przypomina bezkształtną masę dźwięku, w której kotłują się świdrujące gitarowe drony, monumentalne bębny, a nawet elementy field recordingu. Całość jest jak potężny akustyczny wir, który wciąga w siebie wszystkie dźwięki otoczenia, pozostawiając katartyczne poczucie oczyszczenia. Z kolei „Tony” oparte są na bardzo kristenowym riffie, nawiązującym do wczesnych, postrockowych nagrań grupy. Stopniowo obudowywany jest on jednak powtarzającymi się motywami, które ponownie wprowadzają do muzyki pierwiastek transowości. Płytę wieńczy zaś utwór tytułowy, jedyny z wokalami, wyjątkowo w twórczości zespołu śpiewanymi po polsku. Muzycznie oparty jest na jednostajnym slowcore'owym pulsie, w którym pobrzmiewają wpływy Codeine czy Karate, na tle którego metaliczne, rozedrgane gitary oraz nieco beznamiętny głos mozolnie budują nastrojową kodę.
Mimo tak wielu stylistycznych wolt całość wypada spójnie, składając się na konsekwentną wizję artystyczną, co w ostatnich latach nie zawsze się Kristen udawało. Jednak sięgnięcie po elementy muzyki repetytywnej, które pobrzmiewają w zasadzie w każdej z kompozycji składających się na „Las”, nadało albumowi wewnętrzną integralność, czyniąc go jednym z najciekawszych wydawnictw tego roku. Jeśli wierzyć Łukaszowi Rychlickiemu, ów zwrot ku minimalizmowi został zainicjowany przez pojawienie się w składzie Macieja Bączyka, który – co prawda – dołączył do zespołu już na „The Secret Map”, ale większy wkład wniósł dopiero w tworzenie nowego krążka. Równie istotny wydaje się jednak wpływ innej grupy, w której udziela się gitarzysta Kristen.
Lotto, bo o nich mowa, to kolejne trio, w którym – oprócz Rychlickiego – grają basista Mike Majkowski i perkusista Paweł Szpura. Ich twórczość sytuuje się na przecięciu jazzu i muzyki improwizowanej, w przeważającej mierze bazując na swobodnych interakcjach. Jednak ostatni album, „Elite Feline”, zdradza znacznie wyraźniejsze inspiracje klasycznym minimalizmem. Jak twierdzi Rychlicki, tym razem grupa weszła do studia z gotowymi pomysłami na poszczególne motywy i struktury, co odbiło się na muzyce, nadając jej nad wyraz ascetyczny i repetytywny charakter. Słuchając płyty, można wręcz odnieść wrażenie, że muzycy mieli konkretnie dwa pomysły – po jednym na każdy utwór.
Lotto, „Elite Feline”,
Instant Classic 2016Obie składające się na album kompozycje, „Rope” oraz „Pointing to a Marvel” (każda trwająca nieco ponad dwadzieścia minut), stanowią metodyczne studia nad dźwiękiem. Oparte na miarowym, wolnym tętnie basu, często dodatkowo wzmacnianym przez zapętlającą je gitarę, oraz marszowym podkładzie rytmicznym ubarwianym dźwięczną grą talerzy, stopniowo przeobrażają się pod wpływem drobnych wariacji w strukturze. Do powtarzającego się w nieskończoność wzorca wkradają się ledwo zauważalne przesunięcia fazowe i molekularne permutacje: dźwięki są dodawane lub odejmowane, wydłużane lub skracane, natężane lub wyciszane. Wszystko to podporządkowane jest jednak niezmiennej, hipnotycznej pulsacji. Intrygujący efekt końcowy przypomina więc trochę skrzyżowanie minimalistycznego free improv The Necks lub AMM z brzmieniem pustynnego rocka puszczonego na zwolnionych obrotach.
Najbardziej uderzającą cechą muzyki Lotto jest jej jednolitość i monotonia. Zamiast zwielokrotnionych, zachodzących na siebie w dynamicznych rekombinacjach motywów, otrzymujemy raczej statyczną cykliczność, która rozwija się z niemal bolesną przewlekłością. Kompozycje zdają się trwać w nieskończoność i nie zmierzają w dającym się przewidzieć kierunku. W rezultacie słuchacz ma wrażenie zagubienia w czasie. W istocie obcowanie z „Elite Feline” może wręcz przypominać obserwowanie ewolucji jakiegoś ekosystemu w czasie rzeczywistym. Wymaga cierpliwości i dyscypliny mentalnej. Zarazem, wprowadzając w stan pełnego skupienia uwagi, gdy nic nie zakłóca spokoju, potrafi też wprawić w niemal mistyczne uniesienie.
Każda z przedstawionych płyt stara się więc wypracować nieco inne podejście do muzyki repetytywnej, zbiorczo prezentując całe spektrum możliwości: od bezpośrednich inspiracji do luźnych nawiązań. Dzięki temu pokazują one, że dźwiękowy minimalizm nie jest jednolitym zjawiskiem, ale raczej zbiorem tendencji, które można zaadaptować do wielu różnych kontekstów muzycznych.
Zważywszy jednak na popularność tych idei, wcielanych w życie przez rzesze artystów i zespołów w przeciągu ostatniego półwiecza, pozostaje dręczące pytanie: czy da się jeszcze stworzyć coś nowego w tych ramach? Niewątpliwie każda z wymienionych płyt nawiązuje do czegoś, co już było, budząc mniej lub bardziej narzucające się skojarzenia. Szczególne problemy mam z albumem LAM, który zdaje się zbyt silnie osadzony w dość wyeksploatowanych już konwencjach kompozycyjnych i brzmieniowych. Być może jednak oczekiwanie czegoś nowego i zaskakującego od twórczości, która programowo opiera się na repetycji, jest pozbawione sensu. Niewątpliwie w każdym z tych przypadków bogactwo rytmiczne i hipnotyczna powtarzalność zdają się same nieść muzykę, pozwalając zatracić się w fizycznej zmysłowości dźwięku. Czasem to wystarczy.