wiersz o niczym
wiersz o niczym musi mieć coś w sobie
wywinięty na drugą stronę powinien
wywalić jęzor i zagrać na nosie
dać pstryka w ucho i posłać do diabła
nastraszyć jak jasna cholera swoim potencjałem
bycia kompletną pustką
która nie wiedzieć czemu ma
od cholery tyle energii
niech się
rymuje miksuje popłakuje
albo
ściera z jakimś obłąkanym duchem innych wierszy
które chcą być lepsze
nie! On jest lepszy
nic w nim przecież nie ma
nie zawraca głowy swoją
mizerią memu powtarzanego
w kółko bez niczyjej woli
echolaliami czkawki i
pijakiem który nie pamięta co wykrzykiwał
przez cały wieczór
włócząc się z butelką wina po mieście
ani polem pełnym kwiatów i motyli
motyl jest głupi
ma tylko kilka zwojów nerwowych
nie będzie go wierszu o niczym
z dymu tytoniowego
uplotłem cię z dymu tytoniowego
niebieskich wstęg
w podziemnych przejściach
nerwowych zwojów
dodałem ciebie
na tle otwartego okna
do widoku
z moją dłonią w twojej
zaciągasz się głęboko
też byłem esami floresami
kręconymi rozżarzonym
końcem cygaretki
w ciemnym tle kwadratu ulicy
siedziałem po drugiej stronie
otwartego okna
i wyciągałem rękę
z papierosem
między palcami
ucieczka
nasze włosy pożarły już wszystkie wiatry
i wytarliśmy prześcieradło do gołych desek
z naszego pokoju zawieszonego na sznurku
od bielizny pod ciągle brudnym niebem
(nie dało się go przemalować – farba
schodziła ze zbyt tłustych chmur )
wybiegliśmy na ulicę
mijały nas spóźnione torpedowce i
zeppeliny wypełnione pudełkami z
proszkiem do mycia
daleko na niebie przewróciła się
ciężarówka pełna kwaśnych odchodów niebieskich
– to cyrk samego Pana Boga – chwyciłaś
mnie za rękę
czerwone mury sunęły za naszymi cieniami
i wielki neon z napisem „COCA-COLA” oświetlił na chwilę księżyc
wymiotowaliśmy z mostu do jakiejś rzeki
– wszystko jest łatwe
powiedziałaś
– będziemy jeść musztardę i suszone owoce
biegliśmy dalej po łące zroszonej szumem
telefonicznych rozmów
pod naszymi nogami przewróciło się
jeszcze jedno pole
las był coraz bliżej
ptak
chcę być ptakiem
latać nad głowami ludzi
i robić im wielkie kupy na głowy
podglądać przez okno
nagą kobietę
albo przysiąść na neonie firmy pogrzebowej i
śmiać się w nos przerażonym petentom
spadałbym od niechcenia
nic nie robiąc
popychany spalonym samochodami wiatrem
jakiś skwerek i emerytka
z worem okruchów od śniadania
byłaby moją przyjaciółką
inni wyginęli
podczas ostatniego odszczurzania
sex na jakimś skwerku
albo w kościele
i pogawędki z kumplami
spod budki z piwem
ile to dobrego żarcia się wszędzie poniewiera
i czemu warto spać na jednej nodze
potem ucieczka
przed jakimś zidiociałym pudlem
albo hitlerowskim owczarkiem
i taras widokowy na komisariacie policji
może obiad pod plastykowym barem
parę frytek i piwo ze zbitej butelki
a wieczorem zabawa ze sporyszem
wśród łanów zbóż z pijanym
w cztery dupy rolnikiem
celującym widłami w Syriusza
koszmarny sen o kocich kłach
wbitych w szyję
albo o środkach owadobójczych
rozpylanych z
rozklekotanego samolotu
jakaś wersja mnie
ciągle potykam się
o wczorajszego siebie
którąś wersję
kowbojską może
strzelałem z rewolweru
do faceta który zajechał mi drogę
na pustej ulicy
mógł pojechać inaczej
nie wiedział jak potężny mam głos
wystraszył się i
skulił ze strachu gdy walnąłem pięścią
w dach
albo sportową
wygrałem bieg na
sto tysięcy kilometrów
z innymi plemnikami walczyliśmy
na pięści jak ogłupiali
żadnej grzeczności
„może pan pierwszy.…” „proszę, niech pani wejdzie”
żadnych uprzejmości
wszedłem bezceremonialnie jak do siebie
wszędzie pełno mnie do potykania się
może ta wersja
ulubiona
jak leżę na trawniku przed domem
i długopisem dyryguję gwiazdom
poeta
zbierał okruchy słów
z gazety
czasami podniósł liść
i mówił Bóg
albo coś innego
wpadał do butelki
odmierzyć czas
i brodził w fusach po kawie
zapadł się nagle
nie wiadomo gdzie
pewnego dnia
za jakimiś drzwiami
albo umarł
tak zwyczajnie
jesień
patrz to już jesień mole lecą kluczami do ciepłych szaf
znów pająk potyka się o własne nogi został tylko on w środku sieci
bez partnerki otrutej propagandą wakacyjnej przygody w tropikach pod piecem
prawie ślepy sąsiad pisze list że żarówka 100 watowa
to już nie ta sama żarówka co kiedyś
światło gdzieś wycieka a rachunki rosną
pokrzywione kręgosłupy z przypiętymi dziećmi
przyniosą dziś ciężkie tornistry pełne czerwonych ze wstydu liści
i znów pójdziemy po mieście speszeni sobą
po mokrej kostce brukowej do najdalszego skrzyżowania
i jeszcze dalej szukać trawy tnącej zmierzchem nasze dłonie
koniec świata
to już koniec
syf miasta zabija
niewinne ofiary
w kolejce po heroinę
znowu zdechł pies dozorcy
połknął radioaktywnego szczura
nie wiedział biedak
że nie wszystko dobre co się
świeci w ciemności
emeryci zatłukli się na
ławce o nową terminologię
wyścigów samochodowych
telewizor nie przypilnował
bym został w domu
wyszedłem na ulicę
Sodoma
sprawa Sodomy zaczęła się niewinnie
przez ulice popłynęła droga mleczna
i anioły zaczęły podchodzić pod dom
bliżej niż zwykle
świat wybierano już w powszechnym głosowaniu
a ktoś narysował na ścianie
pierwszą encyklopedię
w miejscowym prosektorium sekcyjny
Gabryel (poszedł potem do nieba był
jedynym który się uratował) znajdował
w tkankach więcej kokainy niż
w poprzednich latach
znajdował też w płucach
grudki smoły od cygaretek
które pokazywał swojemu asystentowi
(ten został potępiony)
pasterz z miejscowej parafii odprawiał
msze jedna z a drugą
potem uciekł na wzgórza
(nieznane były jego dalsze losy)
oblężenie zaczęło się o szóstej rano
kamery rejestrowały jak wyrwani ze snu
mieszkańcy próbowali nadaremnie ratować
swój dobytek a później samych siebie
dochodziło do gwałtownych scen
ciekła siarka była coraz bliżej
ktoś wyciągnął zapałki
stacja kolejowa
pokażę ci stację kolejową którą pilnują świerszcze
wszystkie głuche jak pień nie boją się hałasu pociągów
stań na drugiej szynie i podaj rękę nie przewrócimy się
możemy tak stać jak dwa tory które na co dzień pytają
o dylemat przecięcia prostych równoległych
świerszcze jednak coś wiedzą na ten temat
dostosowują natężenie cykania do ruchu podróżnych
tu semafora na boczny tor nikt nie pilnuje
niektórzy podróżni nie boją się zostawić bagażu na podkładach
i przymarznięcia szyi do mroźnej stali zimą ani oparzeń w gorące lato
wtedy cykanie świerszczy zamiera na parę chwil
przybite echem stalowych kół czekają na końcowe światło
znikające czerwonym punktem w rozgrzanym powietrzu