JAK PRZEJĄĆ KONTROLĘ NAD ŚWIATEM, NIE WYCHODZĄC Z DOMU (15)
W „Słoikach” poszczególne historie to prawdziwy stek bzdur, wielka loteria umysłowych śmieci, w której bębnie kotłują się tabloidowe awantury, legendy miejskie, najpośledniejsze zabobony i potoczności
Z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że KAŻDY z nas wie już, na czym polega konwencja paradokumentu. Nie mówię o tych, co przez ostatnie 10 lat byli w śpiączce albo w klasztorze… Jednak już ci, co spędzili ten czas w szpitalu czy więzieniu, słysząc „W11” czy „Ukryta prawda”, na pewno nie wykrzykują teraz „Co to takiego?? Pierwsze słyszę!”. Wiedzą nawet ci, którzy wcale by nie chcieli; nieposiadanie telewizji nikogo tu akurat przed niczym nie broni. „Trudne sprawy”, „Szkoła” i „Szpital” może zawsze wyskoczyć z ekranu i rzucić się na nas w hotelu czy na wigilii u rodziców. „Mięsny jeż” z „Pamiętników z wakacji” zajął trwałe miejsce we współczesnej polszczyźnie i z powodzeniem patronuje zapiekankom, gyrosom i pizzy. Fraza „Tata zrobił kupę do bidetu”, choć o mniejszym potencjale gastronomicznym, również na trwałe wpisała się w naszą kulturę i myślę, że wypłynie jeszcze kiedyś jako hasło w Kole Fortuny w kategorii „cytat”.
Rarogowaty, uwłaczający widzowi umysłowo gatunek jest tak jawnie koszmarny, że na świecie rządzącym się prawem boskim powinien zniknąć, nim jeszcze się pojawił. A jednak tak się nie dzieje. Co więcej, produkcje zdają się pokątnie rozmnażać między sobą, problematyzując życie kolejnych grup zawodowych i społecznych, i zajmując w polskim krajobrazie medialnym pozycję coraz stabilniejszą, jeśli nie dominującą. Dlaczego tak się dzieje? Na to i na wiele innych pytań będziemy szukać dziś odpowiedzi, analizując serial „Słoiki” w moim Kąciku Kultury Drastycznej (U).
Może zastanawialiście się, dlaczego dodałam to U na końcu w ostatnim zdaniu. Tak, pozornie bez sensu, ale chciałam, byśmy Kącik mogli nazywać między sobą KaKaDU. Oglądanie kolejnych części paradokumentu jest jak schodzenie w mrok, w dół, w nicość; krótkie i łatwe do zapamiętania hasło pozwoli nam nawoływać się w ciemności, kiedy i tak prawdopodobnie będzie już dawno za późno.
Pierwsze odcinki, pierwsze sceny – to zawsze uzasadniony wstrząs, wprost za nim zaprzeczenie (ang. denial), chęć wycofania się; może wiązać się z niechęcią, rozdrażnieniem, apatią, agresją. Umowność rodem z sesji RPG lub dziecięcej zabawy, zbrodniczy poziom aktorstwa naturszczyków, psychiatryczne dialogi, puste wnętrza, w których za rekwizyty codziennego życia robią słomkowe kapelusze i wszędobylskie patery z owocami… Jak to możliwe w roku 2016, gdy serial staje się osobną dziedziną sztuki i sięga po najbardziej nowatorskie środki filmowego wyrazu? Gdy technologiczne zaawansowanie i sugestywność tych ostatnich tak bardzo przekształciła naszą percepcję, że jesteśmy w konsekwencji skłonni nudzić się nawet przy klasykach światowego kina? Dlaczego w takim kontekście mamy do czynienia z rozkwitem filmowej opowieści w odsłonie ostentacyjnie chromej, bezwstydnie pokracznej? Wreszcie – tak niskobudżetowej, że podchodzi już bardziej pod formę literacką niż filmową: pod coś w rodzaju opowiadania ilustrowanego ruchomymi obrazami. Dlaczego polscy telewidzowie chcą się tarzać w tej beznadziei od rana do wieczora?
Odpowiedź jest złożona i by się do niej zbliżyć, obejrzałam bardzo wiele odcinków serialu „Słoiki”, opowiadającego o życiu osób przyjezdnych w Warszawie. Kakadu! Kakadu! – krzyczałam bezustannie, jednak odpowiadało mi tylko echo, może dlatego, że było to przed napisaniem tego artykułu i nawet ja nie znałam jeszcze tego hasła.
Po ochłonięciu dochodzę do wniosku, że ta formuła jest w jakiś, podkreślam: JAKIŚ, sposób genialna. Bo oto w ramach ściśle przemysłowej, cynicznej, polsatowskiej produkcji na amerykańskim formacie powstaje polska sztuka ludowa. To cud: to jakby z taśmy produkcyjnej wielkiej fabryki w Chinach wychodziły ręcznie malowane kubki albo pozłacane łabędzie z opon. Jednak każdy cud gdzieś się kończy, a ten kończy się już tu.
„Sędzie Anny Marie Wesołowskie”, „Słoiki” i „Szkoły” powstają przy najniższych możliwych budżetach jako tło do reklam, które pod pozorem fabularności utrzyma widza przed telewizorem. Już sama ich struktura, pełna powtórzeń, przypomnień i podsumowań jest zaprojektowana jako stelaż pod treści reklamowe. Wydarzenia wydarzają się, a jednocześnie opisywane są przez bohaterów, podsumowywane przez narratora i opatrywane briefami na pasku. Dzięki temu programy te można zacząć oglądać nawet w ostatniej minucie, a i tak trudno czegokolwiek nie zrozumieć. Wspaniale egalitarne, integrują przed telewizorami osoby od lat 1 do 100 i z inteligencją od 100 do 1. Tanie, nieaspirujące do jakiejkolwiek jakości, mają socjologiczną reaktywność tabloidu, której najszybciej nawet robiony serial z najlichszymi aktorami i dekoracjami nigdy nie osiągnie.
Efekt uboczny to rycząca prymitywność obrazu, ale twistem w całej sytuacji jest fakt, że regresywne, antynowoczesne środki wyrazu, wybierane przez twórców z powodów budżetowych, pracują na sukces konwencji. To już nie są tasiemce o projektantkach mody dla gospodyń domowych i o królach dla żebraków – opowieści rozbudzające marzenia i aspiracje materialne i uczuciowe, w których nawet zwierzęta gospodarskie są grane przez ludzi pięknych, zoperowanych plastycznie, o czystej dykcji i poprawnej frazie. Paradokumenty to neoseriale-lustra, zaludnione przez niepięknych, niezoperowanych, grubych; bełkoczących, śmiesznych, takich jak ty i ja. Lustra, w których rzeczywistość jest (niemal) tak brzydka jak w rzeczywistości, a meblościanki ciągle zalepione kalkomanią.
Więc mimo że ich proweniencja jest skrajnie przemysłowa, to są oddolne; tak jakby szarzy ludzie z bloków wzięli się do kupy i zrobili sobie wreszcie własny serial, tak jak umieli; każdy przyniósł, co miał najlepszego. Albo i najgorszego: we wspomnianej już przeze mnie kultowej scenie, w której okazuje się, że tata zrobił kupę do bidetu i każdy członek rodziny po kolei zagląda do muszli, by stwierdzić tam obecność wypikselowanego balasa, wyczuwalne jest coś jeszcze. Bliźniacza do linczów pod postami Pudelka, infantylna rozkosz defekowania w salonie, rzygania jaśniepanu do fortepianu. Zemsta statystycznego Polaka za całą fikcję telewizyjną i celebrycką, za te lata pokazywania mu wyphotoshopowanych twarzy, wypożyczonych samochodów i designerskich wnętrz. Popularność paradokumentu, niestroniącego od tematów tabu, wulgarności i dantejskich scen, obsadzonego ludźmi o pospolitych aparycjach i prostackiej ekspresji, zdaje się właśnie taką medialną rabacją. „Chuja tam, wielcy aktorzy!” – zdają się krzyczeć naturszczycy. „Też tak umiemy, wcale was nie potrzebujemy!”. Polsat i TVN zdają się tu tylko producentami wykonawczymi czy też alfonsami całego tego procesu.
Pozostaje pytanie: czy ta słynna PRAWDZIWOŚĆ paradokumentów jest aż taka prawdziwa? Czy rzeczywiście są one bliżej polskiej rzeczywistości niż prawilne produkcje TVP? Moim zdaniem nie; są po prostu w inny sposób daleko. Bo to seriale UDAJĄCE seriale, imitacje imitacji. Uproszczone dekoracje symbolizują dekoracje, a zatrudnieni zwykli ludzie swoją grą odtwarzają grę aktorów grających zwykłych ludzi. Nawet dialogi udają tu dialogi serialowe: nieprofesjonalni aktorzy próbują zagrać potoczność, jednak odruchowo zbaczają w znany sobie z „prawdziwych” seriali język oficjalny. Mają też pewne swoje wyobrażenia o elegancji i światowości językowej, z jaką należy występować w telewizji. Efekt wcale nie poraża naturalnością:
– Gabrysia, to ty? Co za spotkaniĘ! Nie wierzĘ, cieszĘ się ogromnie, że ciĘ ponowniĘ widzĘ.
– Hejka. Wiesz, mam chwilĘ wolnego czasu. Nad rzeką jest fajny nowy pub, może przejdziemy siĘ tam razem?
Ciekawie robi się też, kiedy improwizujący porywają się na stylizacje językowe, próbując odgrywać sposób, w jaki mówią np. ludzi ze wsi. Najczęściej obierając spontanicznie ścieżkę mieszania staro-cerkiewno-słowiańskiego ze swoją osobistą ekspresją językową:
– Szczerze? Dobry Bóg mnie cię chyba zesłał, Aniela.
– Powiem może tak: sama nie będę krasuli doiła, taaak?
Ponieważ improwizacje bazują na naturalnych zasobach umysłowych naturszczyków, pełne są topornych kalk i komunałów. Wracający do domu lekarz powie więc:
– Ech, miałem ciężki dzień w szpitalu. Leczyłem tam wielu pacjentów. Byli chorzy.
Zaś nauczyciel:
– Jestem zmęczony. Wiesz, jak to w szkole. Lekcje przedmiotu, klasówki, uczniowie, tablica.
Skupiając się na samych „Słoikach” – z nie inną głębią i ostrością socjologicznego rozpoznania zarysowane zostaje życie osób przyjezdnych w Warszawie. Osób, które czy to niezwyczajne jedzenia na mieście, czy też z gospodarności, przywożą ze sobą do wielkiego miasta pożywienie w szklanych pojemnikach zakręcanych. To rzadki przypadek, gdy twórcy zdecydowali się wypełnić format socjologicznym, w pełni namierzalnym konkretem. Sama mieszkam w Warszawie i z niejednego słoika chleb jadłam. Wybrałam do dyskusji w Klubie Kultury Drastycznej ten a nie inny serial, bo opowiada poniekąd o moim życiu. Wydawało mi się, że oglądając go, będę mogła jednocześnie patrzeć w lustro i w okno, szukając elementów różniących obrazki i w ten sposób łatwo oszacuję, ile w idei paradokumentu jest prawdziwego życia Polaków, a ile tajemniczego pierwiastka „PARA”.
Zdawałam sobie sprawę, że już sam dobór na motyw przewodni sztucznie wykreowanego stereotypu jest zapowiedzią wachlarza wszelkich możliwych uproszczeń i uprzedzeń, który zaraz się rozłoży. Ale nie spodziewałam się, że świat przedstawiony jest ZAMIERZONYM teatrem klisz i schematów.
Wsie i małe miasteczka to bieda, kurze fermy i zaściankowa mentalność, determinowana lękiem przed szatanistami (proszę nie poprawiać), księdzem, tym „co ludzie powiedzą” i „będą na nas gadać, że tak bez ślubu”. Ale też uczciwość, serdeczność, dobre serce prostego człowieka. Warszawa natomiast to demoniczna metropolia, Nowy Jork Niziny Mazowieckiej, a może i nawet Garbu Łódzkiego, pełen występku, zboczeń, buddyzmu i wyścigu szczurów; świat, do którego akcesu bronią zdeterminowani, chorzy z ambicji pracownicy agencji reklamowych, fryzjerzy-geje i bezdzietne dyrektorki kreatywne. To właśnie na tej wojnie światów walczą bohaterowie, lądujący w Warszawie na z góry przegranej pozycji, bezbronni jak małże wobec drapieżnych autochtonów. Wałęsają się po stolicy jak jelonek Bambi po autostradzie, lżeni i wyśmiewani („Przyszywany warszawiak! Idź kury macaj!”, „Warszawy ci się zachciało, kuźwa, słoikowi!”). Jednak źli prędzej czy później wpadają we własne sidła, a oliwa na wierzch wypływa. Obowiązkowo muszą też pojawić się w pewnym momencie rodzice z torbą-sumką pełną konfitur i bigosów („bo w tej Warszawie to nie pojesz”) i motyw odgrzewania frykasów w garczku na niezapalonej kuchence.
Schemat na schemacie, banał na banale, grube nici grubymi nićmi szyte. Ale o to właśnie chodzi. Wszystko to tworzy stabilny, przewidywalny stelaż pod poszczególne historie, które… KAKADU! KAKADU! – krzyczałam, a wszyscy tylko myśleli, że wzywam popularny gatunek papugi. Bo poszczególne historie to prawdziwy stek bzdur, wielka loteria umysłowych śmieci, w której bębnie kotłują się tabloidowe awantury, legendy miejskie, najpośledniejsze zabobony i potoczności. Łączą je instynktowne, ludowe taktyki narracyjne: bezustanna walka dobra ze złem, beztroskie zwody fabularne (pigułka gwałtu ukryta w kanapce z krakowską suchą; nagle odnajdujący się w pobliskich krzakach krewny) i baśniowy schemat.
Ale te śmieciowe ploty są właściwie nieważne, mają po prostu widza wciągnąć. Liczy się sam proces opowiadania, bajania przy jesiennym obieraniu kapusty, gdy wiatr świszczy w kominie. Ponieważ telenowele paradokumentalne, które w ostatnich latach szturmem wzięły telewizję, i to raczej nie koniec ich ekspansji, to neogawędy ludowe, odwołujące się do bardzo pierwotnych funkcji narracji. Do opowieści jako formy społecznego zimowania, przeczekiwania, mentalnego koczowania; wspólnego zabijania czasu.
Ich targetem są „niemłodzi, niewykształceni, z niewielkich ośrodków”. „Niełapiący się na «Grę o tron» i «Stranger things»”. Ci, którzy chcą, żeby po prostu coś znajomo wrzeszczało i szarpało się w tle, kiedy jedzą wodzionkę. Ci, dla których telewizor jest często jedynym oknem na świat, rozmówcą i krewnym. I to przed nim jak zimę przeczekują zły czas.
Na koniec najpiękniejsze stopklatki w wyborze M. Chorążego.
Zmierzający do Warszawy z dostawą weków ojciec-ksenofob-rasista może zepsuć najmilsze pidżama-party z osobą innej rasy. (Na wieszaku słomkowy kapelusz – jeden ze sztandarowych elementów wyposażenia mieszkań osób przyjezdnych).
Malująca bombki w fabryce w Siedlcach Marianna nie widzi dla siebie przyszłości. Wizyta u wróżki Zenobii wywraca jej świat do góry nogami. Już wkrótce na wycieczce w Warszawie spotyka przystojnego galerzystę, któremu podobają się jej prace, chociaż ich nie widział. Odcinek przedstawiający problemy środowiska sztuki współczesnej.
Syn i synowa zmuszeni są ukarać dobrą matulę, gdy ta odmawia spłacania ich pożyczek. Skromność i pracowitość wcale nie oznaczają, że ktoś jest nieirytujący. Życie już takie jest – gdy nie przemawiają żadne argumenty, trzeba czasem użyć pięści. Wyjątkowo łapiący za serce odcinek, luźno oparty na motywach „Długu”.
Szczególny odcinek, poruszający problem, do czego prowadzi promocja homoseksualizmu i innych zboczeń. Płynie z niego jedna przestroga: nawet najpiękniejsza, najnormalniej wyglądająca na świecie, ubierająca się jak każda, dziewczyna może okazać się mężczyzną, a w dodatku twoim rodzonym bratem. Bądźmy czujni.
Jeśli w mieszkaniu twojej córki nagle zaczyna się roić od dziwnych słoników i świecidełek, to wiedz, że coś się dzieje. Właścicielka kurzej fermy odkrywa, że jej potencjalny zięć-buddysta pod pozorem medytacji zabawia się z driadami w domku letniskowym. Czy wiesz co robi teraz TWÓJ zięć-buddysta???
Historia ambitnej dziennikarki z Lubelszczyzny, która trafiwszy na staż do warszawskiej gazety, myśli, że złapała Boga za nogi. Nogi Boga okazują się jednak wyjątkowo kolczaste i naszpikowane narkotykami. Tu: ciężki zjazd w domu rodzinnym.
Co zazwyczaj robicie, gdy spotykacie na mieście siostrę bliźniaczkę, o której istnieniu nie wiedzieliście? Ja najczęściej pytam po prostu: „Hejka, przebierzemy się bluzkami?”. To samo intuicyjne postępowanie wybiera bohaterka odcinka.
Mój ulubiony. Przystojny mechanik samochodowy ostro cię bajeruje, a w dodatku maca się w parku z inną kobietą? Stop! Nim zaczniesz wyzywać go od najgorszych, pomyśl, że może po prostu pracuje jako męska prostytutka, by zarobić na operację śmiertelnie chorej córeczki. TO SIĘ NAPRAWDĘ ZDARZA.