4
Pierwsze podrygi kultury zacząłem odczuwać w Rymerze. Stojąc przed ścienną gazetką szkolną, czytałem wiersze absolwentów tego zacnego przybytku. Samo brzmienie nazwiska „Kornhauser” budziło mój zachwyt. Miało w sobie zaczepność, szorstkość i obcość. W „Zagajewskim” pobrzmiewała nutka parnasizmu. Dla chłopaka w liceum zorientowanym na produkcję umysłów matematyczno-fizycznych ścienna gazetka była passé, niemniej znacząco odsyłała do zamierzchłej, analogowej epoki druku w samizdatach i podziemiach. Już sam ten fakt przemawiał na korzyść bohaterów ściany. Czynił z nich kandydatów do utożsamienia, dzięki któremu nastolatek mógł się znacząco wyodrębnić spośród mrowia podobnych do siebie bezbarwnych adolescentów.
Lektura poezji okazywała się wyzwaniem rzuconym pragmatycznej większości prawników, ekonomistów i informatyków in spe. Ta sama lektura okazywała się rękawicą rzuconą miastu, które swojemu obliczu, po przemianach osiemdziesiątego dziewiątego roku, postanowiło przydać nieco technologicznego makijażu. Skądinąd nawiązanie do szacownych tradycji Politechniki Śląskiej brutalnie rewindykowało tożsamość miasta. Wszystko wokoło okazało się materiałem do wykorzystania, wzmógł się paroksyzm opłacalności, strefa ekonomiczna wchłonęła naturalny spleen komunistycznej drzemki. Ludzie w ogóle z dnia na dzień przestali się nudzić. Od rana rozkładali polowe łóżka z pietruszką i brukwią, z lutownicami i kasetami. Przy reprezentacyjnej ulicy niczym nowi osadnicy utworzyli podmiasto handlu – „balcerek”. Język wymiany towarów i usług zagłuszył dźwięki palmiarni.
Z rozrzewnieniem czytałem wiersz Zagajewskiego o gliwickiej palmiarni, która pod jego piórem urastała do rangi przyrodniczego ekscesu wśród martwej natury konsumpcji. Wydawało mi się, że pamięć zamknięta w jednym wierszu jest w stanie utrzymać przy życiu całość świata, jaki znałem z dzieciństwa, że zwyczajnie go zbroi w fundamencie. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że literatura bywa li tylko komplementami słanymi pod dawno nieistniejące adresy własnych imaginacji. Stary porządek społeczny na moich oczach ulegał denominacji. Jego nieskończony przebieg skrócił się do jednego zera po przecinku: zera bezwzględnej rentowności. Raptownie odczułem potrzebę całościowej wizji świata. Siłą rzeczy taką całość skleconą z fragmentów napisał wiele lat wcześniej Różewicz. Nie wiedziałem, z której strony ugryźć to dzieło. Każdy kęs był jak obgryzanie kości.
5
Różewicz pomagał mi znaleźć formuły złotych myśli, wyniesionych z apokaliptycznego kajeciku. Pozwalał żyć życiem zastępczym, udzielał gościny w swojej biografii, o której nie mogłem mieć żadnego pojęcia. Umożliwiał również odpowiednie dodramatyzowanie życiorysu, którego nie miałem. Na jego tle uwyraźniałem własną postać. W lustrze wreszcie odbijał się jakiś wizerunek, konkretyzowały się rysy, które kradłem, na potęgę pisząc wierszyki w stylu Różewicza. Tymczasem miasto – opuścił je bez specjalnego żalu, pozostawiwszy mu w spadku grób – coraz mniej przypominało miejsce, gdzie przepływa Acheron, o którym pisał w jednym z swoich tekstów.
Płynęła tu Kłodnica; złowiłem w niej kiedyś szczura. Zacząłem chodzić na zajęcia klubu literackiego. Co środa spotykałem podobnych do mnie galerników grafomanii. Zacząłem się uczyć czytania ze zrozumieniem. Oczywiście to rozumienie nie było indywidualnym osiągnięciem, jeno zwyczajnym profilowaniem lektur przez bardziej doświadczonych czytelników, a jednak coraz bardziej wyostrzało moją uwagę na słowa i ich niezwykłe schadzki.
Fotografia Michała Łuczaka z cyklu „Elementarz”
Lata dziewięćdziesiąte pod wieloma względami były dla Gliwic dekadą literackiej prosperity. Miasto nic o tym nie wiedziało, ale wtedy to właśnie ujawniło się tu sporo talentów. Poszły one szybko w świat. Podobnie jak kiedyś Kornhauser i Zagajewski, teraz inni czmychali na studia do ościennych Katowic czy jeszcze dalej. Żyliśmy w klimacie obietnic: oto każdy może teraz kimś zostać. Karierę robiła literatura małych ojczyzn. Znacznie ciekawsze książki wychodziły w Ostrołęce niż w Krakowie. W telewizji emitowano ze trzy programy literackie. Paradoks okresu wczesnego dorobkiewiczostwa polegał na zupełnie surrealnym doinwestowaniu i medialnym oświetleniu kultury wyrafinowanej i ambitnej. Wydawało mi się, że jest to oczywisty stan rzeczy. Najlepszy ze sposobów obezwładnienia neoliberalnego lewiatana, który przesiadł się z polowych łóżek sprzedawców pietruszki na wygodne sofy co zmyślniejszych akcjonariuszy prywatyzowanych banków.
Krzysztof Siwczyk
Poeta. Autor jedenastu tomów wierszy i dwóch książek krytycznoliterackich. Debiutował w latach 90. Wydawnictwo a5 właśnie opublikowało jego nowe wiersze w tomie „Jasnopis”.
Michał Łuczak
Fotograf. Członek Sputnik Photos, współzałożyciel Fundacji Kultura Obrazu. Laureat stypendium Młoda Polska, dzięki któremu powstała książka „Brutal”, uznana za Fotograficzną Publikację 2013 roku. Zdjęcia z serii „Brutal – retrospekcja” prezentowano w warszawskiej Kordegardzie, Czytelni Sztuki w Gliwicach oraz londyńskiej Doomed Gallery. Nagrodzony m.in. Magnum Expression Award oraz Mio Photo Award.
Moje miasto zupełnie nie wykorzystało szansy utrwalenia tych widmowych gestów kultury artystycznej. Skupiało się nadal na umacnianiu wskaźników makro- i mikroekonomicznych. Było to łatwe. Rugowanie z dyskursu takich pojęć jak ambiwalencja, jednostkowość, wątpliwości, tragizm, nicość było pierwszym przykazaniem w dekalogu rynkowego optymizmu. W jakimś sensie obudziłem się w nowej epoce oświeconego rozumu. Po maturze odechciało mi się jego wyziewów, nie wierzyłem w obietnice logicznych następstw działań w mieszczańskim schemacie, ten zaś z każdego przykładnego żaka miał uczynić przedsiębiorcę filantropa, który powróci w rodzinne strony, by jako wartość dodana inwestować tu swoją wiedzę, doświadczenie i pieniądze. Pod wieloma względami miasto strącało mnie znowu ku zamierzchłej przeszłości, którą próbowałem jednak uznać za czas jakiej takiej czytelności świata.
Dla narcystycznych potrzeb opublikowałem debiutancką książkę. Dziwny dokument inicjacyjny. W dużej mierze skrojony z naiwnych opisów losu niegroźnego blokersa łaknącego chrystologicznego i seksualnego słownika zaklęć. Zupełnie niezamierzenie książka ta spotkała się z ciepłym przyjęciem. Zorientowałem się, że w Polsce istnieje prasa literacka. Mało tego. Prasa ta okazała się o niebo ciekawsza niż codzienne publikatory. Czytałem w niej recenzje własnej przeszłości. Być może dzięki tym tekstom krytycznym została mi ona darowana raz jeszcze. Fakty zobiektywizowane w czyjejś interpretacji zaczęły istnieć dla mnie naprawdę. Wstyd konfesji, którą uprawiałem w tej pierwszej książce, ustępował miejsca intrydze polegającej na tym, że ktoś coś z moim życiem robi w wierszu po swojemu. Moja nuda doskonale współbrzmiała z nudą innych. Rymować zaczęły się nawet najbardziej intymne szczegóły. Życie nareszcie straciło walor pojedynczości. Stało się życiem w ogóle.
6
Tyle teoria. W praktyce moje pojedyncze życie wygadało się w języku zapożyczeń z poetów tzw. szkoły nowojorskiej, bo taka była wtedy moda. Różewicz okazał się zupełnie odporny na plagiat. Co innego z sygnalizowanym już światoodczuciem. Potrzebowałem kolejnych dwudziestu lat, żeby ponownie próbować zrozumieć, co też leżało na stole, jaka stawka egzystencjalna czaiła się w formule „nic ułaskawia”, co mogłaby ona dla mnie oznaczać dziś. Być może ułaskawienie przeszłości dokonuje się w ponownym, dalece bardziej współczulnym, powrocie detali, które przyspieszają pracę serca, powodują jego ścisk, by nie powiedzieć pospolite wzruszenie. Jednocześnie nie układają się w żadną spójną narrację.
Oto znowu widzę koła topornej deskorolki, kręcące się chwilę po bolesnym upadku. Jeździłem po jednym spadzistym zakręcie, który niczym wstęga Möbiusa obejmował wieżowiec u początku ulicy Przyszłości. Asfalt po deszczu dawał świetne przyspieszenie. Kiedy jechałem, wszystko wokół mnie wirowało. Słyszałem wołania matek i starych kobiet, siedzących w oknach jak kramarki sprzedające jedno hasło: „obiad!”. Wracałem powoli wzdłuż bloku, wczytywałem się w bohomazy wydrapane w miękkim tynku. Większość haseł to były loga kapel: Brygada Kryzys, TSA, Fornit, Dezerter. Dziś nazwy te brzmią bajkowo. Ich znaczenia już dawno uwolniły się od funkcji informacyjnej. Właściwie dopiero teraz brzmią dla mnie czystą muzyką sfer.
Fotografia Michała Łuczaka z cyklu „Elementarz”
Miasto to było swego czasu mekką muzyki niezależnej. Mieszczący się na jego rynku klub muzyczny Gwarek stanowił dla starszych ode mnie kolegów obowiązkowy punkt pielgrzymek. W pełnym umundurowaniu subkulturowym wyruszali spod bloku niczym do Gangesu, by oczyścić się z nudy. Umorusani wracali nocą, śpiewając pieśni abnegacji. „I tak tu już nie ma nic / do stracenia”. Jakże bliskoznacznie teksty ówczesnych koryfeuszy sceny punkowej brzmiały z Różewiczowskimi ustaleniami. Inny był obszar diagnozy. Słownictwo pozostawało niezmienne. Okazywało się zaproszeniem do wspólnej ateuszowej modlitwy. Dramatyzm tego słownika wydawał się niedookreślony, dzięki czemu szczęśliwie mieściła się w nim każda ontologia negatywna. Opresyjny ustrój społeczny sprzyjał kategoryzacji. Łatwiej było o pewność odpowiedzi udzielanej rzeczywistości.
Rzecz jasna, twórczość Różewicza, wyposażona w nieredukowalną do wymiaru społecznego historyczną traumę, cała wychylała się w kierunku jednostkowego poznania i tragicznej świadomości skończonych spraw ludzkiego ducha. Ludzka dusza to dla poety była czysta, eksterminująca techne. Bardzo mi się podobała wojenna wykładnia dzieł Różewicza. Ta ciągle unosząca się w wierszach woń zagłady przenikała każdy podejmowany przez niego temat. Różewicz był twórcą konsekwentnie nudnym i znudzonym. Powtarzającym non stop jeden absurdalny i beznadziejny gest odmowy współudziału w ocalającym sens życia święcie literatury rozumianej jako metafora innego porządku. Dla niego porządek był happeningiem na śmietniku, nieskończenie śmieszną zabawą w chaos. Imponował mi również brak entuzjazmu Różewicza dla zmian demokratycznych w okresie pierwszej Solidarności. Jego konsekwentne „stanie z boku” budziło mój respekt. Jego skłonność do stawiania w stan oskarżenia „człowieka w ogóle”, w okresie kiedy ten „człowiek w ogóle” walczył o jutro lepsze od wczoraj, miała w sobie coś z dandysowskiej prowokacji. Ale dandys Różewicza nie poruszał się metr nad ziemią, tylko metr pod nią. Nie bez kozery sam poeta określał siebie jako kreta. Perspektywa oddolna i żabie zniekształcenie generowały wizję rzeczywistości jako trupiej planety, inhalowanej przez niewydolne boskie płucka.
Punkt dojścia tego rodzaju ustaleń okazywał się dla każdego poety „po Różewiczu” punktem wyjścia do własnych prób. Na tym polegało dla mnie minimum wiarygodności w uprawianiu literatury: zacząć tam, gdzie ktoś inny skończył, bo dalej już nie można oddychać. „Człowiek Różewicza” udusił się od nadmiaru sceptycyzmu. Ciągłość tradycji literackiej jest chyba rodzajem przekazania pałeczki. Zwłaszcza gdy dzierży ją dłoń stawiająca wyraźne kropki nad i. Zaproszenie do zluzowania tej dłoni sformułował sam Różewicz w jednym z późnych wierszy, który jest policzkiem wymierzonym w optymizm i z gruntu fałszywy apel, zasilający mowę potoczną, autorstwa księdza Jana Twardowskiego. Różewicz „nie spieszy się kochać ludzi” i ma ku temu swoje powody.
Esej Krzysztofa Siwczyka oraz zdjęcia z cyklu „Elementarz” Michała Łuczaka powstały z inspiracji Czytelni Sztuki. Ukażą się w książce „Koło miejsca”, w serii „Czytelnia Sztuki”, której premiera, połączona z wernisażem wystawy fotografii, odbędzie się w maju 2016 roku w Gliwicach. Więcej informacji na www.czytelniasztuki.pl