STAN WODY:
Motycz Leśny
Ze wszystkiego najbardziej frapująca jest kwestia, jak naturalne otoczenie – ogród, łąka, rzeka, las – wpływa na podtrzymanie i ewentualny rozwój strategii awangardowych
I
Dobrze jest mieć się o co oprzeć. Siedzimy więc na tarasie, opieramy się o dom, patrzymy na porośnięty trawą ogród z dorodnymi drzewami owocowymi. W dalszej perspektywie, za płotem prześwituje rozległa łąka, zamknięta grubą linią lasu.
– To jest moja pracownia – mówi Lucjan Demidowski.
Brzmi to może nazbyt sielsko, jak z telewizyjnego dokumentu o zasłużonym artyście z powtarzalną muzyką ilustracyjną w tle. Ale te słowa wypowiada nie malarz pejzażysta, odkrywający na nowo urok tradycyjnego warsztatu i tzw. nieprzemijalnego piękna krajobrazu, lecz jeden z najciekawszych lubelskich artystów, twórca intrygujących, postkonceptualnych fotografii, związany od lat 70. ze środowiskiem polskiej neoawangardy, Warsztatem Formy Filmowej i kręgiem lubelskiej galerii BWA – w latach 70. i 80. jednej z najważniejszych w Polsce progresywnych instytucji artystycznych.
Demidowski fotografuje fragmenty otoczenia, wnętrz, architektury i coraz chętniej pejzażu z użyciem wielokątnych zwierciadeł, które wkomponowane w kadr, dekonstruują fotografowany widok i wprowadzają weń intrygującą, iluzyjną przestrzeń. Pracuje na tradycyjnych materiałach fotograficznych i sam wykonuje oraz retuszuje odbitki. Jest w tych pracach ujmująca powściągliwość, precyzja i szczególny rodzaj doskonałości wynikający chyba z połączenia doświadczenia, spokoju i dobrego samopoczucia.
Lucjan Demidowski, z cyklu „Obrazy iluzorycze”: 8.04.2010 / dzięki uprzejmości artysty
Dom, o który się właśnie opieramy, w którym artysta mieszka z rodziną i gdzie ma swój gabinet, stoi we wsi o przyjemnie wpadającej w ucho nazwie Motycz Leśny. Do Lublina jest stąd kilkanaście kilometrów, do pętli podmiejskiego autobusu linii 85 oraz przystanku kolejowego kilkaset metrów. W sam raz, żeby zbyt pochopnie nie podejmować decyzji o wypadzie na kolejny, nieoszałamiający, wielkomiejski event artystyczny, ale żeby – jakby co – móc tam jednak dotrzeć.
Oczywiście, topografia podmiejska rządzi się nieco innymi niż wielkomiejska prawami. Wjeżdżając do Motycza, mijamy skrzyżowanie ze sklepem spożywczym.
– To miejsce, gdzie porzucane są psy – komentuje Ewa, żona artysty.
Ostatnio w pomocy zwierzęciu ubiegła ją miła fryzjerka, która prowadzi obok zakład fryzjersko-kosmetyczny.
II
Podręczniki wykonywania zawodu artysty plastyka nie podają, w jakim wieku i momencie kariery najlepiej opuścić miasto. Nie wiadomo też właściwie, czy decyzja o przeprowadzce na wieś to oznaka rosnącej reputacji, pozycji i zamożności artysty, czy wręcz przeciwnie, znak poddania. Życie na wsi jest podobno tańsze, ale zarazem niewielu stać na wyprowadzkę i dobrowolne oddalenie od finansowych źródeł, które jeśli gdziekolwiek dla sztuki biją, to właśnie w dużych miastach. Wynalazek internetu dodatkowo skomplikował tę kwestię, bo dziś mieszkanie poza miastem nie oznacza odcięcia od bieżących informacji z art worldu, a dzięki telefonii komórkowej można z kolei kłamać do woli na temat swego aktualnego miejsca pobytu.
Świat sztuki współczesnej jest jednak w skrajnym stopniu zurbanizowany, zależny od wielkich, kosmopolitycznych skupisk ludzkich, instytucjonalnych i finansowych. Jednostki decydujące się na śmiały i wciąż niepopularny w środowisku artystycznym ruch wyprowadzki z miasta traktowane są podejrzliwie, oskarżane przez zawistnych o eskapizm, przedwczesną starość i domniemane twórcze wypalenie. Lub wręcz przeciwnie – o arystokratyczny kaprys i nadmiar pieniędzy. To również nie zostało jednak jak dotąd zbadane, w jakim wieku wyrastamy z tego rodzaju drwin i ku własnemu zdziwieniu nabieramy przekonania, że wyprowadzka może być aktem wolnej, nieprzymuszonej woli i oznaczać po prostu chęć zmiany na lepsze? Czy dzieje się to, gdy bocian przyniesie drugie dziecko? Czy może kiedy w miejsce dizajnerskich sprzętów i mebelków coraz bardziej zaczynamy lubić sztukę ludową? Albo po prostu, gdy wrażenie déjà vu na każdym kolejnym wernisażu czy after party staje się boleśnie natrętne i nagle odczuwamy brak potrzeby dalszego, codziennego doglądania swych interesów w konkurencyjnym, ale nieznośnie przewidywalnym środowisku?
III
Historia polskiej awangardy zna różne przypadki ucieczek poza miasto, tyleż wymarzonych, co wymuszonych. Zresztą połączenie jednego z drugim daje zwykle najlepszy efekt i przyspiesza decyzję, która z perspektywy czasu i tak zawsze wydaje się niezrozumiale późno podjęta. Przypadkiem rzec można klasycznym jest historia Oskara i Zofii Hansenów, których niezwykły dom w Szuminie, obecnie czczony jako architektoniczny unikat, był rodzajem azylu, miejscem, w którym małżeństwo wizjonerów odreagowywało odrzucenie swoich idei przez stołeczne środowisko akademicko-artystyczne. Hansenowie na stałe osiedli w Szuminie w latach 90. XX wieku, kiedy to na skutek interwencji prominetnego krytyka sztuki, dziwnym zrządzeniem losu będącego również współwłaścicielem nieruchomości, w której mieściło się warszawskie lokum architektów, zostali zmuszeni do jego definitywnego opuszczenia. Oto jednak paradoks – wiejska rezydencja Hansenów okazuje się dziś miejscem i dziełem o niebo żywiej hołubionym i inspirującym niż choćby stołeczne, wielkomiejskie osiedle na Przyczółku Grochowskim – jedno z nielicznych architektonicznych ucieleśnień w wielkiej skali wizjonerskich idei Oskara i Zofii.
W początku lat 80., kiedy Hansenowie coraz więcej czasu spędzali nad Bugiem, Zofia Kulik kupiła zrujnowany dom w podwarszawskich Łomiankach. Jej artystyczny i życiowy partner, Przemysław Kwiek, nie od razu pogodził się z wyprowadzką z miasta, chociaż dalsze egzystowanie z dzieckiem i założoną przez KwieKulik domową instytucją artystyczną PDDiU w jednym pokoju z zabitymi oknami, przy hałaśliwej ulicy Targowej i w bezpośrednim sąsiedztwie sklepu monopolowego obiektywnie rzecz biorąc nie wydawało się zdrowe. W latach 90. Kwiek stworzył niezapomniany cykl „Awangarda bzy maluje” – pomnik wyautowania artysty, a przy okazji całej jego radykalnej, neoawangardowej formacji. Kwiek przy sztaludze w ogrodzie maluje rosnące wokół kwiaty i klnie przy tym sążniście, co rejestruje kamera. Próby sprzedaży gotowych obrazów na targu w Łomiankach były kolejnym symbolicznym, ale i oskarżycielskim gestem niezłomności wobec ustalanych w warszawskich gabinetach hierarchii artystycznych i pisanej tam historii.
Lucjan Demidowski, z cyklu „Obrazy iluzorycze”: 2011-2012 / dzięki uprzejmości artysty
Sproblematyzowany przez Kwieka dystans między miastem urzędników sztuki a podmiejską ostoją awangardy uczynił z artysty modelowego, zaangażowanego i co nieco upierdliwego outsidera. Kto wie, być może bez wyprowadzki z miasta zbudowanie takiej wyrazistej i autentycznej figury byłoby niemożliwe, a głos z oddali często brzmi bardziej wiarygodnie niż codzienne, środowiskowo-wernisażowe debaty.
Dom Kulik, mieszczący pracownię artystki i pomnikowe archiwum KwieKulik wraz z budynkiem gospodarczym, w którym mieszka Kwiek jest dziś jedną z najsłynniejszych awangardowych rezydencji w kraju, ale takich miejsc kryjących w sobie nie tylko skarby sztuki konceptualnej, ale przede wszystkim żywych i twórczych artystów jest o wiele więcej, jak choćby dom Anny i Romualda Kuterów w podwrocławskich Paniowicach.
IV
Wiejskie rezydencje awangardowych artystów działają rzecz jasna na wyobraźnię zmęczonych muzealno-galeryjną rutyną mieszczan. Słusznie można podejrzewać, że w otwartej przestrzeni i bez sąsiadów za ścianą artyści mogą pozwolić sobie na więcej, swobodnie zanurzyć się we własnym, twórczym szaleństwie. Autorskie treningi dla performerów urządza w swoim Szuminie pod Nowym Jorkiem Marina Abramovič. W sieci można obejrzeć zaspakajające ciekawość i inne fantazje krótkie wideo dokumentujące ćwiczenia, jakie pod kierunkiem sławnej artystki wykonywała znana skądinąd Lady Gaga.
Może jednak ze wszystkiego najbardziej frapująca jest kwestia, jak naturalne otoczenie – ogród, łąka, rzeka, las – wpływa na podtrzymanie i ewentualny rozwój strategii awangardowych. „Miasto, Masa, Maszyna” było niegdyś hasłem futurystów, a historia awangardy w ogólności związana jest przecież z kulturą wielkomiejską. Wizyta w Motyczu Leśnym przynosi niespieszną (bo poza miastem przecież wszystko dzieje się jakby bardziej powoli), ale przekonującą i prostą odpowiedź na te dywagacje.
Lucjan Demidowski, z cyklu „Obrazy iluzorycze”: 2003-2004 / dzięki uprzejmości artysty
Oglądamy fotografie z ostatnich kilku lat i zaczynam rozumieć, że przestrzeń, spowolnienie i oddalenie od bieżących miejskich trendów artystycznych może dziś awangardzie dobrze służyć. Fotografie Demidowskiego z lat 70. wpisują się w kontekst ówczesnych poszukiwań i eksperymentów strukturalnych, gier ze skalą, przestrzenią i ich odwzorowaniem na płaszczyźnie. Ale podjęta wówczas metoda, konsekwentnie praktykowana i udoskonalana, prowadzi dziś artystę do efektów, o których można i warto pisać w bardziej porywający sposób. Fotograficzne studia ze zwierciadłami dotyczą teraz w większym stopniu światła i czasu, mają w sobie kontemplacyjny wdzięk i działają na zasadzie kreacji iluzyjnej, fantastycznej, na swój sposób wirtualnej przestrzeni. Dotykają kwestii widzenia jako konstruktu kulturowego i mają w sobie niezwykły współczesny rys, bo formalnie kojarzą się z optycznymi eksperymentami dzisiejszych dwudziesto-, trzydziestolatków.
Awangarda w oddaleniu, w soczystym, wiejskim powietrzu pachnącym dojrzałymi pomidorami łapie drugi oddech. Brak tu naturalnych wrogów czy przeciwciał, więc jej radykalizm koncentruje się nie na walce o zmianę, lecz na sublimacji własnego języka. Od dawna nie pamiętam równie inspirującej i miłej wizyty w pracowni.
Czas na mnie?