O związkach powieści i burżuazji najwięcej wiemy od Lukacsa, Sartre’a, a ostatnio od Rancière’a, jednak, mówiąc o dojmującym braku aktualnej polskiej powieści społecznej, nie chcę roztrząsać tej nieobecności teoretycznie. Czterdzieści lat po eseju Zagajewskiego i Kornhausera „Świat nie przedstawiony” nieśmiało powraca zarzut wobec polskiej prozy, że ta, tonąc w nieudanej satyrze i medialnej autocelebrze, coraz bardziej mija się z doświadczeniem. Że brakuje jej szerszej społecznej perspektywy. A co, jeśli piszącym po polsku w Polsce brakuje rzeczywistości? Co, jeśli jest jej za mało? Niedostatek rzeczywistości – nie tylko za mało rzeczy, wydarzeń, pieniędzy, ale za mało różnic, pragnień, refleksji? Jeśli to prawda, że warunki społeczno-ekonomiczne określają perspektywę odbiorcy i twórcy, to ogranicza nas nie tylko brak zaliczki, ale przede wszystkim miałkie składniki świata nieprzedstawionego i brak ochoty na zmiany.
Gdyby było tak, że dobrym powieściom wystarczy, aby polscy pisarze rozejrzeli się szerzej wokół siebie, wyszli poza najbliższe podwórko, dlaczego nie płynie do nas wartki i szeroki strumień ciekawej współczesnej prozy? Dlaczego zazdrościmy Amerykanom, Brytyjczykom, Katalończykom, Szwedom i Norwegom długich i niebanalnych powieści, w których można zanurzyć się nie tylko dla rozrywki, ale też przećwiczyć myślowo naszą aktualność? Wydaje się jednak, że nie wystarczy pisarzom „zatracić się w postaciach i miejscach, które się dobrze zna”, owe postaci i miejsca muszą nieść w sobie możliwość jakiegoś szerszego znaczenia, a to – wbrew pozorom – nie leży wyłącznie w gestii autora, ale też świata samego. Te same pytania można śmiało odnieść do scenariuszy ambitniejszych seriali, których tak bardzo kulturalna publika pragnie.
Czy nie jest tak, że do stworzenia przekonującej prozy potrzebny jest język i komunikowalna rzeczywistość – rzeczywistość, która nie jest prostą sumą ludzi i rzeczy, zawsze dostępną dla penetrującego oka pisarza, ale rzeczywistość podczas zmiany, istotna dla społeczeństwa posługującego się zmieniającymi się tu i teraz pojęciami?
Często wskazywany u nas Jonathan Franzen – punkt odniesienia wielu dyskusji o kondycji powieści – długo i manierycznie głowił się nad dwiema kwestiami – jaki język? jaka rzeczywistość? – i wymyślił, że jego realizm będzie świadomie skomponowaną opowieścią o ZMIANIE społecznej, ujętą w PROSTE zdania. Długie, wciągające i niegłupie współczesne powieści mają być pisane przemyślnie, ale prosto, i mają opowiadać o zmieniającym się społeczeństwie, które jakoś się do siebie odnosi.
Przemiany społeczne amerykańskiego społeczeństwa w latach 80., 90. i dwutysięcznych, stanowiące punkt odbicia dla „Korekt” i „Wolności” wraz z nowym, coraz prostszym językiem tych opowieści, oprócz tego, że są tkanką literatury, stanowią kanwę popkultury, która oferuje nam tutaj w Polsce samoułudę uczestnictwa w tamtym świecie. Chcemy długich powieści i wciągających seriali, ale nie potrafimy dostrzec, że ich sukces artystyczny w innych krajach polega na przetworzeniu tamtejszych lokalnych kwestii społecznych, i że żadnych gotowych figur nie da się wiarygodnie przenieść bez zmiany. To, czego nam brakuje, to własny, swobodny język (prozy) i społeczna autorefleksja. Miał rację Paweł Sajewicz, gdy pisał w tekście „Literatura versus drony”, że wytartą figurą polskiego sfrustrowanego korpointeligenta i jego pochodnymi (dodajmy do tego celebrytę) nie zdziałamy już nic. Nie ma racji jednak, gdy mówi, że dobrej prozie wystarczy światłowodowe połączenie z szerszym światem. Lokalna rzeczywistość tylko pozornie rozszerza się o globalny internet, który sprzedaje artefakty z innego świata – nie łączą się z naszą codziennością tak ściśle, aby wyłowić z niej sensy. Tania i pozbawiona rozwiniętej infrastruktury internetowa popkultura nadal jedynie multiplikuje i nieznacznie przekształca klisze, których nie zamawialiśmy i które zrobiono na cudze zamówienie. Ściągana na dysk czy streamowana popularna globalność nie wpina nas do żadnej otwierającej całości; jest szybą, którą liżemy dla rozrywki, wyobrażając sobie cudze smaki nie z tej ziemi. To nie jest komunikacja, te bity biegną w jedną stronę. Klisze zastępują klisze.
Kiedy obserwuję trzydziestoletnich Polaków, którzy podczas imprezowych zabaw i półpoważnych dyskusji wcielają się w amerykańskich idoli lat 80. i 90., zastanawiam się, czy nasz związek z tamtym stylem jest taki sam, jak naszych amerykańskich odpowiedników i ich rodziców. Oczywiście, że nie jest. Naszej uwadze umyka ten banalny fakt, że Madonna tu i Madonna tam są inne i nie tylko dlatego, że przyszły w innym czasie. The Rolling Stones w Sali Kongresowej to też był inny zespół niż w Manchasterze. Nie tylko obrazy są inne – zupełnie inne są warunki społeczne, które te obrazy wygenerowały. Zmiany instytucji małżeństwa w USA od lat 50. do dziś, które kronikuje Franzen, to nie są nasze zmiany i konkretne chwyty pisarza oparte na tamtejszej tożsamości należą do tamtego świata. Rok '68 w Polsce był czymś zupełnie innym niż tam, wojna w Zatoce Perskiej, muzyka grunge, Backstreet Boys tu i tam to zupełnie inne zespoły.
Wbrew pop-pozorom żyjemy zawsze w innym, niedoopisanym świecie, w innych warunkach społecznych. Niby to wiemy, a jednak ulegamy presji potoku obrazów. Wbrew ujednolicającemu, ale nadal niejednolitemu naciskowi ekonomii rozrywki na kulturę, funkcjonujemy w innych polach politycznych niż Amerykanie, Niemcy, Duńczycy i Rosjanie. Tu jest inaczej, a dostęp do internetu nie zrobi everymana z bohatera polskiej prozy. Lena Dunham, która niedawno odebrała trzymilionową zaliczkę na prozatorski debiut – w styczniu książka „Nie taka dziewczyna” ukaże się po polsku w Czarnym – pisze o tym, co dzieje się w konkretnym tam, a nie w ogólnym wszędzie. Bohaterki jej serialu „Girls” ze względu na inne warunki społeczne i egzystencjalne są nie do pomyślenia na placu Zbawiciela w Warszawie – to miejsce w świecie nieprzedstawionym mogą zaludnić ich fantomy, które uwierzyły w uniwersalność internetowego streamingu.
Pisarz zainteresowany współczesną mu epiką – obszerną powieścią lub scenariuszem aktualnego serialu – potrzebuje łączności ze SWOIM światem. Nie ze światem jako takim – sumą rzeczy i ludzi – ale ze społeczną zmianą. Ekonomia realizmu skłania do znalezienia wyważonego związku między stylem a komunikowalną koncepcją pulsującej realności. Zrozumiały język i zmieniające się społeczeństwo. Przypominają się źródła literackiego sukcesu Prusa i Dąbrowskiej – sprzyjające warunki społeczne, obserwacja i gotowość na komunikatywny performans. Bo oni nie tylko brali i opisywali, ale odnaleźli właściwy rodzaj realizmu dla wybranego momentu historii w określonym miejscu.
I tu sięgamy sedna problemu polskiej aktualnej epiki: istnienie jej przedmiotu – naszego społeczeństwa – jest wątpliwe. To być może różni nas zasadniczo od społeczeństw, które mogą pochwalić się współczesną realistyczną prozą. A konkretniej: klasa średnia – przedmiot i podmiot nowoczesnej powieści realistycznej – nie istnieje wystarczająco silnie jako podmiot społeczny. Nie rozpoznaje siebie, nie negocjuje swojej tożsamości, co przekonująco opisał niedawno Andrzej Leder. Przedstawiciel fantomowej klasy średniej streamuje bity popkultury i odwraca wzrok od chamsko-pańsko-inteligenckiej przeszłości. Odmawia refleksji i uniemożliwia jakiekolwiek faktyczne, głębokie przemiany społeczne, albo nieświadomie uznaje swoje poddaństwo wobec przemysłu polityczno-rozrywkowego. Od końca świata szlacheckiego – po jego odejściu opisanym przez Mickiewicza w „Panu Tadeuszu” – nigdy nie byliśmy tak bardzo konserwatywni jak teraz. Naszej konsumpcyjno-rozrywkowej krzątaniny wystarczy na tysiące świetnych liryków, kilkadziesiąt dramatów, ale to nie jest temat na pięćset stron wciągającej, realistycznej prozy, która domaga się społecznej autorefleksji. Realistyczna epika nad Wisłą pozbawiona jest swojego jedynego przedmiotu – autorefleksyjnej klasy średniej zainteresowanej własną tożsamością i tym, co za płotem rodzinnej zagrody.
W wąskich krytycznych i akademickich kręgach oraz na łamach prasy pulsują dyskusje zaangażowane w polską modernizację: o emancypacji, roli i dawce państwa, nierównościach, biedzie, kapitale społecznym, dostępie do infrastruktury, pornografii, filmie i literaturze. To są rozmowy o faktycznych zjawiskach i problemach. Tyle że milcząca większość Polski nie tylko nie jest zainteresowana tymi roztrząsaniami (to może być przypadek większości społeczeństw), ale przede wszystkim nie rozpoznaje swoich potrzeb w ramach wspólnoty obywateli. Problemy są nasze, ale jakby nie nasze. Społeczeństwo to my, ale jakby jednak oni. Bo jednostka widzi siebie w odniesieniu do najbliższych – działa i reaguje w skali domostwa i dla jego interesu. W tym właśnie sensie polskie społeczeństwo (jeszcze bardziej niż państwo) nie istnieje. Jedynie skrawki świata są jakimś ładem, tylko fragmenty coś znaczą. Skrawki i fragmenty to za mało dla epiki. Świat dostarcza problemów, a brak świadomości społecznej innej niż identyfikującej z mitem (zwróćmy uwagę, że proza historyczna i science fiction mają się w Polsce nieźle) utrudnia ideową konceptualizację rzeczywistości w takiej skali, która przekracza powtarzalne, ale ciągle pojedyncze dramaty – która wychodzi poza walkę z nagim życiem. Polski nie-świat nie-społeczny podsuwa myślowe i językowe klisze pisane na kolanie w redakcjach portali internetowych, klisze, które w prozie brzmią fałszywie, niefortunnie. Literacki futurolog może marzyć, że jakaś zmiana w epice dotrze do nas z pogranicza polskiej nie-wspólnoty, z miejsca, gdzie ona się kończy. Czy pojawi się jakaś gruba i klarowna powieść o opuszczaniu miejsca lub o końcu znanego nam czasu — coś, co wskutek zagrożenia z niewidocznego dotąd zewnątrz pozwoli zarysować granice rachitycznego społeczeństwa? Nie mamy epickiej panoramy nie dlatego, że pisarze są nieudolni, nie dlatego, że – jak niedawno jeszcze się mawiało – taka panorama jest niemożliwa, ale dlatego, że nasze życie społeczne ciągle jest fragmentem.
Do omówienia pozostaje kwestia stylu – w długim okresie decydująca o stosunku czytelnika do lektury. Autorzy wielu polskich powieści ostatnich lat – często głośnych z powodów pozaliterackich – nieustępliwie tkwią w przekonaniu, że język powieści albo powinien być artystycznie udziwniony, albo musi podporządkować się socjolektowi założonego odbiorcy (językowi grupy celowej). Najliczniejszy jest pierwszy przypadek, który można nazywać piętnem Gombrowicza. O klątwie Gombrowicza pierwszy pisał Miłosz, deklarując, że polska proza od językowego wpływu autora „Ferdydurke” (nie „Kosmosu” – dodajmy – to jednak nieco inny styl) prędko się nie uwolni. Już powojenna proza rozrachunków inteligenckich podlana była lekko rozwodnioną satyrą na modłę Gombrowicza, ale przyznajmy, że dyskredytowane onegdaj „Jezioro Bodeńskie” Stanisława Dygata fortunniej i bardziej świadomie operuje stylem niż Michał Witkowski w „Drwalu”. Piętno Gombrowicza polega na tym, że niezależnie od (braku) strategii pisarskiej polskiego prozaika, jego domyślnym stylem jest satyra w postaci inwersji składniowej i inkrustowania potocznej, ale zhomogenizowanej medialnie polszczyzny słowami z innych rejestrów – najchętniej technicznych lub urzędniczych. Sama powtarzalność (bez różnicy) takiego zabiegu spowodowała jego erozję do poziomu literackiego banału.
Drugi przypadek – gdy język podporządkowuje się slangowi zaprogramowanego odbiorcy nawet za cenę popadnięcia w anachroniczność. Bo styl „Magdaleny” Tomasza Piątka wcale nie pochodzi z lat 90. Pisarz, martwiąc się o sprzedaż książki w niezainteresowanym literaturą świecie, wciela się w luzackiego kumpla i bezrefleksyjnie toczy pianę.
Nie dziwi nas zatem pozorny paradoks, że ostatni pisarze i czytelnicy zainteresowani udanym realistycznym literackim wyrazem uciekli w stronę non-fiction, gdzie literackość prozy znalazła swą niszę. „Miedzianka” Filipa Springera to świetnie napisana prawie-powieść. Springer skonstruował ją w bardzo prosty, oszczędny, ale i odważny sposób (jego bohaterowie to niemal pełnoprawne literackie postaci). Stosując literackie zabiegi, wytworzył realistyczny, wciągający, emocjonujący efekt, odsłonił coś o nas. Reportaż „Człowiek, który powstał z torów” Wojciecha Tochmana opowiada prawdziwą historię człowieka, który stracił pamięć i jednocześnie dekonstruuje rolę, jaką przyznajemy tak zwanej non-fiction. Jak przedstawić historię kogoś, kto ją stracił razem z pamięcią? Opowiedzieć samą utratę, poszukiwania i pozwolić, by język i wyobraźnia wypełniały szczeliny. Wreszcie Włodzimierz Nowak, który konkretem i nienachalnym cytatem z potoczności – ubranymi w prostą składnię – rysuje niestereotypowych bohaterów tam, gdzie oczekiwalibyśmy typów znanych z naszej korpo-celeb-prozy. Wydaje się, że w tej chwili to reportażyści są najbardziej świadomymi rzemieślnikami literackiego stylu. Ale reportaż stawia sobie inne cele.
Krąży przekonanie, że nasza współczesna powieść nie umie lub nie chce pokazać przemian, zmiany obyczajów, nie oferuje akceptowalnej perspektywy na świat, z którym trzeba się zmagać i który należy rozumieć. Właśnie to zadanie wedle niektórych ma wypełniać reportaż. Mówi się: reportaż nie wymyśla, mówi prawdę o tym, co ważne. Tymczasem reportaż jest gatunkiem prozy, w którym obraz przemian jest domyślany najbardziej, chyba że zaczyna odchylać się od własnej osi, na przykład tak, jak to się dzieje to w przypadku „Miedzianki” Springera. Nie dajmy się zwieść, refleksje nad przemianami społecznymi nie są żywiołem tradycyjnej literatury faktu – wnosi się je w tym przypadku dopiero wraz z lekturą. Klasyczny reportaż podsuwa, czasem bardzo mocno, obraz konfliktu społecznego, ale nie rozwija go, nie dialektyzuje pęknięcia. Nie chce przestać udawać, że swój efekt zawdzięcza prawdziwości świata, a nie literackiemu przedstawieniu.
Rozbudowana powieść, która mogłaby wyrosnąć na doświadczeniach reportażu, zaoferowałaby kompozycję przekonujących myślowo i estetycznie prozopopei, o które byśmy mogli się spierać. Jeszcze kilka lat i być może nasze wspólne sprawy na tyle dojrzeją, że wyważona proza społeczna będzie miała szansę zaistnieć.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).