JAK PRZEJĄĆ KONTROLĘ NAD ŚWIATEM, NIE WYCHODZĄC Z DOMU (9)
Czy uważacie, że z tą wojną to raczej przesadzone, czy przesądzone?
Bo mimo całego postępu technologicznego, jakoś nie widzę, żeby rozwój dziedziny „przepowiadanie przyszłości” szedł do przodu równie szybko co inne, a przepaść dzieląca obydwa scenariusze zdaje się raz wielka, a raz mała jak ten ogonek od ą. Dlatego, nie wykluczam, może być mi głupio, gdy kiedyś sobie przypomnę, jak trwoniłam to ostatnie tłuste lato, te resztki beztroski… Na co? Na czytanie jednego za drugim numeru „Przyślij przepis”.
Co mną kierowało: wyparcie, wtórny infantylizm? Postępujące dziwactwo, w które wpędza mnie moje ego, bezustannie pluszczące się w kwasie skrajnych ocen? Przekora wobec wszystkich, którzy z pełnym zaangażowaniem wysiadywali jajka na festiwalach, słuchali po 10 i więcej zespołów, a przynajmniej nagrywali je na IPhonie; oglądali po 10 i więcej filmów, a przynajmniej „mieli je oglądane” (że tak użyję rodzimej kaszubskiej składni, która jest gramatyczną kwintesencją
uczestnictwa w festiwalu, oddającą dwa jego najważniejsze aspekty: branie w posiadanie oraz tryb cokolwiek niedokonany). Wobec młodszych, silniejszych, lepiej ubranych jednostek, które są już genetycznie przystosowane do pływania po błocie namiotami, tatuowania się w owoce i warzywa, noszenia z bezzasadnym samozadowoleniem skarpetek do klapek Birkenstock i korzystania z toitojów, nie osikując sobie spodni? I niczym się nie przejmują, bo w lekturach szkolnych zamiast „Medalionów” mają „Harry'ego Pottera i beczkę śmiechu”? Gratuluję, podziwiam, nie rozumiem, nie zgadzam się, nienawidzę. Czytam „Przyślij przepis” i wam też to radzę, nim nasz mlekiem i miodem płynący świat pęknie jak bańka spekulacyjna.
„Przyślij przepis” to moja ulubiona broszura kulinarna. Wspominałam o tym nieraz, ale nigdy nie dano mi szansy naprawdę się otworzyć. To nie jedno z tych pism typu „Lampa”, gdzie nie ma nic o żadnych lampach, ani „Wprost”, gdzie wszystko jest na wyrost. Jak mówi nam nazwa, zachęceni gratyfikacją pieniężną czytelnicy przysyłają przepisy na swoje potrawy, załączając zdjęcia legitymacyjne i paszportowe, a także zdjęcia swoich potraw. Dzięki temu, oprócz wartości praktycznej, pismo to (choć jest formatem, o co doznałam swojego czasu palpitacji serca na stacji benzynowej w Czechach!), ma wspaniałą wartość antropologiczną i tworzy swoistą encyklopedię polskich zachowań kulinarnych.
Dość nieprzeestyzowana strona graficzna, niska cena, niski poziom lęku przed glutenem i brak większego zainteresowania kaszą jaglaną każą myśleć, że „Przyślij przepis” nie jest kierowany do tych samych łasuchów, którzy kupują Kukbuka. Choć selekcji dokonuje i ostateczny kształt magazynowi nadaje redakcja (o czym zaraz), to z „Przyślij przepis” jest jak z lumpexem – pośród hałdy poszarzałych podkoszulków C&A z plamami po dezodorancie nagle możesz znaleźć koszulę Diora obciętą dokładnie pod piersiami albo pobrudzony machorką, ale oryginalny czepiec ludowy z XVII wieku. Jeśli zaś to porównanie rozciągnąć dalej, na serwis internetowy „Prześlij przepis”… ooo, w takim wypadku mówimy już o zajmującej halę po dawnej fabryce hurtowni odzieży używanej z Anglii i Wielkiej Brytanii. Zapnij pasy! Wsiadasz na zwariowany rollercoaster kuchni polskiej! (oczywiście z wątkami kosmopolitycznymi) („pizza z pomidorami i serem – ten przepis dostałam od koleżanki z Włoch”)
Za co kocham „Przyślij przepis” oprócz demokratycznej ceny 99 groszy i formatu broszurowego, który zmieści się i w wakacyjnej walizce, i w kosmetyczce, i w portmonetce, i w butonierce, i w sercu?
Po pierwsze: psychodelicznej prostoty narracja towarzysząca przepisom.
Są to dość bezosobowe, japońskiej powściągliwości, nieco uwikłane w dyskurs reklamowy exposé w rodzaju:
„Ta pożywna potrawa często gości na naszym stole”.
„Smaczny pomysł na zwiędłe warzywa”.
„Często robię ten makaron gdy wracam z pracy”.
„Kolorową zapiekankę uwielbiają i dorośli, i dzieci”.
„Wspaniała kolacja, gdy mąż wraca zmęczony”.
„Chłodzący koktail zasmakuje każdemu!”.
„Mój mąż ją uwielbia”.
„Często przyrządzam coś dla siebie i narzeczonego; znajomi chwalą moje dania mączne i sosy”.
Po drugie: bezpretensjonalna oprawa graficzna.
Zdjęcia czasami półprofesjonalne, a czasami zupełnie tajemnicze, jak erupcja wulkanu na zbitym ekranie Atari 65xe.
Wątroby wieprzowe zmieszane z mascarpone, obsypane płatkami migdałowymi i obłożone cebulą. Kwiaty z jajek na twardo, wycinanki łowickie z marchwi, pagórki z parówek, kule z tuńczyka z puszki; kakofonie, niezidentyfikowane szczątki, mamałygi, rzygi; pływam w nich w moich snach na czółnie z wydrążonego chleba, wiosłując mozolnie kocim języczkiem.
Po trzecie: poszanowanie tradycyjnych wartości.
Każdy numer opatrzony jest rodzajem kuchennego reportażu, którego bohaterem jest familia tak niepostmodernistyczna, jakby „Przyślij przepis” robił Tomasz Terlikowski pod pseudonimem. Czyli pichcąca kobieta, której kopystkę podaje dziewczynka, podczas gdy chłopiec interesuje się budową maszynki do mielenia, mąż zaś towarzyszy niewprawnie w obieraniu jarzyn. Nawet jeśli postmodernistyczne wiatry przywiały na okładkę jednego z numerów matkę samotnie wychowującą, dla zachowania obyczajowej symetrii został dokooptowany do niej dziadek rodziny.
Gotujący mężczyźni zdarzają się bardzo rzadko, a nawet jeśli, to zawsze deklarując swój status początkującego: „Dopiero zaczynam swoją przygodę z gotowaniem; tę potrawkę ugotowałem dla narzeczonej w rocznicę”, w imię zasady, że mężczyzna w kuchni to pocieszny niezgrabiasz, mylący warząchew z sitkiem. Żadnych gotujących homoseksualistów, żadnych gotujących rozwódek
i nic z tego, o czym mówi w którymś odcinku „30 rock” Liz Lemon przez telefon do swojego ojca:
„U mnie wszystko dobrze. Miałam iść na ten kurs gotowania dla jednej osoby, ale prowadzący
popełnił samobójstwo”.
Natomiast po czwarte: najbardziej kocham „Przyślij przepis” za galerię tortów.
W czasach, gdy pisanki kupuje się w Carrefourze, ozdoby choinkowe kupuje się w Carrefourze,
a stroje na bal przebierańców w Carrefourze, albo taniej – na Allegro, wygląda na to, że to właśnie tort, ta węglowodanowo-tłuszczowa libacja, pozostaje ostatnim aktem wewnętrznej sztuki domowej, na jaki porywają się polskie kobiety. (Nie biorę tu pod uwagę zjawisk takich, jak zdobienia paznokci czy decoupage – bo jednak wykonuje się je na bazie półproduktów, z dużo mniejszym aspektem ekspresji osobistej). Uczuciowe zaangażowanie autorek, często konkretny adresat (dziecko, chrześniak, mąż, przyjaciółka), którego osobowość jest uwzględniana w doborze estetetyki i tematyki świątecznego ciasta, i wkład własnej inwencji twórczej każe myśleć o tortach w kategoriach realnie artystycznych.
Oczywiście nie we wszystkich przypadkach. Im sprawniejsza tortmistrzyni, tym niższy stopień odruchowego artyzmu. Najlepiej w tym wypadku wypadają półprofesjonalistki, którym rzemiosło już daje pewną swobodę twórczą, a jeszcze nie pozwala im odtwarzać z fotograficzną precyzją scen ze Shreka i wizerunków bohaterów pochodzenia disneyowsko-pixarowskiego. Tortownictwo domowe często zresztą sięga po motywy współczesnej popkultury dziecięcej; zupełnie jak malowidła na balkonach bloków i altanek działkowych konwekwentnie krążyły w latach 80. wokół Myszki Miki, Psa Pluto i Smerfów. Cieszy się ręka zwykłego człowieka, gdy swoimi pracowitością i sprytem może odtworzyć to, nad czym pracowały najzmyślniejsze maszyny. Ten motyw często się w „Przyślij przepis” przewija: pułap mistrzowski to ciasto tak dobre „jak z cukierni”, tak dobre, jakby zrobiła je maszyna. Choć wiadomo, że z kolei wypieki fabryczne równie często udają ciasta „domowe” i „babuni”.
Ale i tak wśród prezentowanych obiektów sztuki cukierniczej znajdziemy rzeczy zupełnie zachwycające, na widok których zakrzykniemy szczerze: jak ona to zrobiła?
Są tu misterne torty-zwierzęta, torty-torsy, torty-suknie, w których na dobre i złe tkwią lalki Barbie, ślubne łabędzie z ciasta bezowego (na stelażu drewnianym), co do których nie ma się pewności, czy rodzina miała w ogóle czelność je zjeść, a nie wsadzić w formalinę? Tak po prostu rozsypać, roztrwonić te cukrowo-jajeczne mandale, zwrócić je chosowi poprzez swe usta i układy trawienne?
Proszę pamiętać, że cały czas towarzyszy nam wspominana już tu przeze mnie psychodeliczna
narracja:
Tort-ślimak / fot. przyslijprzepis.pl
Jest też sekcja ekscentryczna, sekcja rozmaitości. To w niej znalazłam tort-piersi, nie znalazłam natomiast tortu-penisa ani tortu-dupy, nie wiem dlaczego, może to kwestia dobrego smaku.
Możemy za to dowiedzieć się, jak zrobić tort-basen, tort- gitarę, tort-bikini, tort-książkę, tort-boisko, tort pasztetowy i około 4000 innych tortów.
Trzeba jednak uważać, bo jak w życiu: niektórych rzeczy, jak się już zobaczy, to nie da się odzobaczyć.
Urodzinowy tort-kotek / fot. przyslijprzepis.pl
Ukraiński tort wątróbkowy / fot. przyslijprzepis.pl
Tort Lambada / fot. przyslijprzepis.pl
Zastanawia mnie tylko, dlaczego w tortownictwie polskim nie ma w ogóle reprezentacji nas, humanistow. Do roboty, nieuleczalni okularnicy, dość mam słuchania o waszych dwóch lewych rękach. Tort-Kinga Dunin, tort-okładka Czarnej Płyty Brygady Kryzys czy Tort-Wódka same się nie upieką! I co do cholery myślą sobie nasze matki?
Tort śmietankowo-czekoladowy / fot. przeslijprzepis.pl
Czy ktoś z Was dostał kiedyś tort z napisem „Kasia-sztuki wizualne” czy „Piotr 34 lata LITERATURA WSPÓŁCZESNA DOKTORANT”? A to przecież tylko 20 jajek, kilka kilo masła, 2 litry mleka, 4 budynie i 40 dag pereł cukierniczych.
Może to zresztą właśnie to tłuszczowo skrobiowe Bizancjum hipnotyzowało mnie nad nędzną gazetką; te litanie naszego dobrobytu, beztroski przelew mas śmietanowo-maślanych, brzmiący jakoś szczególnie w wiadomym kontekście.
A lato było piękne tego roku, tłuste lato.