Ustalmy to na początku: opublikowany w zeszłym roku komiks „Nie pojedziemy zobaczyć Auschwitz” Jérémie’ego Dresa nie jest komiksem dla tych, co lubią komiksy, bo komiksem jest po prostu słabym, zapełnionym dziesiątkami jałowych plansz, na których postacie ujęte w półzbliżeniu wygłaszają kilometrowe przemowy. Jedyne przymiotniki pasujące do jego strony wizualnej i formalnej to „nijaki” i „nudny”. Nie jest to także komiks dla Polaków będących w miarę na bieżąco z medialną dyskusją na temat stosunków żydowsko-polskich, ponieważ na 200 stronach autor nie mówi absolutnie niczego, czego nie znalibyśmy z w miarę aktualnych portalowych nagłówków. Ale – jak to czasem trafia się dziełom miernym – udaje się tej opowieści o poszukiwaniu żydowskich śladów w Polsce uchwycić pewną lokalną specyfikę, niemającą zupełnie nic wspólnego z tematyką opowieści.
Jérémie Dres, „Nie pojedziemy zobaczyć
Auschwitz”. Przeł. Natan Okuniewski, MF Studio,
206 stron, w księgarniach od października 2013 Otóż Polska w oczach debiutującego francuskiego komiksiarza to kraj rodem z „Brazil” Terry’ego Gilliama. Dziwne państwo, złożone z samych „Organizacji”, z zamkniętych okienek, burkliwych urzędników, niesmacznego jedzenia, nieczytelnych znaków drogowych i ludzi mówiących językiem szelestów. Polska w „Nie pojedziemy zobaczyć Auschwitz” to państwo, w którym właściwie nie ma już ludzi, jednostek, są tylko przedstawiciele tej czy innej organizacji lub grupy interesów, którzy forsują lansowaną przez nie wizję rzeczywistości. Wraz z peregrynującym po Polsce francuskim Żydem i jego nieco mniej chętnym do grzebania w przeszłości bratem, czytelnicy poznają żydowskie organizacje postępowe, żydowskie organizacje konserwatywne, żydowskie organizacje historyczne, żydowskie organizacje religijne, żydowskie organizacje artystyczne i jeden żydowski festiwal. Każda z postaci reprezentujących te organizacje pojawia się w komiksie jedynie na chwilę, zwykle po to, by przekazać informacje dostępne bez trudu na stronach internetowych i wygłosić kilka banałów o polskim antysemityzmie lub polskim bohaterstwie, Żydach całkowicie zasymilowanych i tych z getta, ewentualnie po to, by podać kilka nazwisk z żydowskiego „Who is Who w Polsce”. Dzięki zupełnie bezkrytycznemu podejściu młodego autora do materiału źródłowego, czytelnik może się dowiedzieć, że w Polsce jest antysemityzm, ale go nie ma, że Polacy Żydów lubią, ale mają ich dość, że Żydów w Polsce jest 5 tysięcy albo i 20 tysięcy, że poszukiwanie żydowskich korzeni to bardzo prężna gałąź turystyki, co dzień napędzająca wzmiankowanym organizacjom nowych klientów.
Klopsiki / Jérémie Dres, „Nie pojedziemy zobaczyć Auschwitz”.
Coś, co zaczęło się jako wyprawa dwudziestokilkulatka do kraju, z którego pochodziła jego niedawno zmarła babka, mieszkająca przed wojną w Warszawie, bardzo szybko zmienia się w nieudany przewodnik, katalog miejsc i ludzi, do których powinien trafić każdy nostalgiczny turysta zainteresowany swoimi rzeczywistymi lub nabytymi dzięki popkulturze żydowskimi korzeniami. Dres pokazuje zamknięty obieg, w jaki trafia tego rodzaju retronauta, skazany na chodzenie od Annasza do Kajfasza i wysłuchiwanie wzajemnie znoszących się opinii. Z jednej strony wciąż jest informowany o działaniach polskich władz, idących ręka w rękę z organizacjami żydowskimi w kwestii ratowania resztek dziedzictwa tej niezwykle ważnej dla polskiej historii społeczności, z drugiej zaś ogląda typowo polskie pokłady indolencji i ciągłych waśni, które sprawiają, że nawet żydowskie organizacje stają się w tej biurokratycznej dystopii z filmu Gilliama mocno niewydolne i nastawione na szybki poklask za efekciarskie (nie mylić z efektywnymi) działania. Ostatecznie, można z komiksu Dresa wyeliminować tak naprawdę całą kwestię poszukiwania żydowskich korzeni, centralną dla opowieści, i wyobrazić sobie, że dokładnie taką samą historię mógłby przywieźć każdy zagraniczny komiksiarz, szukający w Polsce swoich przodków francuskich, niemieckich, rosyjskich czy włoskich. Nie chcąc lub nie potrafiąc wyjść poza świat organizacji reprezentujących dane grupy narodowościowe w Polsce, wróciłby do domu z głową pełną banałów i wiedzą, którą równie dobrze mógł znaleźć w Wiki i organizacyjnych newsletterach.
Rutu Modan, „Zaduszki”. Przeł. Zuzanna
Solakiewicz, Kultura Gniewu, 224 strony,
w księgarniach od maja 2013 A da się to przecież zrobić dobrze. Warto oczywiście mieć przy tym doświadczenie w sprawnym konstruowaniu komiksowych opowieści, świadomość możliwości, jakie daje obrane medium i jakąś historię do opowiedzenia, nieograniczającą się jedynie do tego, że „pojechaliśmy do Polski, było dziwnie”. Wystarczy być jedną z najciekawszych artystek współczesnego komiksu – Rutu Modan. Jej „Zaduszki”, wydane w Polsce prawie pół roku wcześniej, to zupełne przeciwieństwo opowieści Dresa – historia skupiona przede wszystkim na ludziach, ich jednostkowych historiach, próbująca wyjaśnić najbardziej skrywane motywacje stojące za poszukiwaniem korzeni i nostalgicznymi powrotami do przeszłości. Bohaterki jej komiksu nie poszukują abstrakcyjnych śladów żydowskiego ducha i tożsamości, szukają konkretu: warszawskiego mieszkania, należącego przed wojną do rodziców ponadsiedemdziesięcioletniej już dzisiaj Reginy Segal. Izraelska komiksiarka z precyzją rakiety spadającej na strefę Gazy uderza w najbardziej zapalny punkt stosunków polsko-żydowskich, wywołujący ogrom napięć po obu stronach, ale robi to tylko po to, by kilka plansz później ujawnić, że „Zaduszki” to tak naprawdę komiks o tragicznej miłości dwojga ludzi potrąconych przez historię oraz opowieść o pożegnaniach. Choć angielski tytuł oryginału – „The Property” (Własność) – może sugerować, że konflikt majątkowy odgrywa kluczową rolę w komiksie, to wybrany przez autorkę polski tytuł jest pierwotny i właściwy (choć trudny do wytłumaczenia komuś z zewnątrz) i nadaje właściwą atmosferę całej opowieści.
Majdanek przeraża dużo bardziej / Rutu Modan, „Zaduszki”.
W charakterystycznym dla siebie stylu, który mieliśmy okazję poznać w wyróżnionych komiksową nagrodą imienia Willa Eisnera „Ranach wylotowych”, Modan unika prostych wniosków i łopatologicznego wykładania skomplikowanych relacji pomiędzy dwoma narodami, skupiając się na obserwowaniu i zapisywaniu wszystkich emocji, towarzyszących dyskusjom na drażliwe tematy. Świetne operowanie kolorami: wyciszone tła i mocne barwy postaci oraz doprowadzona do perfekcji kreska inspirowane stylem Hergégo, autora opowieści o Tintinie, pozwalają jej na wyrażenie praktycznie całej skali uczuć targających bohaterami, którzy starają się rozwikłać skomplikowaną rodzinną historię, na zawsze splątaną z wojennymi i powojennymi losami polskich Żydów i Polaków, ocalałych z zagłady Warszawy i próbujących odnaleźć swoje miejsce w nowej rzeczywistości.
Rutu Modan odwiedzi Polskę w dniach 22-25 maja 2014:
24 maja o 19.00 – spotkanie w TR Warszawa, gdzie autorka będzie rysować swoją pracę we foyer teatru,
25 maja o 11.00 – spotkanie na festiwalu Komiksowa Warszawa (www.komiksowawarszawa.pl).
Powierzenie roli narratorki wnuczce Reginy, Mice, towarzyszącej babci w podróży, pozwala Modan na uzyskanie niezbędnej emocjonalnej bliskości, połączonej z historycznym dystansem do poruszanych wydarzeń z przeszłości. Sama zaś Regina Segal, nosząca w sobie tajemnicę, której woli nie ujawniać przed wnuczką, to postać, w której spinają się wszystkie zawiłości relacji polsko-żydowskich, właściwie niemożliwe do wyjaśnienia po tylu latach, a wynikające z najprostszych ludzkich uczuć, takich jak strach, miłość, potrzeba bezpieczeństwa czy chciwość. Opowieść o tym, po co tak właściwie starsza pani wróciła do stolicy Polski, przywraca tym kwestiom ich właściwy wymiar, sprowadza je do indywidualnych losów pojedynczych ludzi, zmagających się wciąż z konsekwencjami wojny sprzed wielu dekad, która wymusiła na nich, bądź na ich przodkach, podejmowanie rozpaczliwych decyzji.
Organizacje w komiksie Modan nie odgrywają praktycznie żadnej roli, właściwie przejawy ich działania widzimy tylko w tle i są ujęte w raczej kpiący nawias: to mignie nam gdzieś na początku historii wycieczka znudzonych izraelskich dzieci, zmuszonych do zwiedzania obozów zagłady na terenie Polski, to natkniemy się w centrum miasta na polską przewodniczącą jednej z żydowskich organizacji historycznych, której marzy się wyburzenie osiedla w celu odbudowy dzielnicy żydowskiej, a do jej największych osiągnięć należą historyczne rekonstrukcje hitlerowskich łapanek na ulicach miasta. Autorka nie podważa zasadności tych działań (w finale widzimy tę samą wycieczkę, jak wraca nieco bardziej zamyślona i zapłakana), ale dla jej bohaterek nie mają one żadnego znaczenia. Liczą się przede wszystkim uczucia: czy podróż pozwoli im zapomnieć o smutku i niedawnej stracie; czy uda się choć trochę naprawić relacje, które erodowały z powodu wojny i wieloletniego rozstania; czy uda się znaleźć we współczesnej Polsce tę samą miłość, te same pokłady pożądania i radości, które istniały w tym kraju przed 1939 rokiem, kiedy obie społeczności mieszkały drzwi w drzwi. Finałowa scena na warszawskich Powązkach to doskonały przykład, jak świetnie Modan panuje nad swoim medium (konkurować z nią może w tym komiksie tylko sześć perfekcyjnych plansz, na których w trzydziestu sześciu kadrach bohaterowie prowadzą krzyżowo dwie rozmowy telefoniczne): wykorzystując atmosferę święta zmarłych, które chyba jeszcze nigdy nie wyglądało tak ładnie w żadnym komiksie, pozwala swoim bohaterom pożegnać się z przeszłością, z naiwnymi marzeniami i z idiotycznymi stereotypami, wyzwala ich z historycznych zależności i pozwala wierzyć w optymistyczną przyszłość stosunków polsko-żydowskich. O ile będą to tylko stosunki międzyludzkie, a nie organizacyjne.