Jeszcze 2 minuty czytania

Dorota Masłowska

JAK PRZEJĄĆ KONTROLĘ NAD ŚWIATEM, NIE WYCHODZĄC Z DOMU (4)

Dorota Masłowska

Dorota Masłowska

Jeśli chodzi o książkę „Nocne zwierzęta” Patrycji Pustkowiak, to często odskakiwałam znad jej kart jak poparzona tym przykrym niedowierzaniem, rozpoznając na nich własną osobę, oczywiście stylowo wypaczoną, spotworniałą; ja chcę myśleć, że dla niepoznaki; złośliwi twierdzą, że tylko dla większej hecy. Np: „(…) leżą pokotem jak szlachta śnięta miodem pobranym z piwniczki”. Przecież wszyscy wiedzą że to o mnie. „Jest after na Tarchominie”. Też o mnie. I nie tylko. „Nie chcę mieć życia sformatowanego do 8 godzin pracy. Cenię sobie swoją wolność. Wolę oglądać «Breaking Bad»«Mad Men», niż poddawać się regulaminom”. Patrycja, co chcesz osiągnąć, wkładając moje życiowe credo w usta jakiegoś przećpanego nieudacznika?? Czy też to tzw. interwencja, owinięte w bawełnę literatury wiadro zimnej wody, „przeczyta i wreszcie zrozumie, że nie jest z nią dobrze”? „Oczywiście jeśli w ogóle jeszcze umie czytać”.

„Cała Polska nie czyta dzieciom”.
„Bo ogląda seriale”.
Taka akcja, słyszeliście?
Jeszcze niedawno ten nałóg kojarzono wyłącznie ze środowiskiem niespełnionych erotycznie i emocjonalnie służących, które ze względu na częstą niskobudżetowość polskich montaży rodzinnych pełnią również role żon i matek, a nawet czasem, z braku laku, kochanek. Oto i one miały swoje skromne, łatwo dostępne i legalne, ale przecież twarde narkotyki w postaci rozmaitych, barwnych jak gile z nosa „Barw szczęścia”. Oto i one mogły doświadczać swoich pilśniowych tripów, a nie tylko godzinami wydrapywać wyżute gumy z dywanu. Jednak topos zalatującej lizolem kobity w wałkach z puszką Warki Strong, hipnotycznie wgapionej w ekran, to zupełne retro; możecie napotkać już tylko na Kabaretonie Dwójki lub w teledyskach Big Cyc.
Zastąpiłam ją ja, czyli „młoda, wykształcona…”, „no może nie taka wykształcona, ale wyjeżdżająca za granicę”. „Bynajmniej bez wałków”. W pełni sił życiowych, fizycznych, intelektualnych, moralnych; każdego dnia mogąca zmienić świat, a co najmniej narodzić jakichś dzieciaków; wziąć udział w powstaniach, wojnach o lepsze jutro lub, niech tam, choćby i tupnąć nogą w sprawie usunięcia chipsów z oferty szkolnego sklepiku! Dlaczego więc, zamiast brać się za bary z rzeczywistością, zdrowa niegłupia kobieta spędza życie w łóżku, opędzając się od rodziny i przyjaciół, jak od może nie bardzo licznej, ale natrętnej i hałaśliwej szarańczy? Bo ta próbuje swoimi zagajeniami i zwyczajowymi próbami podtrzymania więzi zmarnować jej czas, kiedy ona właśnie tak bardzo potrzebuje go na oglądanie 78 odcinka 5 sezonu „InTreatment”. Zupełnie jakby dr Paul Weston mógł zniknąć, jeśli nie będzie go należycie często i mocno oglądała!

Ale żarty na bok, bo to jest naprawdę. To uczucie, że podtrzymujemy świat przedstawiony serialu naszym wzrokiem i słuchem; że to nasze przejęcie i uwaga jest jego paliwem, tlenem, jest jedną z podwalin tego nałogu. To nie jest tak, że nic nie robimy; że bohaterowie świetnie by się bez nas obyli! Kompulsywnemu oglądaniu serialu towarzyszy przekonanie, że dokładamy nasze wysiłki do czegoś fundamentalnego. Nagle stajemy się skrupulatni, pilni, cierpliwi; klikając na kolejny odcinek, mamy owszem świadomość np., że za oknem świta, ale obowiązek to obowiązek, SAMO SIĘ NIE OBEJRZY. Czy czuliście ten zapał, zew, nagłe zaangażowanie? Pierwsze dwa odcinki zawsze stawiają pewien opór; mózg potrzebuje chwili, by złapać konwencję, znieczulić się na chropowatości narracji, dać się oszukać. Ale to tylko przemijalny zgrzyt; zmiana torów na węższe czy tam szersze – nieważne, i tak za chwilę pędzimy już na oślep, bez ładu i składu; jesteśmy niby szczur wciskający do utraty tchu i czucia przycisk uwalniający przyjemność.

Pierwszych parę razy obserwowałam ten proces bycia pochłanianą z zaskoczeniem, niejakim zachwytem. Oto zaczęłam z dnia na dzień mieć poczucie pewnej duchowej pełni, emocjonalnego wysycenia, jakiegoś życiowego bizancjum; z dnia na dzień zaczęło dziać się tak wiele, choć obiektywnie to tak niewiele. Jednak jednocześnie jakieś porody, strzelaniny, akrobacje, w dodatku po angielsku, w języku ludzi lepszych, o bielszych, równiejszych zębach; o nie, mojego życia nie mogliście nazwać nieciekawym; no jeśli już nawet musiałam od czasu do czasu umyć twarz czy poprawić spodnie od pidżamy, to myślałam w tym czasie o motywacjach bohaterów, o tym, jak powinni postąpić i kto im tam robi koło pióra. Zero tej okropnej pustki; czułam się niezależna. Czułam się bogata wewnętrznie! Czułam, że przynależę. A to coś, czemu wcześniej usiłowałam nadać pozory życia…; hmm, może miłe, ale żałosne. Kim byli ci ludzie, którzy chodzili po moim mieszkaniu, korzystali z mojej łazienki, trzymali w szafach swoje ciuchy, a czasem nawet swoje ręce na moich piersiach? Rodzina? Znajomi z jakichś odległych, nierealnych już kolonii, trudni do rozpoznania podczas pobieżnych spotkań w kuchni, jakbym oglądała oblane herbatą zdjęcia. Jedno jest pewne: coś głupio zagadywali, „mamo zrób mi kanapkę”.

„Jaka mamo?!!”. Nie raz, nie dwa ktoś przez te miesiące mojego serialowego amoku pytał mnie, co słychać, a ja po chwili namysłu… z trudnym do ukrycia smutkiem…; „No Paul się rozwodzi!
Z Kate nie mają sobie już nic do powiedzenia i są dla siebie toksyczni”. Albo „Lemon ostatnio chciała kupić mieszkanie, ale oczywiście nic z tego nie wyszło, bo ten jej, ten wiesz, Alec Baldwin… Nie znasz?”. Zazwyczaj na czas orientowałam się, że ci moi znajomi Amerykanie, których śmiesznostki i rozczarowania znam tak dobrze, a może nawet, kto wie (rzuciła, czujnie zerkając na diodę kamery), oni moje, nie istnieją w świecie, w którym właśnie przebywam; że z udatnych tresek wystaje im metka HBO; że są zupełnie jak niewidzialni przyjaciele, którzy żyją w pudełku po Pringlesach i wychodzą tylko do mnie, tylko nocą!

Istnieją, nie istnieją, nieważne; i tak czułam, że w moim życiu dzieje się coś niezwykłego; gęstość szarych jesiennych dni ciągle rosła (wraz ze zwiększaniem codziennej liczby odcinków) (i zmniejszaniem się liczby realnych wydarzeń). Ale oczywiście, jak można się domyślić, to nie mogło trwać wiecznie.

By uczynić długą historię krótką: punktem zwrotnym był 3 sezon „InTreatment”. Paul Weston miał tam bardzo nieudolnie i nachalnie ufarbowane na czarno włosy, co obróciło jego młodzieńczo niesforną zazwyczaj koafiurę w bryłę, skałę, czarny monolit rzucający oleisty cień na steraną rozplątywaniem węzłów gordyjskich ludzkiej psychiki twarz... Za ten rząd lśniących, białych zębów u 60-letniego człowieka to jeszcze dałabym się pociąć (w jakimś mało widocznym miejscu), że to jego prawdziwe, że wyrosły bezpośrednio z jego kryształowej duszy. Ale te włosy to już nawet dla mnie było przegięcie; nagle nie mogłam dłużej w to wszystko wierzyć, przenosić na niego swoich pragnień i uczuć. Po prostu nie mogłam! To właśnie wtedy wielodniowy ciąg wyrzucił mnie na brzeg, zdziczałą, wyobcowaną, zamotaną w koce. Ze spierzchniętymi ustami, z drzwiami mieszkania zatarasowanymi pismami z ZUS-u i zeszłorocznymi kartkami na BN! Bez przekonania poczłapałam w kierunku karczmy, rzuciłam dukata, wołając kaszy ze skwarkami, skibkę chleba i już już chciałam zewlekać misiurę, ale okazało się, że w Polsce jest 2013, premier, supermarkety i w ogóle! Tak tak tak!

Chciałoby się zakrzyknąć: czy nałóg serialowy ma w ogóle jakieś  zalety? Odpowiedź: właśnie najgorsze, że ma. Zajrzyjcie tu: „Uwaga! Książki zmieniają mózg!”. W świetle tego artykułu obcowanie z wysokojakościową, złożoną symulacją rzeczywistości wprowadza realne zmiany w percepcji, rozwija empatię, wzmacnia, tonizuje, oczyszcza i pogłębia więzy. Ja pytam jednak: jakie więzy z kim? Może z osobą, z którą ewentualnie się serial ogląda? No chyba że z podłożem? Serial nadweręża nawet więzy z samym sobą, nie mówiąc o rzeczywistości!

Z drugiej strony nie wydaje się, żeby literatura, ze swoim nieprzystająco do niczego wolnym procesem produkcyjnym, była zdolna jeszcze nadążyć za rzeczywistością i produkować szerokie, wielowątkowe narracje, społeczne panoramy. Książka, jako historia mozolnie spisywana w zapajęczynionym kąciku przez jednostkę, nie jest już formą zdolną pomieścić galopującą,
rozlewającą się w czasie i przestrzeni współczesność. Serial ma nad nią przewagę jako symulacja projektowana znacznie szybciej, przemysłowo, przez wiele osób, na podstawie dogłębnych researchów, przez to o znacznie wyższej reaktywności na szybko zmieniające się okoliczności
społeczne i polityczne.

Jednocześnie przyswajalność, bezwysiłkowość w odbiorze serialu jest tu na tyle wysoka, że odpalający 700 odcinek „The Wire” nie ma już wiele wspólnego z poczciwym molem książkowym, „sięgającym po kolejny tom Dostojewskiego. No oczy sobie wypatrzy!”. Jak pisze Patrycja Pustkowiak: „Niestety kultura disco ma się do współczesnego clubbingu jak formacje zbieracko-łowieckie do kapitalizmu”. Ale to nieuchronnie serial będzie zawiadywał naszą biologiczną potrzebą wielkoformatowej narracji.

Nazywam się Dorota, seriale oglądam od 6 miesięcy. Boże użycz mi pogody ducha, abym godziła się z tym, czego nie mogę zmienić, zmieniła to, co mogę zmienić, i odróżniała jedno od drugiego.