Proszę sobie wyobrazić dzień identyczny z naturalnym, bo sklepowy. Gdybyśmy byli w przedwojniu, od podwórza doleciałyby może wołania: „handele-handele”, wyjawiające sposobność do wymiany dziurawych paltotów, szmatek lubianych, jednak puszczających. Najpewniej właśnie wtedy modernista Aleksander Szczęsny pisałby znamienne: „Miłość potężna jest,/Miłość jest co dzień brukaną – szmatką”. Tymczasem lądujemy w dniu grubego powojnia, w rozgrzebanym miąższu stołecznego serducha, w Sezamie, który oprócz tego, że zapewnia system ochrony skarbów, funkcjonować mógł do niedawna jako sklep poniekąd wypychany, bo wielobranżowy.
Na dziale pieczywek pewna anonimowa pani o niejasnych względach, ubrana w pstry kubrak, zaobserwowała tego dnia zjawisko. Jedna z buł obsunęła się z pryzmy bułek i pociągnęła swoje siostrzyczki w tan bułczanego wężyka. Pani zawołała o pomoc – odzwierciedlając rozciągliwe zobaczysko, wołała w słowach: „bułki lecą jak żywe!”.
PIĘKNA PORAŻKA
Dlaczego fascynuje to, co nieudane, wykolejone? Wspaniała katastrofa, wzniosły upadek, piękna porażka. Koło zamachowe nauki, kultury i sztuki. Zderzenie wyobraźni i rzeczywistości. Niepowodzenie intryguje bardziej niż banalność sukcesu, a jedna rzecz niezaistniała bywa większa niż wszystko, co świat ma do zaoferowania.
Iwona Kurz opowiada o Polsce post-Wajdowskiej, Maria Poprzęcka o artystach bez dzieł; Agnieszka Berlińska rozmawia z fotografującym stocznię Michałem Szlagą, Paweł Soszyński o porażkach w teatrze z Małgorzatą Dziewulską, a Jakub Socha o futbolu z trenerem Łukaszem Smolarowem; Maciej Stasiowski analizuje „The Falls” Greenawaya, a Bartosz Sadulski losy Roberta Walsera; Aleksandra Przegalińska przywołuje historie nieudanych robotów, Ludwika Mastalerz nieudane rewolucje naukowe, a Jan Gondowicz pewną młodzieńczą przygodę Witkacego; Agnieszka Mirahina pisze o językach porażki, Andrzej Szpindler zaś o porażkach bułki kajzerki. Rysuje Maciej Sieńczyk.
Niezmierna porcja racji zawitała w wołaniu pani, coś w stylu głośnego wyznania, jak gdyby ktoś żywy pomału westchnął na rozległość całego miasta. Mówienie wystaje z układu oddechowego, niczym słoma z kukły. Pani mogła nie zdawać sobie sprawy z następujących słów Ofelii: „Powiadają, że sowa była córką piekarza. Boże mój, wiemy, czym jesteśmy, ale nie wiemy, czym się możemy stać” („Hamlet”, akt IV, sc. V). Możemy się nie dowiedzieć, co kryje się pod lotem bułki! Pomocowany zagranicznym słownikiem Jan Gondowicz tłumaczy w swoim eseju: „Według legendy z hrabstwa Gloucester do piekarni zaszedł Chrystus, prosząc o coś do jedzenia. Żona piekarza włożyła dlań do pieca ciasto, ale jej córka rzekła, że to za wiele i zabrała połowę. Bochenek wyrósł jednak do olbrzymich rozmiarów, co widząc, córka krzyknęła «Ho! Ho! Ho!» i zamieniła się w sowę. Do tej właśnie tradycji nawiązuje Ofelia”.
Przerost ciasta to zabieg iście filmowy. Już Karol Irzykowski odnotował jako wartość wyolbrzymienie struktur pochodzenia mącznego na potrzeby ruchomego obrazu. W przekazach wydarzeniowych następstw taśma światłoczuła miała korzystać ze wspomagania swoiście ciasto-logicznym teatrum. Ciało filmowe posiłkuje się scenami wyrastania, niczym człowiek, który próbuje przebiec przez jezioro, stąpając po nenufarach. Proszę sobie wyobrazić, jak bardzo potrafią urosnąć drożdże w ogóle – a jak bardzo w scenie, która tego od nich potrzebuje. Podobnie dużo mogą ukrywać przed nami nasze apetyczne bułeczki.
Podprowadzona z bazaru pusta skrzynka po warzywach albo krzesło jako scena, dziesięć ludzkich palców, solniczka oraz grzebień jako aktorskie instalacje – pozwalają przekazać w kwadrans ogólną historię zachodnich mistycyzmów. Jeżeli tylko dać im do przedstawienia tekst „Wiwisekcji”, dramatu napisanego przez Mirona Białoszewskiego na takie właśnie instrumentalne środowisko i atmosfery przyborów. Palce grają tu przebraną, opuszkową ludzkość, wyrastającą „brzuścami” ze swojej kostiumologii. Mowa jest, że protezę donosi Lucyfer. Grzebień wyjeżdża spod sklepienia skrzynki problemikowym pojazdem jako „nieokreślona pewność”, superpretensja. Prawy kciuk pragnie zwrócić uwagę: „Nie da się wyczesać jego objawem ani jednego ziarenka z peruki jego idei”. Na co lewy mały dostrzega: „Ale on nas czesze”. I od razu prawy mały (równie dobry) podpowiada: „Do równości”. Próba ucieczki przed zwisającymi ząbkami owocuje kinową jaskółką: „wszystkie wyjścia zazębione o siebie”. I takiego właśnie objawienia dokopały się – w rozpylonych resztkach po ziemi z warzyw – rozczapierzone paluszki: jesteśmy równi w „obliczu grzebienia”. Tyle że poza postwarzywną sceną grzebień służy estetyce głowy, a posłuszne fryzurze rączki poruszają nim. Czy aby mówienie nie należy do oddechu, jak procenty do alkoholu?
Animowane bułki zwiastowałyby chyba nieco odmienną ciekawość. Taka – powiedzmy – bułeczka orbitująca wokół samej siebie? Odrywająca się z bułczanej pryzmy kajzerka jako nieomylnie wodzony przez ironię (metaforę swoich wnętrzności, wnętrzności swojej metafory) „Puk z Pukowej góry”? Jest też niekiepsko, kiedy widujesz w kanapce z serem swoją boską twarz (coś takiego nazywa się pareidolia, zjawisku książkę „Madonna of the toast” poświecił Buzz Poole, a jedną z celebrytek owej kategorii – dzięki objawieniu twarzy Matki Boskiej w nadgryzionym sandwiczu – stała się Diana Duyser). Taki August Strindberg ujrzał w wygniecionej poduszce, opatrzonej wieczorowym cieniem, twarz bożka Pana. Oczywiście panicznie chciał to komuś zgłosić, ale nie było jak, głośnia Pana wypuczyła się w pościelowych fałdach (pękające od nacisku akcji fermentacyjnych jabłko Adama jako homunkulus oddechu). Za to Charles Fourier stwierdził w kosmogonicznym uniesieniu, że rzecz polega mniej więcej na tym, jakimi pasibrzuchami są planety, nie dość, że hodują sobie brzuchy w naszych krtaniach, to – na domiar identyczności z naturą – zajadają aromaty, które im bezwiednie posyłamy. No i wysupłał Fourier pojęcie „bruzdy dotyku”. Czy to pojęcie nie odnosi się przypadkiem bezpośrednio do charakterystycznego wzoru, jaki zdobi grzbiety kajzerek?
Bułeczki ciągle ktoś dotyka w sklepie, nie wszyscy używają w tym celu nawleczonych na dłoń woreczków. Ale akurat nacięcia na kajzerce odsyłają do jej świetnego urodzenia. Ta „dystyngowana, apetyczna bułeczka w kształcie guzika” (jak podają ponadstuletnie bryły słowniczków) rzekomo zawdzięcza swoją nazwę sympatii niemieckiego cesarza, Wilhelma II Hohenzollerna, którego ironicznie mianowano kajzerem, co – w gadaczkach wszystkich (tajnych i odkrytych) łobuziaków – akcentować miało potencjalny, więc skrycie niesiony, przedrostek quasi-cezara. Tyle się zatarło, że już trochę nie wiadomo, czy aby kajzer nie jest dlatego śmiechowy, że tak uwielbia wtranżolić bułkę – aż kamufluje kilka jako guziki od kubraka, żeby móc zajadać je ukradkiem podczas uroczystości.
Bułki są dobre na chybcika, na bułkę nie trzeba pracować całe wieki. Ale podręcznego pieczywa jest obecnie zatrzęsienie i w różnorodności cen pokutuje pełnia księżyca. Istnieje obawa, że nastąpi tąpnięcie i dystyngowana kajzerka zleci z pryzmy na dobre. Zagraża jej pozycja sznytki, bułeczki najczęściej sąsiadującej z kajzerką, zawsze (jak wynika z badań terenowych) nieco tańszej, nieokrągłej, kapeczkę podłużnej i mniej kunsztownie naciętej, a właściwie pękniętej (z urodzenia, jak patos), gumowatej. W sznytce odkłada się demoniczny czynnik białej mąki. Podobno geniusz miejsca jest daimonionem, demonem, którym miejsce mówi przez nas. Blada krtań więźnie w miąższu buły, uprawiającej nienasycenie.
fot. Martin Heigan / Flickr CC
Ale – pomijając kwestie konkurencji wewnątrzgatunkowej – zniuansowanie cen pośród bułeczek zwraca też uwagę na zupełnie odmienny aspekt. Mikroskopijne, ledwo groszowe wahnięcia w cenniku, których w świecie bułek nie brakuje, nasuwają wizję, że każda cena żyje własnym życiem. Każda jedna, korespondując z drożdżową ciasto-logiczną rozciągliwością, nigdy nie ustaje w swoim stawaniu się, dojrzewa w osobniczych trybach, a nieustających fluktuacji nie sposób zarejestrować przy pomocy miary, jaką gwarantuje złoty. Czy zatem można mieć ulubioną cenę, skoro wszystkie ciągle ulegają fermentacji? W każdym razie przyjemność wkraczania, czy chociażby wpełzania do olbrzymiego hipermarketu, przedzierania się do ukrytych pokładów pieczywa, wybierania jednej, jedynej bułeczki, żeby stać w kolejce do kasy i stać w nieskończoność, aż w końcu zapłacić 19 groszy, nie równa się niczemu.
Tylko komu płatamy takiego figla? Pani kasjerce, olbrzymiemu hipermarketowi, a może własnemu mózgowi, który raczej nie powie, że jego blada krtań to rodzaj „ghost-doga” – „howgh-gość” na kanciapach oddechu, kruchy jak guzik z kajzerki. Proszę sobie wyobrazić (nalegam), że robimy teraz wspólnie Howgh! Howgh! Howgh! i próbujemy odlecieć razem pod postacią sowy, ale się nam to nie udaje.