„Święto wiosny”, to tour de force modernizmu, miało swoją premierę w maju 1913 roku. Niemal sto lat później nawiązał do niego Andrzej Sosnowski w „Zabawach wiosennych”. Jego ostatnia książka, „Sylwetki i cienie”, idzie dalej, biorąc na warsztat także fin de siècle, a więc drugi z uniwersalnych francuskich kluczy. Czy mógłby ich użyć Paul de Man w niebie, czyli w zamykającej „Sylwetki” prozie, żeby „zniweczyć Panu Behemota, wydobywając kości jako rury miedziane, żebra jako żelazne drągi”?
Paul de Man jeszcze do niedawna majstrujący na ziemi – gdzie słodko brzmiące dni majowe, kiedy „Pan pokazuje nam Behemota”, mają swoją drugą, mroczną i okrutną stronę. To dni majańskie – gdy los się odwraca, karta już nie idzie w grze, gwiazda gaśnie, a „Behemot pokazuje nam Pana”. To spadające klęski, gdy „kończy się czas” – a nawet fiasko wielkich idei, jak w „Seansie po historiach” Sosnowskiego:
Kulminacje górne, kulminacje dolne,
pęd przywidzeń po mglistej katastrofie
i wciąż na okrągło pod witrażami nazw
wieczny powrót słyszeń tego co zawsze
Majańskie – bo też dość upiornie wieszczono nam koniec „jakimś kalendarzem”. Zgodnie z którym nasze dni zostały policzone, do tego na nasz rachunek. Masa upadłościowa („niebo”) miała spaść nam na głowy i do akcji miał wkroczyć tajemniczy Syndyk. Miał być fin de siècle – ale fin de siècle kończy tour de force. I tak zawsze. Ponieważ tour de force to określenie używane tak samo w stosunku do literatury, jak i do baletu, myślę teraz o stylu Gorgiasza, poemacie Sosnowskiego, Diagilewie, a nawet stylach Nietzschego. To zjazd na autostradę i zjazd serpentyną, wiraż i miraż i światła mijania. Zawrotny etap, siła, wzrost, gorączka, wizja oraz ruch. Co kieruje w tour de force? Naturalnie instynkt, który jest „zmysłem przyszłości”.
PIĘKNA PORAŻKA
Dlaczego fascynuje to, co nieudane, wykolejone? Wspaniała katastrofa, wzniosły upadek, piękna porażka. Koło zamachowe nauki, kultury i sztuki. Zderzenie wyobraźni i rzeczywistości. Niepowodzenie intryguje bardziej niż banalność sukcesu, a jedna rzecz niezaistniała bywa większa niż wszystko, co świat ma do zaoferowania.
Iwona Kurz opowiada o Polsce post-Wajdowskiej, Maria Poprzęcka o artystach bez dzieł; Agnieszka Berlińska rozmawia z fotografującym stocznię Michałem Szlagą, Paweł Soszyński o porażkach w teatrze z Małgorzatą Dziewulską, a Jakub Socha o futbolu z trenerem Łukaszem Smolarowem; Maciej Stasiowski analizuje „The Falls” Greenawaya, a Bartosz Sadulski losy Roberta Walsera; Aleksandra Przegalińska przywołuje historie nieudanych robotów, Ludwika Mastalerz nieudane rewolucje naukowe, a Jan Gondowicz pewną młodzieńczą przygodę Witkacego; Agnieszka Mirahina pisze o językach porażki, Andrzej Szpindler zaś o porażkach bułki kajzerki. Rysuje Maciej Sieńczyk.
Baletowe tour de force to bardzo Derridiańska stalówka – jak w warszawskiej gwarze ulicznej, gdzie „pióro” znaczy „nóż” i słusznie, bo w obliczu katastrofy piórem gęsim pisać nie sposób. Jej doświadczenie zbliża do rzeczywistości, a jej narzędziem jest ludzkie ciało w jedynej ze swoich „nośnych” form – jako język. Zresztą już Gorgiasz w „Pochwale Heleny” użył greckiego sóma właśnie tak – pojęcie „ciała” zawężając w „język”. Jakby to język uwalniał ludzkie ciało, pozwalając mu przepaść.
To przepaść, nad którą warto się zatrzymać – jak nad każdym przydrożnym (językowym) nagrobkiem. To epitafium, sposób opowiadania o klęskach. Językowy nagrobek, krótka, żołnierska forma, wyczerpująca odpowiedź. Może to być jedno tylko zdanie, ale takie, które wyczerpuje nawet samego odpowiadającego. Jak słynnego maratończyka Filippidesa – który pokonawszy dystans 42 km i dostarczywszy wiadomość do Aten o zbliżających się Persach, po prostu pada martwy. Zbierające się nad głową chmury, ręce składane do modlitwy i temu podobne – od wieków puentowane w epigramatach, epitafiach, aforyzmach. Puentowane „na chwilę przed końcem” i tym sprytnym sposobem przekraczające swój deadline, przerastające człowieka – aby otaczać nimbem i konserwować straty. Nawet dziś te słodko brzmiące słowa pisane z nożem w zębach lub na gardle chwytają za serce jak za ożydle. Popatrzmy na słynny epigram Symonidesa z Keos:
ὦ ξεῖν', ἀγγέλλειν Λακεδαιμονίοις ὅτι τῇδε κείμεθα τοῖς κείνων ῥήμασι πειθόμενοι
Słowa te, umieszczone na grobie Leonidasa padłego w bitwie pod Termopilami, w najładniejszym ze znanych mi tłumaczeń brzmią: „Przechodniu idź i powiedz Sparcie, że tu leżymy podlegli jej prawom” i noszą oczywiście ten sam zacięty charakter, co polskie –
przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę, ukręcimy świni ryj.
Zacięty aż do krwi charakter krótkiej formy to przysłowiowa brzytwa i deska ratunku, ostatnie słowo, papieros, życzenie skazańca. Fragmentaryczne i zwięzłe, sentencjonalne i esencjonalne, dramatyzujące i teatralizowane. Aforystyczny styl Nietzschego powodowany był w dużej mierze chorobą oczu i niemożnością pracowania bez przerw. Fizyczne dolegliwości oraz spartańskie warunki, jakie sobie narzucił, z „drakońskich” ewoluowały w „dragońskie”. A więc tak samo jak Diagilew, który „metodą napoleońskich dragonad łupił świat sztuki” lub Dali w uciskających stopy lakierkach:
Aby napisać to, co następuje, używam po raz pierwszy lakierków, w których nigdy nie mogłem zbyt długo chodzić, ponieważ są okropnie ciasne. Wkładam je zazwyczaj tuż przed rozpoczęciem prelekcji. Bolesny ucisk, jaki wywierają na stopy, potęguje do granic możliwości moje zdolności oratorskie. Ten wyszukany a przenikliwy ból sprawia, że śpiewam jak słowik albo któryś z pieśniarzy neapolitańskich, co to również noszą przyciasne trzewiki. Nieokiełznana fizyczna żądza tudzież straszliwe tortury, jakie zadają mi lakierki, zmuszają mnie do tego, bym w skondensowanej formie ujawniał boskie prawdy, głosząc je wszem i wobec, nękany ogromem cierpienia swych udręczonych stóp.
I do baletu jeden krok – jak u Nietzschego, ten sam performatywno-retoryczny charakter. Grecy Nietzschego wymyślili pojęcie stopy, jeszcze nie „udręczonej”, ale już „metrycznej”, stopy dla muzyki i poezji, już na wstępie narzucając okrutny rytm i jego „wybijanie” – diabelską butę i żołnierską nutę. Nietzsche, znany piechur, zalecał nawet, by „nie ufać żadnej myśli, w której nie świętują także mięśnie”. A jednak poza rekreacyjno-majowym znaczeniem nosi to swoje piętno majańskie. Czy nie mówi się o torturach – że oprawcy oprawianemu „rozwiązują język”? W efekcie takiego rozwiązywania z języka robi się „jęk”, oprawiany nieszczęśnik „śpiewa” lub „drze się”, może nawet „jak papier” – a jeśli drze się jak papier to właściwie już „milczy”. Przynajmniej tak to musi wyglądać z punktu widzenia dekonstrukcji – składu, łamania, oprawy i druku.