Dyskusja nad kształtem życia teatralnego, jego rolą, kwestiami finansowania, wyboru kadr – zainicjowana akcją „Teatr nie jest produktem, widz nie jest klientem” – nie zaowocowała niestety głęboką reformą. Wprawdzie w tym roku weszła w życie nowa „Ustawa o organizowaniu i prowadzeniu instytucji kultury”, jednak jej (i tak daleką od doskonałości) literę władze – zwłaszcza samorządowe – potraktowały, delikatnie rzecz ujmując, dość swobodnie.
Po pierwsze, próba opracowania metod jakiejkolwiek ewaluacji działań dyrektorów scen za pomocą mitycznych kontraktów okazała się wespół z tak zwanymi cięciami kryzysowymi idealnym wprost narzędziem politycznego nacisku. A także usprawiedliwieniem dla miałkiej polityki repertuarowej z nurtu „lekko, łatwo i przyjemnie”.
Po drugie, w miejsce transparentnych i merytorycznych konkursów, które w wielu instytucjach przynieść miały jakościową zmianę na stanowiskach kierowniczych, doczekaliśmy się fali bezmyślnych i bezrefleksyjnie akceptowanych przez urzędników, często politycznie poprawnych nominacji – bądź przedłużeń. W tym sezonie zła wola oraz doraźny interes polityczny – maskowane argumentami kryzysowymi – zebrały obfite żniwo.
WOK, czyli wszystko o kulturze w stolicy
Zaczęło się od tragifarsy, mylnie zwanej konkursem na dyrektora Warszawskiej Opery Kameralnej, w której główne role zagrali Adam Struzik i Jerzy Lach. W tym ponurym i smętnym spektaklu nie było nagłych zwrotów akcji, nic też wytrawnego widza nie było w stanie zaskoczyć. Fabuła z grubsza rysowała się tak: Struzik wysłał Lacha, by usunął ze stanowiska ówczesnego dyrektora WOK-u, po czym powołał go na stanowisko p.o. Później z kolei ogłosił plebiscyt, w którym rzecz jasna niemający nic wspólnego z operą Lach okazał się bezkonkurencyjny i, mimo medialnej burzy, spokojnie objął posadę kierowniczą. W ten sposób okazało się, że rodzinne ustawienia Hellingerowskie, rozbudzające wyobraźnię obrońców tradycyjnej sztuki oraz czci aktora, cieszą się popularnością tak na scenie teatralnej, jak i na (samorządowej) scenie politycznej.
Najbardziej spektakularnym sukcesem stołecznej polityki kulturalnej w mijającym sezonie jest jednak inny przypadek. Wydawać by się mogło, że – zwłaszcza w obliczu licznych, nie tylko stołecznych wpadek – nie ma prostszego rozwiązania w kwestii wspomnianej procedury konkursowej, niż przedłużenie współpracy z dyrektorem placówki, której dorobku artystycznego, międzynarodowej pozycji oraz znaczenia dla wizerunku miasta i kraju nie sposób przecenić. Okazuje się jednak, że nawet przedłużenie kontraktu dyrektorskiego Grzegorzowi Jarzynie przekracza możliwości organizacyjne stołecznego ratusza. Chłodny stosunek władz Warszawy do TR, przejawiający się ciągłymi problemami z finansowaniem, a ostatnio kłopotem lokalowym, który pchnął Jarzynę do zorganizowania publicznej zbiórki (!) dla zabezpieczenia bytowej bazy jednego z ważniejszych europejskich teatrów, to bezdyskusyjny fenomen.
Grzegorz Jarzyna / fot. Bartek SowaJeśli nawet pominąć niezrozumienie kwestii artystycznych, pominąć już nawet niezrozumienie – jak mogłoby się zdawać czytelnych dla rozmiłowanej w dogmatach wolnorynkowych Prezydentki – pojęć takich jak brand, marka czy wizerunek miasta, w którym sukcesy TR-u mają ogromny udział, nadal nasuwa się fundamentalne pytanie: jak to możliwe, że mimo szeregu konsultacji, spotkań i publicznych deklaracji, mijają tygodnie, kończy się sezon, a TR wciąż nie ma ani siedziby, ani dyrektora?
Grzegorz Jarzyna nie podpisał zawierającego absurdalne (szczególnie z uwagi na wciąż niezabezpieczoną kwestię siedziby) zapisy kontraktu, które miały uczynić go zakładnikiem umiłowanych przez urzędników słupków. O co chodzi Hannie Gronkiewicz-Waltz? Czy idzie o zmęczenie i spacyfikowanie Grzegorza Jarzyny? Co dalej z siedzibą TR Warszawa? Czy w stolicy znajdzie się dlań miejsce?
Skoro Nowy Teatr Krzysztofa Warlikowskiego startować miał we wspaniałych wnętrzach nowo wybudowanej siedziby, a wylądował ostatecznie w starej hali zajezdni tramwajowej, to szczerze zastanawiam się: gdzie wylądować może startujący z piwnicy TR? Bo że w nowym gmachu Muzeum Sztuki Nowoczesnej projektu Kereza nie wyląduje, wiemy na pewno.
Tadeusz Słobodzianek / Laboratorium DramatuJak się okazuje, prace nad likwidacją najważniejszych scen artystycznych idą pełną parą, złośliwi twierdzą, że przebiegają sprawniej niż budowa drugiej linii metra. Może dlatego, że demontaż życia teatralnego stolicy rozpoczęto już z końcem ubiegłego sezonu, kiedy to w co najmniej dwuznacznych okolicznościach postanowiono połączyć trzy sceny w jedną, a ster tego konglomeratu powierzyć Tadeuszowi Słobodziankowi. Dawniejszej roli – jednej z trzech poszukujących i progresywnych scen stołecznych (obok TR oraz Nowego), Teatr Dramatyczny raczej już nie odgrywa. Z czasem okazało się, że teatr swój widzi Słobodzianek ogromny, jednak wsparty na zupełnie innych fundamentach, niż życzyliby sobie tego artyści Teatru Dramatycznego. W kolejnych bowiem produkcjach konsekwentnie omija autor „Naszej klasy” znaczną część zespołu artystycznego. Wracają pytania i wątpliwości. Czy to aby jednak nie kara za nieposłuszeństwo, a może zwykła oszczędność w dobie kryzysu? Co w tym sezonie czeka Teatr Dramatyczny – grupowe zwolnienia? Kilka dni temu zakończyły się pierwsze Warszawskie Spotkania Teatralne organizowane przez Słobodzianka. Impreza, zapowiadana jako eklektyczne święto teatru dla szerokich mas, w ostatecznym rozrachunku aż tak szerokich mas zdaje się nie przyciągnęła, zaś autopromocja pod hasłem rekordowej (w dobie kryzysu) frekwencji, jak na razie doczekała się dosadnych sprostowań ze strony m.in. Moniki Strzępki.
Teatr swój widzę czy folwark?
Szum medialny związany ze zmianami w Starym Teatrze w Krakowie pod nowymi rządami Jana Klaty i Sebastiana Majewskiego posłużył władzom samorządowym miasta jako zasłona dymna, dzięki której udało się sprytnie zostawić Jacka Stramę w fotelu dyrektora Teatru Ludowego, co przypieczętowało smutny los zapomnianej sceny. Władze Krakowa nie są w tego rodzaju praktykach odosobnione. Czy będzie to koleżeńskie albo partyjne zobowiązanie któregoś z włodarzy, czy święty spokój, jak w przypadku uśmiechniętej pani prezydent Łodzi, informującej na swojej stronie o przedłużeniu Zdzisławowi Jaskule kadencji dyrektora Teatru Nowego bez przeprowadzenia konkursu (tym samym, jak odnotowała prasa lokalna, Teatr im. Kazimierza Dejmka dołączył do zaszczytnego grona trzech scen miejskich w Łodzi, w których władze nie zorganizowały konkursu). Z niewiadomych przyczyn zgodził się na to Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, choć wcześniej sam umieścił w swym rozporządzeniu łódzką placówkę jako tę instytucję, której władze powinno wyłonić się w drodze konkursu.
W tym samym rozporządzeniu, na tej samej liście znalazł się cały szereg instytucji, chociażby Teatr Nowy w Zabrzu. Pani prezydent Zabrza, zajęta głównie budową stadionu i promująca z uśmiechem tę flagową dla własnych rządów inwestycję, zbyt była zajęta, by martwić się losem teatru. Pozostawiła więc sprawy samym sobie, a dokładniej swoim urzędnikom, a ci sprawili miastu i jego mieszkańcom prezent w postaci przedłużenia współpracy z nieudolną dyrekcją, znaną w kraju głównie z kompromitującej próby zaingerowania (pod wpływem e-mailowego protestu bodaj trzech widzów) w tkankę przedstawienia „Nieskończona historia” Artura Pałygi w reżyserii Uli Kijak.
Od czasu do czasu pojawiają się pozytywne sygnały, jak choćby informacje o konkursie w Jeleniej Górze, Gnieźnie, czy ostatnio w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej, osobną kwestię jednak stanowi brak jednolitych i przejrzystych kryteriów tych procedur, czy choćby składów komisji, które w dużym stopniu przekładają się na przewidywalność wyników owych konkursów. Nawet te niedoskonałe procedury owocują czasem interesującą zmianą jakościową, jak stało się w przypadku Teatru Zagłębia w Sosnowcu, który po objęciu dyrekcji przez Zbigniewa Leraczyka i Dorotę Ignatjew nie tylko stał się teatralnym liderem w regionie, lecz zaistniał także w świadomości publiczności ogólnopolskiej.
Mam nadzieję, że konkurs ogłoszony w Bielsku-Białej posłuży wyłonieniu najlepszego merytorycznie kandydata, a nie na przykład zadośćuczynieniu politycznym resentymentom kilku miejscowych polityków, których niezmącone znajomością rzeczy sądy wpływały na Teatr Polski raczej negatywnie (doprowadziły między innymi do zakończenia współpracy z Arturem Pałygą), i którzy zwykle wprawdzie spektakli nie oglądali, ale o ich na przykład wściekle antypolskiej wymowie wiedzieli doskonale. Byłby to dobry przykład dla innych scen w regionie, którym poważne zmiany artystyczne są potrzebne jak tlen. W tym także dla najważniejszej z nich, czyli Teatru Śląskiego w Katowicach, od trzydziestu trzech lat rządzonego przez tę samą osobę, której kontrakt dyrektorski dobiega właśnie końca.
105. urodziny Teatru Śląskiego w Katowicach / mat. teatru
Mentalna prywatyzacja
Pytanie, czy przyczyną patologii jest w istocie kryzys finansowy, który ośmiela wielu polityków do formułowania coraz bardziej irracjonalnych postulatów względem roli publicznych instytucji kultury? Czy też może kryzys świadomości, postępująca krótkowzroczność decydentów, która, jak zauważył Krystian Lupa, redukuje przestrzeń dialogu pomiędzy ludźmi kultury a organizującymi wydarzenia kulturalne podmiotami? A może przyczyna leży jeszcze gdzie indziej? Swego rodzaju ignorancja, choć irytująca (bardzo w dłuższej perspektywie kosztowna, jak w wypadku Jarzyny), jest stanem mniej w istocie zasmucającym, bo odwracalnym. Znacznie bardziej niebezpieczna i trudniejsza do przezwyciężenia jest rosnąca wprost proporcjonalnie do zniżania politycznych szczebli skala uwikłań lokalnych środowisk artystycznych w doraźnie interesy polityczne, koterie, zależności. Te, zwłaszcza w wypadku mniejszych ośrodków, sprawiają, że żadna zmiana jakościowa nie może się dokonać. Ze spotkania zamkniętego środowiska „działaczy kulturalnych”, zajętego właściwie wyłącznie dbaniem o ciągłość etatowego bytu na stwarzającym możliwości dorobienia się kierowniczym stanowisku (najlepiej do emerytury), z lokalnymi czynnikami politycznymi, zajętymi w epoce postpolityki właściwie tym samym, wyrasta wspólnie pielęgnowana wiara w ideę „świętego spokoju”, który sprzyja realizacji interesów obydwu zaangażowanych stron. To zaś owocuje pokracznie pojętym teatrem środka – teatrem zachowawczym, farsowym, płytkim. Dającym łatwy i niewymagający wysiłku edukacyjnego sukces frekwencyjny.
Dla zmiany tego stanu rzeczy nie wystarczy wyłącznie zmiana pokoleniowa. Potrzeba głębokiej zmiany systemowej, dlatego kwestią fundamentalną pozostaje refleksja nad wizją i rolą instytucji kultury, czy szerzej, życia kulturalnego w naszym społeczeństwie. A co za tym idzie, pytanie o efektywny model finansowania przy zachowaniu elementarnych kulturotwórczych funkcji, o standardy doboru kadr kierowniczych, o nowoczesne i strategiczne zarządzanie etc. Niezdolność ostatecznego rozstrzygnięcia tych kwestii wróży raczej dalsze pogłębianie patologii niż ich redukcję.
***
Wyobraźcie sobie teatr, w którego repertuarze próżno szukać „Mayday” i temu podobnych komercyjnych produkcji zapełniających kasę, acz rozleniwiających intelektualnie widza. Co nie znaczy, że brakuje w nim teatru popularnego, narracyjnego, skierowanego do szerokiego grona odbiorców teatru środka. Wręcz przeciwnie, pośród artystycznych, odważnych projektów, jest w nim wiele frekwencyjnych hitów, przyciągających nadkomplety widowni, a opartych na tekstach Fitzgeralda, Brechta czy Czechowa, jak to się choćby dzieje w Teatrze Polskim w Bydgoszczy.