1.
Jedna z najczęściej nagradzanych amerykańskich poetek nie istniała przez ponad trzydzieści lat w świadomości polskiego czytelnika. Przekłady pojedynczych wierszy rozsiane w rocznikach specjalistycznych czasopism są prawie niemożliwe do wyśledzenia – trzeba by przekopywać sterty. Kto poszedł za najbardziej oczywistym tropem „Literatury na Świecie”, ten srodze się rozczarował, gdyż gruby miesięcznik z misją przyswajania literatur obcojęzycznych nie przedrukował dotychczas żadnego wiersza Jorie Graham. Lektura „Prześwitów” w pewnym stopniu wyjaśnia tę nieobecność. Po trzydziestu stronach szczerze podziwiałem akrobatyczną pracę tłumaczy: Ewy Chruściel i Miłosza Biedrzyckiego, po siedemdziesięciu podziw zmieszał się z równie szczerym współczuciem.
Mam swoją teorię na temat książek nadrabiających literackie zaległości. Powinny być cienkie. Najlepiej – cieniutkie. Gdy nieobecny w polszczyźnie autor pojawia się na półkach księgarń pod postacią opasłej księgi mieszczącej kilkaset wierszy, można oszaleć z nadmiaru wrażeń. Chruściel i Biedrzycki wybrali drogę pośrednią: postawili na przekrój i skonstruowaną panoramę. „Prześwity” to przechadzka po najciekawszych wierszach Jorie Graham wyjętych w homeopatycznych dawkach ze wszystkich tomików – od debiutanckiego „Hybrids of Plants and of Ghosts” (1980) po zeszłoroczny „Place”. Oglądamy poetkę w rozbłyskach odsłon, oszczędną w formie i napiętą intelektualnie (pierwszy tomik), uspokojoną i skłonną do linearnych opowieści (niektóre wiersze włoskie z tomu „Erosion”, 1983), ciskającą w ekstazie słowa na papier (wszystkie pozostałe). Trudno jednak mówić o wyraźnej ewolucji, bowiem korekty stylu i wrażliwości nie naruszają spójnej wizji poetyckiego słowa, które Graham od początku pragnęła włączyć w tkankę życia na prawach narzędzia poznania stymulującego ciało i wyobraźnię. Również od początku, od późnych lat 70., wykorzystywała w poezji swoją szczególną perspektywę.
2.
Jorie Graham, „Prześwity. Wiersze wybrane
1980-2012”. Przeł. Ewa Chruściel, Miłosz Biedrzycki,
Biuro Literackie, Wrocław, 172 strony,
w księgarniach od stycznia 2013Jorie Graham urodziła się w 1950 roku w Nowym Jorku. Jej matka była rzeźbiarką i malarką, ojciec znanym dziennikarzem i korespondentem wojennym. Dzieciństwo spędziła w Rzymie i Paryżu. Mury europejskich stolic nakładały się na rozległe amerykańskie przestrzenie. Było to szczęśliwe dzieciństwo, złowrogi cień przeszłości nie kładzie się na wersy. Podobno lubiła zabawy na świeżym powietrzu (trotuar, słońce, obiad zjadany w pośpiechu, wołanie zza okna). Jeżeli wierzyć poezji, a to nie zawsze dobrze się kończy, dwa wydarzenia wywarły zasadniczy wpływ na jej dziecięce życie wewnętrzne: niegroźna choroba, przez którą nie poszła do szkoły i w głowie leżącej na poduszce zawirowało słowo „nieobecna”, oraz kinowy seans „Lolity” Kubricka przerwany wiadomością o zabiciu prezydenta. Poznawała świat w trzech językach, doznając poczucia sztuczności („Nauczono mnie trzech / nazw na drzewo za moim oknem”). Wkrótce język stanie się rodzajem zasłony Mai, którą należy spruć w najsłabszym miejscu. Póki co, studia: filozofia na paryskiej Sorbonie, wydział filmowy na Uniwersytecie Nowojorskim, gdzie idąc długim korytarzem słyszy mocny głos recytujący „The Love Song of J. Alfred Prufrock” T.S. Eliota i niespodziewane trybiki zaskakują w jej sercu. Pierwsze utwory ogłasza w magazynach literackich w 1977 roku.
Według amerykańskich krytyków, twórczość laureatki Pulitzera w 1996 roku wyrasta z tradycji Keatsa, Rilkego, Stevensa, Eliota, Ashbery’ego. Ponadto Graham uznawana jest za postmodernistkę, feministkę i ekopoetkę, ale jej poezja nie mieści w żadnym z tych nurtów.
3.
„Może to wydawać się przesadne, ale uważam, że wiersze są odgrywaniem w języku – odgrywaniem rytualnym, w postaci fraktalnej – ruchów historii. W tym procesie doświadcza się swojej własnej odpowiedzialności. Czujesz, w sobie, najistotniejsze ruchy wywołane przez kulturę, ponieważ sama je wykonujesz, podejmujesz się ich – bezradnie – w wierszu”.
(Jorie Graham w rozmowie z Thomasem Gardnerem)
„ – to wszystko jest szturmowaniem muru. Czy piekła, czy nieba – to inna sprawa”.
(Jorie Graham, „Some Notes on Silence”)
„Posługuję się poezją – ale nie tylko poezją – by podtrzymać obecność. Jestem również nauczycielką akademicką, a to, czego przeważnie uczę, to bycie obecnym ciałem w przeżyciach. By faktycznie poczuć, że nasze zmysły działają”.
(Jorie Graham w rozmowie z Sharon Blackie)
„Znaczenie w wierszach Jorie Graham jest tymczasowe i opóźnione”.
(Ewa Chruściel, „Na granicy poznania, zawsze pomiędzy”)
„Pisze «jak Europejka amerykańskiego pochodzenia», a lektura jej wierszy przypomina «słuchanie Szostakowicza po Czajkowskim»”.
(Helen Vendler o Jorie Graham)
4.
Składnia łamana jak źle zrośnięta ręka. Słowa ciasno poupychane w wersach spływają na koniec następnej linijki niczym kropelki wody lub odtrącone resztki. Niektóre są arbitralnie cięte, inne rozpycha od wewnątrz mostek półpauzy. Długie zdania szatkowane dziesiątkami myślników, dwukropków, nawiasów, przecinków. Sąsiedztwo słów nie przesądza o niczym. Myśli gasną i odżywają w nowym kontekście. Przejrzysty fragment jest natychmiast zrywany. Powtórzenia. Niedomknięte wątki. Cofnięcia opisu, dygresje, które zamazują, luki, które zdają się zasysać wyrazy zebrane wokół i puste rubryki zachęcające do uzupełnienia ołówkiem. Co robić? Jak się w tym odnaleźć? Głowa pęka. Wrażenie kłębienia: kupka tłustych robaków wijących się w pojemniku wędkarza. Strategie paradoksu, gdy „tak” niezauważalnie przechodzi w „nie”. Miejscami bardzo retoryczny język, który relacjonuje swój przebieg i zwraca się do czytelnika czyniąc go bohaterem wiersza: pomyśl tylko, ale zobacz, spójrz, czy rozumiesz? Pamiętasz? Przy czym zmiany zaimków osobowych sprawiają, że nie do końca wiadomo, kto akurat mówi, kto słucha.
5.
To nie jest zabawa w rozrywanie i rozwałkowywanie językowych struktur. Stawka tych wierszy wydaje się dużo większa. Lektura wymusza rozstanie z szeregiem czytelniczych nawyków. Na przykład z przekonaniem, że wiersz zmierza w określonym kierunku, że ruch oczu podążających od lewa do prawa i na dół jest ruchem postępowym, albo z nawykiem szukania w tekście mocnego punktu, na który łatwo nawinąć trzymającą się kupy interpretację. Potoczne wyobrażenie mózgu poety przy pracy – gotowy obraz oczekujący na właściwe słowo – również nie daje się obronić. Wyobraźnia Jorie Graham przypomina pustą scenę, którą dopiero akt pisania i czytania wypełnia przedmiotami tworzącymi konstelacje chwilowych znaczeń. Wiersz próbuje być wydarzeniem, „odgrywaniem doświadczenia” na oczach i z udziałem wciąż zahaczanego czytelnika, a nie pojemnikiem na doświadczenie wcześniej zrozumiane („Some Notes on Silence”). Co oczywiście wychodzi różnie, drukowanych na papierze wersów nie da się tak łatwo przeskoczyć.
Programowy antymimetyzm nie oznacza jednak zamknięcia samowystarczalnego tekstu-zdarzenia w próżni. Długie macki wierszy owijają się wokół rzeczywistego świata. Ślizgają się po ścianie gotowych sądów i wygodnych złudzeń. Zgodnie z obietnicą szturmują tajemnicę.
6.
Tajemnica, którą bezwiednie chcemy poznać, nie- widzialna rzecz,czy to ironiczne? czy coś oznacza? – czysty
zawrót głowy,
w którego otwór ssący próbujemy wetknąć
nasze życie –
w złocisty, wyzbyty pochodzenia punkt,
tak gustowny,
zanikający, a jednocześnie coraz bardziej rojny,
rozświergotany wielością, jakby miała później
skrzepnąć
w brzdąkającą pojedynczość – tajemnicę – gdzie słowa
skręcają się –
szukamy go wszędzie –
na mojej piersi, sprawdzamy sutek,
szukamy w radości twoich palców, w przebiegu
pieszczot,
krętym i rozwichrzonym wśród architektury mojej
szyi, moich
otwartych ust – szukamy w twoich ustach –
zaglądamy pospiesznie w przedwczoraj – odwracamy
wzrok –
znów zaglądamy do twoich gwałtownych ust,
do budowli twojego szeptu, w zanikający tlen,
którym się żywimy
(Początkowy fragment wiersza „Studium tajemnicy” z tomu „The Errancy”, 1997)
7.
Doświadczać siebie mocniej, doświadczać bez taryfy ulgowej. Być obecnym. Przeżywać. W tej poezji ciało jest zasadniczym problemem. Kolejne wiersze przynoszą próby sforsowania oporu skóry, bolesnego wniknięcia głębiej. Bardzo klarowny utwór „Przy «Zmartwychwstaniu ciał» Luki Signorellego” („Erosion”, 1983) rozwija się z tradycyjnej ekfrazy: oto dobrze znany fresk zdobiący ścianę katedry w Orvieto, na którym kościotrupy wyłażą z ziemi w ryku trąb archanielskich. Graham interesuje proces ucieleśnienia, kunszt i empatia artysty. Obraz zostaje rozhuśtany, postacie opuszczają ściany katedry i wracają do życia we włoskim miasteczku („istnieje / odległość, istnieje // perspektywa”). Zakończenie wiersza odtwarza działania malarza, który po śmierci jedynego syna kazał przynieść jego ciało do pracowni, położył na stole, zaczekał na odpowiednie światło
a potem z rozeznaniem, kunsztem,
gracją i uwagą
przebił się do cienia,
przebił się
do kości i ścięgien, do wszystkich
zagłębień
zebranego zimnego światła.
Całymi
dniami trwała
ta głęboka
pieszczota, przecinanie,
rozpinanie,
aż jego umysł
wspiął się
w otwarte ciało
i zagoił.
Signorelli przypomina czułego chirurga, który rozcina powłokę skóry i powoli wsuwa rękę do wnętrza. Poetka będzie próbowała przeniknąć przez twardą powierzchnię ciał i rzeczy, prowokując ją obrazami dziur, prześwitów, ran, szczelin, pęknięć, motywem zstępowania w błoto, przekopywania ziemi („wciąż przekopuje metr kwadratowy gleby, / żeby opisać i rozpłaszczyć na kartce wszystko, co tam się uda znaleźć”). Naśladujący przebijanie się ostrza w głąb układ wersów „Przy Zmartwychwstaniu…” stabilizuje się w kolejnych tomikach, a od czasu „Sea Change” (2008) rządzi niepodzielnie: dłuższe wersy na przemian z krótkimi, rozpoczynającymi się w połowie strony.
Albo po prostu tak, za pomocą uskoku, odstępu, bieli niezadrukowanego papieru:
Pod spodem, jego pierś, święte nieważkie miejsce
I niewiele waży twoja otwarta dłoń na niej.
8.
Jorie Graham zrywa z tradycją językowej epifanii, nie wierzy w proste słowa zdolne dotrzeć do sedna. Chyba dlatego jej wiersze puchną, rozrastają się w różnych kierunkach. Odgrywana chwila – kochankowie patrzą sobie w oczy, ręka rozpina guziki męskiej koszuli, bohaterka wiesza pranie w ogrodzie, sąsiad przynosi świeżo złowione, wyfiletowane ryby – zajmuje co najmniej kilkadziesiąt linijek wiersza i z każdym kolejnym dotknięciem ujawnia, jak lalka matrioszka, swoje następne warstwy. Taka strategia opowiadania wiąże się z koncepcjami ludzkiego myślenia i postrzegania. Skoro umysł pracuje powolnie, jest rozlazły i asocjacyjny, skoro świat przyswajany przez zmysły jest kakofoniczną plamą, to być może nie należy przeciwstawiać się podstawowym doznaniom. Trzeba natomiast szukać wyzwalających furtek. Temu służą szczeliny i prześwity, które zjawiają się wtedy, gdy wiersz gęsto zaplecie nić.
9.
Zbigniew Herbert podążał zupełnie inną drogą, ale fragment jego wiersza o krzyku muzyki pop mógłby stać się credo amerykańskiej poetki. Krzyk
jest jak ostrze
wbite w tajemnicę
lecz nie oplata się
wokół tajemnicy
nie poznaje jej kształtów
Graham nie krzyczy. Oplata rzeczywistość słowami, zagaduje ją, prowokuje, wypuszcza w jej stronę żyłki i haczyki, sonduje kształty po to, żeby w odpowiednim momencie przebić się na drugą stronę.
10.
Wracam do chwil, które się rozciągają. Graham nie jest tak nowatorską pisarką, jak chcieliby jej najżarliwsi wyznawcy. Aby uzyskać wrażenie spontanicznej akcji, z upodobaniem stosuje technikę montażu, opisu symultanicznego, strumienia świadomości. Efekt artystyczny dawno oswojonych zabiegów bywa olśniewający, czasami zwyczajnie męczy. Nie podzielam interpretacyjnych zachwytów Ewy Chruściel nad wierszem „Bóg zdjęty” („Never”, 2002), który wydaje mi się literacką wprawką uwzniośloną sztucznym zrównaniem aktu pisania i zmartwychwstania (autorka notuje niby na bieżąco, najpierw na schodach, później we wnętrzu świątyni podczas wielkanocnej liturgii; pisze o tym, że pisze pod opresyjnym spojrzeniem wiernych, łowi dochodzące zza murów odgłosy przelatujących ptaków).
Port Literacki 2013
21 kwietnia (niedziela) o godz. 18.00 na Porcie Wrocław „Języki obce” – czytanie z książki Jorie GRAHAM „Prześwity. Wiersze wybrane: 1980-2012” w przekładzie Ewy CHRUŚCIEL i Miłosza BIEDRZYCKIEGO z udziałem autorki. Prowadzenie: Grzegorz JANKOWICZ.
Natomiast świetny jest wiersz „Rozszczepienie” („Region of Unlikeness”, 1991) w którym udało się bezkolizyjnie zszyć co najmniej cztery porządki rzeczywistości. Kilkunastoletnia dziewczynka ogląda w kinie „Lolitę” Stanleya Kubricka. Na ekranie Humbert Humbert wchodzi do ogrodu, widzi po raz pierwszy „prawie nagą” i jeszcze przez nikogo niepożądaną Lo, w Dallas padają strzały – ginie John Kennedy, bileter próbuje przerwać seans, z różnych stron sali wybuchają wiązki świateł, które wymazują cielesność filmowych postaci i opatulają dziewczynkę w migotliwy całun. W „Rozszczepieniu” domyślamy się głosu dojrzałej Jorie mieszającej zapamiętane sceny z powieścią Nabokova, świadomej tego, że jej niewinna całość weszła tamtego popołudnia w politykę, kobiecość, śmierć.
11.
Czy wiersz ekologiczny musi być polityczny? W co drugim utworze autorki „Hybryd roślin i duchów” przelatują szpaki, kolibry, gęsi, jaskółki, co kilka stron wyrasta drzewo jako problem ontologiczny. Natura jest silnie obecna w polu widzenia Graham, a gdzieś w okolicach książki „Never” wychodzi na pierwszy plan. Krytycy zaliczyli ostatnie tomiki do bujnie rozwijającego się za oceanem nurtu ekopoezji.
Mam pewien kłopot z niepoetyckimi wypowiedziami poetki z ostatnich lat. Gdy opowiada w wywiadach o letnich miesiącach spędzanych z byłym mężem i córką na ranczo w stanie Wyoming, gdzie woda czerpana ze studni, dzikie prerie, brak sklepów i poczucie własnej nikłości wobec milionów lat, słucha się jej przyjemnie. Gdy wieszczy ekologiczną katastrofę, wywołaną przekroczeniem dopuszczalnych granic emisji dwutlenku węgla do atmosfery, brzmi przekonująco. Ale zdania o wierszach, które mają ocalić świat, brzmią już bajkowo. Czytam je i własnym oczom nie wierzę. Czy naprawdę te skomplikowane, skłębione obrazy natury, której nie można zrozumieć, ale którą można poczuć, wyrastają z marzenia o przerobieniu wyobraźni przeciętnego mieszkańca ziemi tak, aby – zgodnie z rozumowaniem Graham – segregował śmieci i nie dowierzał korporacjom w trosce o los dalekich potomków?
12.
W przetłumaczonych wierszach brak ideologicznej smyczy i doktrynerskiego tonu. Radziłbym czytać je w oderwaniu od dyskusji o nieodwracalnych zmianach klimatu. Z ironicznym pominięciem publicystycznych szarż. Jesteśmy samotni. Bezpowrotnie wyłączeni. Rozpisane na dziewięćdziesiąt przejmujących wersów „Ciszy” spotkanie z lisem nie może się udać. Żyjemy „na haczyku, który zarzuciliśmy w mózg / i w głąb gardła w głąb / serca narządów / wewnętrznych / połknęliśmy / długą żyłkę”, „język to haczyk, na który / dałeś się złowić, / spróbuj pociągnąć za sznurki, lecz nie. / One są w całym tobie”.
W jaki sposób stać się obecnym wobec lisa, jeśli język przeszywa całe ciało? Kim jest lis?
On także dany jest tylko w prześwitach.