BOGUSŁAW DEPTUŁA: Chyba najpierw miałaś być baletnicą?
MARIA POPRZĘCKA: To był dziecięcy epizod, nie nadawałam się do baletu z wielu względów. Ale jeśli miałam w życiu wielkie marzenie o sobie samej, to było właśnie marzenie o baletnicy. Potem już żadne nie było tak silne.
Był jakiś powód tej chęci bycia baletnicą?
Nawet nie pamiętam... Szkoła baletowa zaczynała się od dziesiątego roku życia, od czwartej klasy szkoły podstawowej, a ja już od pierwszej klasy należałam do zespołu baletowego, który mieścił się w Domu Kultury Żoliborz, w świeżo wzniesionym budynku, niebywałym, chyba najdziwniejszym socrealistycznym budynku w Warszawie. O ile określenie „socrealistyczny” w stosunku do tej przedziwnej, szalonej budowli ma jakieś uzasadnienie. W domu kultury była prawdziwa sala baletowa z drążkami, lustrami, fachowym nauczaniem. Zrobiono nam na miarę specjalnie dwa rodzaje baletek, jedne czarne, z maleńkimi stópkami, do ludowizny, i prawdziwe baletki z puentami. Sprawa była zatem poważna, stąd moje wielkie rozczarowanie, kiedy z przyczyn zdrowotnych nie zakwalifikowałam się do szkoły. I Bogu dziękuję. Przecież od dawna bym już była na emeryturze, miała zniszczone stawy, wiadomo, że balet to bardzo krótka kariera. Więc nie traktuję tego jako wielkiego niepowodzenia życiowego, tylko przeciwnie, jako dotknięcie opatrzności, które mnie uchroniło przed głupim pokierowaniem własnym życiem.
A potem, jak rozumiem, była już szkoła artystyczna?
Potem, ponieważ wciąż miałam artystyczne ciągoty, zaczęłam chodzić do MDK-u, który wtedy początkowo mieścił się w IMCE, a później w bardzo interesującym architektonicznie budynku przy Łazienkowskiej. Należałam do sekcji scenograficznej i malarskiej; stamtąd już prostą drogą zdawałam do liceum plastycznego, które wspominam bardzo źle.
Wtedy to było pięcioletnie liceum, zdawaliśmy maturę rok później niż nasi rówieśnicy. Przez pierwszy rok mieściło się przy Myśliwieckiej w kompleksie budynków należących do Akademii Sztuk Pięknych. A potem, ponieważ moją koleżanką z klasy była Małgorzata Spychalska, jej ojciec, minister obrony narodowej marszałek Spychalski, załatwił przeniesienie szkoły do Łazienek, do podchorążówki. Była to jego prywatna zasługa. W lokalu po naszej szkole została zorganizowana bursa dla dziewcząt z liceów artystycznych. Kierowała nią moja ciotka, która pracowała w ministerstwie kultury, ale była z powołania przedwojenną nauczycielką. Ochoczo przyjęła tę posadę, która łączyła się z mieszkaniem. I rzeczywiście, sprawowała całodobową opiekę nad nastoletnimi uczennicami, które wcześniej kwaterowane w Dziekance były wydane na pastwę rozbestwionych i zalkoholizowanych dwudziestoparoletnich studentów Akademii Sztuk Pięknych. Ta dziewczyńska bursa przy Myśliwieckiej okazała się dla ciotki skaraniem boskim, ponieważ była to ulubiona okolica ekshibicjonistów. Dziewczynki, wyrwane ze zdemoralizowanej Dziekanki, trafiły w parkową okolicę Agrykoli i ulicę Profesorską z malowniczymi bramkami, z których wyskakiwali ci panowie, jak wiadomo lubiący efekt zaskoczenia u młodych panienek. Pamiętam dramatyczne opowieści ciotki, jak te przerażone dziewczyneczki z prowincji, które przyjechały do Warszawy uczyć się gry na skrzypcach, malować albo robić peruki teatralne, przylatywały do niej z płaczem. To tyle, jeśli chodzi lokal.
Liceum bardzo nie lubiłam, co może być zaskakujące, bo wszyscy na ogół, im są starsi, tym rzewniej i cieplej wspominają swoją szkołę. Ja wspominam ją z biegiem lat coraz gorzej, ale nie chcę o tym mówić, ponieważ już nikt z tych nauczycieli nie żyje i sprawa jest tak odległa, że to nie ma sensu.
MARIA POPRZĘCKA
Historyk sztuki, pracuje w Instytucie Historii Sztuki UW. Ostatnio opublikowała: „Uczta bogiń. Kobiety, sztuka i życie” (Agora 2012), „Oko, widzenie, sztuka. Od Albertiego do Duchampa” (słowo/obraz terytoria 2008).
Ale jeśli pytasz, dlaczego nie zostałam artystką, to nie dlatego, że tak nie lubiłam tej szkoły. Bardzo dobrze się uczyłam, niemniej burzliwie przechodziłam okres nastoletniej anarchii i w szkole cały czas byłam skonfliktowana z ciałem nauczycielskim, a ku maturze było coraz gorzej.
Ale maturę zrobiłaś właśnie tam?
Tak, zrobiłam ją tam i zrobiłam ją bardzo dobrze, bo konflikt, który miałam w szkole, nie był związany z moimi wynikami w nauce. To była bardzo absorbująca szkoła, mieliśmy lekcje od 8 do 15, przez sześć dni w tygodniu, bo przecież nie było wolnych sobót. Zupełnie nie wiem, jak wtedy, przy takim obłożeniu zajęciami i dojazdami, mogłam tak dużo czytać. Zresztą było co czytać, dlatego nie czytałam lektur szkolnych, bo mi było szkoda na to czasu. Teraz mam inne hierarchie literackie, ale wtedy „Chłopi” bezapelacyjnie przegrywali z Hemingwayem, a nawet Caldwellem. Na przełomie lat 50. i 60. runął poodwilżowy zalew tłumaczeń książek, które nagromadziły się przez czas wojny i lata ścisłej żelaznej kurtyny. To było przede wszystkim wielkie uderzenie literatury amerykańskiej i francuskiej. Jak pomyślę, że mając 16 czy 17 lat, czytałam „Mandarynów” Simone de Beauvoir, to pojęcia nie mam, co z tego mogłam zrozumieć. Nie wiem, jakim cudownym sposobem, jeszcze dosyć intensywnie żyjąc towarzysko, zdołałam pochłonąć tyle książek.
Może w autobusach?
Te autobusy nie były takie jak dzisiejsze, w których można usiąść i czytać. Potem już było trochę lepiej, ale mieszkając na Żoliborzu jechałam do szkoły ponad godzinę, w potwornym ścisku, z przesiadką pod hotelem Bristol. Ale nie wspominam tego jako wielkiej uciążliwości, wtedy to było normalne, że się czeka w ogonie na przystankach i jeździ w tłoku.
INNE PRZYJEMNOŚCI – wydanie otwarte
Z okazji setnego wydania uwolniliśmy autorów od redakcyjnych zamówień i przymusów aktualności. Zaprosiliśmy ich do napisania o tym, o czym być może zawsze napisać chcieli, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby ich o to poprosić. Inne przyjemności kultywowane w domowym trzecim obiegu, pod przykrywką urlopu – czasem milsze niż właściwe sukcesy. W setnym numerze dwutygodnik.com postanowiliśmy je ujawnić, chętnie przyjmowaliśmy odjazdy w nietypowych kierunkach i autorskie zajawki.
Cezary Michalski wspomina lekturę książek Philipa K. Dicka, Maciej Sieńczyk opowiada o „babuni”, Paweł Dunin-Wąsowicz o makietach miast, Agnieszka Drotkiewicz przeprowadza wywiad z nieżyjącą śpiewaczką, Andrzej Chyra mówi o grze na skrzypcach, Maria Poprzęcka o tym, jak nie została artystką, Dariusz Czaja pisze o Violetcie Villas, Tomasz Rózycki o rocku garażowym, Stasiuk o paleniu osiem lat po rzuceniu, Iwona Kurz o przecinku, Charles Lamb i Magda Heydel o pieczonym prosięciu, Karol Sienkiewicz o Woodym Allenie, Bartosz Żurawiecki o Houellebecqu a Rafał Marszałek o swojej pierwszej miłości – szachach. Publikujemy także fragmenty dziennika Krystiana Lupy.
A co z zawartymi tam przyjaźniami?
Przyjaźnie na całe życie. Przede wszystkim największa, trwająca po dzień dzisiejszy przyjaźń z Agnieszką Putowską, znakomitą wystawienniczką. Parę lat temu chciałyśmy obchodzić złote wesele, 50-lecie naszej przyjaźni, bo każdy ma takie wesele, na jakie sobie zasłużył. Ale Agnieszka wtedy za mąż akurat wychodziła i jubileusz zepsuła. Agnieszkę zresztą wyrzucono z liceum, podobnie jak Dwurnika. Liceum chętnie pozbywało się wyróżniających się osób. Dwurnik był klasę niżej, więc był niewidzialny, aspirowało się tylko do chłopaków z wyższych klas i do studentów. O tym, że tam był, dowiedziałam się z lektury jego biogramów, ze szkoły go nie pamiętam.
Najbardziej malowniczy z mojego życia szkolnego był rok, kiedy naszym nauczycielem historii był Jacek Kuroń, po roku wyrzucony. Nie wiem, jaki był udział kwestii politycznej w tym wyrzuceniu, pisałam o tym artykulik przy okazji kampanii prezydenckiej Kuronia. Takie wspomnienie o Kuroniu jako nauczycielu historii – bo to epizod pomijany w jego biogramach, a on poza tym, że miał swoje walterowskie harcerstwo, miał też niezwykły charyzmat nauczycielski. Był uwodzicielski, nie w erotycznym rozumieniu tego słowa, ale w umiejętności oczarowania, zaczadzania. Jeżeli kiedykolwiek uległam czyjemuś zaczadzeniu, to właśnie jego. Był zupełnie niezwykły, nie tylko na tle naszego ciała nauczycielskiego. Uwodził na różne sposoby. Wyskakiwaliśmy przez okno i lekcje się odbywały w amfiteatrze w Łazienkach. Dyrekcja tego nie wytrzymała. A myśmy go uwielbiali tak, że jak przyszedł jego następca, który postanowić wziąć nas ostro za mordę, to był bojkotowany. Milczeliśmy uparcie na jego lekcjach, nie odpowiadaliśmy na pytania. Ten bojkot trwał dość długo. Teraz uczniowie rządzą i wkładają nauczycielom kosze ze śmieciami na głowę, ale wtedy taki bunt był zachowaniem niespotykanym.
fot. Grzegorz Strzelewicz, arch. MP
W liceum połowę tygodnia zajmowały nam zajęcia plastyczne, bardzo wszechstronne. Ale mówiło się, że Akademia nie chce absolwentów liceum plastycznego, ponieważ oni, mając 18 lat, mają już przewrócone w głowie. Sądzą, że już są artystami i wiedzą lepiej. I rzeczywiście, dostanie się na Akademię było trudne, chociaż z mojej klasy kilka osób dostało się śpiewająco, w tym dwie, które zrobiły kariery, chociaż diametralnie odmienne. Z jednej strony Janek Dobkowski, jeden z najbardziej znanych polskich malarzy, i z drugiej Wojtek Siudmak, który jest wziętym w skali europejskiej malarzem fantasy – jeśli ktoś to lubi, to Siudmak jest fachmanem. Poza tym w klasie było kilka osób bardzo zdolnych, jak Małgorzata Spychalska, która w latach 70., za gierkowskiej telewizji, była chyba pierwszą scenografką telewizyjną. Był jeszcze nieżyjący już Tomek Turczynowicz, który został osobnym, bardzo interesującym architektem i było kilka fajnych, inteligentnych osób. Najzdolniejszy z nas chłopak, Jacek Wąsowski, zginął w wypadku samochodowym zaraz na początku studiów w Akademii, na projektowaniu. W sumie dużo z nas się na tę Akademię dostało i na architekturę też.
Ale skoro poszłaś do liceum plastycznego, to jednak myślałaś, że będziesz artystką?
Największa zdobycz wyniesiona przeze mnie z tej szkoły to rozpoznanie własnych możliwości, a raczej własnych niemożliwości. Już sporo przed maturą wiedziałam, że nie będę startować na Akademię. I to nie była rezygnacja czy brak ambicji. Przeciwnie, to właśnie była ambicja. Nie dopuszczałam myśli, że mogę być przeciętną artystką, a już wiedziałam, że mogę być tylko panią plastyczką, która będzie robiła broszki, okładki do książek albo witryny sklepowe. A to nie wchodziło w rachubę. Po prostu uważałam, że artysta musi być wybitny, natomiast w innych zawodach uchodzi bycie przeciętnym. Nie bardzo się zastanawiałam, co właściwie robi historyk sztuki, po prostu chciałam pozostać blisko Akademii, blisko kolegów. Pamiętam egzamin wstępny: byłam przekonana, że oblałam. Zdawałam przed najwyższym wtedy areopagiem, to byli profesorowie Starzyński, Białostocki i Walicki, czyli crème de la crème ówczesnej historii sztuki. Padło pytanie, co chcę robić po studiach, a ja, nie mając nic lepszego do powiedzenia, powiedziałam, że chcę pisać o sztuce. Na to oni w śmiech, że pisać o sztuce czasami coś tam można, ale przecież trzeba coś robić, gdzieś pracować. Wtedy powiedziałam, że mogę robić cokolwiek, ale chcę pisać o sztuce. No i jakoś się spełniło.
fot. Grzegorz Strzelewicz, arch. MP
Czy to wysokie mniemanie na temat sztuki, bycia artystą, pobrałaś z lektur? Skąd się wzięło, że artysta to musi być geniusz?
Z lektur. Jak mówiłam, wtedy strasznie dużo czytałam. Miałam też historię sztuki w szkole, którą lubiłam, ale jaka wtedy mogła być szkolna historia sztuki? Od biedy jakieś przeźrocza stare, szklane, epidiaskop prawieczny, książki z czarno-białymi rozmazanymi reprodukcjami. Pamiętam, że chyba pierwszą moją książką z wykładem historii sztuki były Władysława Witwickiego „Wiadomości o stylach”. Stara książka, która była już nieaktualna w momencie napisania, a co dopiero 50 lat później, kiedy została ponownie wydana i ja się z niej uczyłam. Ale właśnie dzięki temu sztuka była czymś raczej wyobrażonym, wyśnionym niż zobaczonym i znanym. Stąd jej niezachwiana wielkość. Można było też kupić w sklepie Książka Radziecka na Nowym Świecie albumy śmierdzące rybim klejem, ze średniej jakości, ale kolorowymi ilustracjami. Do tej pory, niemalże strona po stronie, pamiętam albumy Ermitażu tam kupowane. Pamiętam też, że kiedy się uczyłam do egzaminu wstępnego na uniwersytet, a kułam naprawdę nieprzytomnie, bo tam wtedy była szalona konkurencja, kilkanaście osób na jedno miejsce, korzystałam z opasłego uniwersyteckiego skryptu profesora Bochnaka, w którym w ogóle nie było ilustracji! Wydaje mi się więc, że mój obraz sztuki, to moje wysokie mniemanie o sztuce, z jakim szłam na studia, to było coś, co sobie sama wyobraziłam na podstawie książek i marzeń. Na tymże egzaminie wstępnym, gdy mnie zapytano, co mnie interesuje, odpowiedziałam, że barok w Polsce. Z jeżdżenia autostopem po Polsce miałam ukochaną wizję barokowego prowincjonalnego kościółka, sama swojszczyzna. Nadal strasznie lubię takie kościoły, zresztą magisterium pisałam o barokowym fresku na sklepieniu, może nie w małym kościółku, ale w katedrze w Lublinie.
A biografie artystyczne o niedoli i nędzy artystów?
Wtedy PIW wydawał całą serię vies romancées, książek Henri Perruchota przede wszystkim. Właśnie na czymś takim byłam kształcona, wstyd teraz się do tego przyznać. Była taka książka o Henri de Toulouse-Lautrecu, „Moulin Rouge” Pierre’a La Mure’a, bardzo wzruszająca. Poza tym były na szczęście także małe monografie, pisane przez polskich historyków sztuki, Białostockiego, Wallisa, było ich kilka, małe tomiki – Rubens, Caravaggio, Vermeer – niektóre mam po dziś dzień. To są te pierwsze książki, które gdzieś między końcem szkoły a początkiem studiów już miałam. Poza tym było też trochę książek, które niestety na skutek mojego nieporządnego życia prawie całkowicie mi się rozpierzchły. Choćby te odziedziczone po niezwykłym oryginale, moim dziadku Szymonie Poprzęckim, rysowniku, inwentaryzatorze, trochę malarzu, trochę ebeniście, wszystko w XIX-wiecznym romantycznym duchu. Po nim mam kilka fantastycznych książek, jak „Grottger” Antoniego Potockiego czy „Matejko” Witkiewicza. Tę książkę uwielbiałam ze względu na bibułki z opisanymi głowami postaci z obrazów. Wtedy nauczyłam się, kto jest na „Grunwaldzie”, kto na „Hołdzie pruskim”, a kto w „Unii Lubelskiej”. Takie rzeczy się pamięta na zawsze.
No więc, krótko mówiąc – nie zostałam artystką dlatego, że stawiałam przed sztuką i przed artystami bardzo wysokie wymagania i wiedziałam, że im nie sprostam. Nie zostałam artystką z wielkiej miłości do sztuki.
Potem ciągnęło cię jeszcze do malowania?
W ogóle nie. Bardzo długo w ogóle nie. Choć jeszcze trochę malowałam, jak byłam na studiach. Wtedy odkryłam w sobie to, co potem okazało się ważne przy moim powrocie do malarstwa, to znaczy umiejętność pastiszu. W szkole byliśmy dobrze uczeni warsztatu, to była wielka zaleta tego liceum, zwłaszcza wtedy, kiedy już mieliśmy w Łazienkach duży lokal i można było zorganizować różne pracownie. W starej Kordegardzie, gdzie obecnie jest dział edukacji łazienkowskiej, mieliśmy osobną pracownię rzeźby, tyle że na krótkiej drodze z podchorążówki do Kordegardy wyciekaliśmy, bo jakoś rzeźba nie była w cenie. A tam były skrzynie z gliną i kawalety, wszystko jak trzeba. Szkoła była dobrze wyposażona, uczyliśmy się wszystkich możliwych technik, łącznie z technikami mineralnymi. Także mozaiki. Wtedy, dzięki Rechowiczom, teraz na nowo odkrywanym, zaczynała się na nie wielka moda. Takie abstrakcyjne mozaiki z kamieni, żużla, szkła. Ścienne malarstwo materii. Lubiłam chodzić na Stare Miasto, w dużej mierze jeszcze zrujnowane, i grzebiąc w gruzach, zbierać spalone szkło, „tęczujące” jak szkła antyczne z wykopalisk. Żeby wypróbować umiejętności w dziedzinie prawdziwego fresku wykonanego w technikach mineralnych, malowałyśmy w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach.
Dostałyśmy kawał muru otaczającego ogród przy którymś z pawilonów kobiecych i tam w niedzielę (bo tego nie było w programie szkolnym) same dziewczyny entuzjastki, jeździłyśmy malować na świeżym tynku, „al fresco”. Wielka przygoda, budziłyśmy wielkie zainteresowanie chorych. Dla nas to było doświadczenie wstrząsające. Pamiętam do dziś młodą kobietę, nieprzerwanie wołającą do nas: „Powiedzcie Presleyowi, że go kocha nieznajoma dziewczyna z Warszawy!”. Skończyło się to fatalnie, bo jedna z pacjentek okazała się agresywna, jakoś na nią nasza sztuka nie podziałała terapeutycznie.
Trzeba przyznać, że technik artystycznych byliśmy uczeni dobrze – tempera, olej, sami przygotowywaliśmy płótna, grunty etc. W trakcie mojej nauki pojawiła się także fotografia i oczywiście wszyscy chcieli iść na fotografię, a nie na rzeźbę. Kilka dziesiątek lat przed „Kowalnią” – pracownią Grzegorza Kowalskiego na Wydziale Rzeźby ASP – wybieraliśmy kamerę, a nie glinę. Bawiliśmy się tą fotografią niesłychanie. W pełnej historycznej nieświadomości używając różnych technik surrealistów. Taka zabawa w ciemni z papierem światłoczułym jest czymś zaczarowanym; to magia. To jak wywoływanie duchów. Teraz Karolina Lewandowska w Fundacji Archeologia Fotografii robi takie zajęcia z dziećmi.
Potem przez lata w ogóle nie zajmowałaś się sztuką…
Potem kokieteryjnie zaczęłam mówić, że jak pójdę na emeryturę, to będę malować kwiaty w wazonie. Ale mówiłam to już w latach 90., kiedy zaczęłam zwracać się ku sztuce współczesnej i to na ogół w jej brutalnych i drastycznych przejawach. Te żarty o malowaniu kwiatów w wazonie były trochę przekorą, trochę prowokacją. Ale z kwiatów nic nie wyszło, powrót do malarstwa był powrotem do pastiszu. W szkole to nie wchodziło w rachubę, żadna zabawa, tam sztuka była cholernie serio. Na prośbę moich przyjaciół, państwa Ostrowskich z Krakowa, pomalowałam w ich pięknym górskim domu szafę, taką trochę bawarską, trochę śląską, dość fantazyjną. Malowałam w wakacje i okazało się, że sprawia mi to nieprzytomną przyjemność, że właściwie to jedyne zajęcie, przy którym potrafię się całkowicie zatracić. Mam podzielną uwagę, potrafię pracować w rozproszeniu, trudno mi się skupić się tylko na jednej czynności. A przy malowaniu zapominam o bożym świecie. A jak następnego roku malowałam renesansową skrzynię cassone – wariację na temat trzech obrazów znajdujących się na Wawelu – okazało się, że potrafię namalować wszystko. I pejzaż umbryjski, i malującego motyle Jowisza, i grającego Orfeusza-dziecko, i te zwierzątka, które on urzeka swoją grą. Tylko z tygrysem miałam kłopot, ale zastąpiłam go kotem Ostrowskich, bo miałam jego fotografię.
Czasu mam mało, więc maluję tylko w czasie wakacji, najczęściej w Męćmierzu pod Kazimierzem. Tamtejszy krajobraz jest jednym z tych miejsc na ziemi, z którymi utożsamiam się całkowicie. Nie potrafię namalować niczego dużego, nie umiem zagospodarować dużej płaszczyzny, poza tym jestem niecierpliwa, chcę widzieć szybki efekt. No i wymyśliłam te małe pejzażyki, które dobrze chodzą na aukcjach charytatywnych i w razie czego mam prezent dla znajomych. Ale to musi być i w passe-partout, i oprawione, bo sam obrazek może być zbyt wątły, aby go komuś sprezentować.
Nazywasz siebie nieprofesjonalną realistką.
To określenie, które lubił Jacek Sempoliński. Bo trochę się wstydzę tego, co robię, autentycznie się wstydzę. Taka malarska grafomania. Te obrazki prezentowane są z rumieńcem i zażenowaniem.
Ale wszyscy je chętnie przyjmują.
No, co mają zrobić, nie wypada odmówić.