Pomiędzy psychozą a manią prześladowczą
Klucze do literatury są różne, klucz biograficzny nie jest spośród nich najgorszy. Literatura przeczytana, przeżyta... to brzmi dzisiaj trochę jak z Brzozowskiego, anachronicznie. Ale przecież jeśli w ogóle postmodernizm przydał nam się do czegokolwiek, to wyłącznie do rozluźnienia linearnego czasu, który pod koniec PRL-u zaciskał się nam na gardłach jak sparciała pętla (potem za dużo było tego rozluźnienia i teraz chciałoby się wszystkich eliadowskich, trydenckich, kontrreformacyjnych, plemiennych szamanów mojego pokolenia znowu zapędzić do porządnej, uniwersalnej judeochrześcijańsko-oświeceniowej narracji linearnego postępu, ale może być już za późno, towarzystwo strasznie się porozłaziło, w odpowiedzi na każdą próbę zdyscyplinowania wymachuje maczugami, krucyfiksami, tupie, pluje i wrzeszczy).
A może odwrotnie, to literatura jest dobrym kluczem do różnych rzeczy, także do naszej własnej biografii, oczywiście jeśli dokonamy wstępnego antyestetycznego, antymallarmiańskiego wyboru. I otwarcie zdefiniujemy estetykę politycznie, a politykę egzystencjalnie (na przykład „naturalną” śmierć uznamy za polityczną opresję par excellence, na podobieństwo przesłuchania z „Przesłuchania” Ryszarda Bugajskiego albo represji na trockistowskich bojownikach POUM w Katalonii z „W hołdzie Katalonii” George'a Orwella). Używany w tak skrajnie redukcyjny sposób Philip Kindred Dick stał się dla mnie kluczem do mojej własnej biografii, pomógł mi zrozumieć, kim jestem, jakie noszę w sobie patologie, i że przez całe życie poruszałem się, poruszam i będę poruszał precyzyjnie przez niego zdefiniowanym literackim tropem.
Jaki to trop? Podstawową obsesję Philipa Dicka, atmosferę przenikającą przestrzeń, w której poruszają się wszyscy jego bohaterowie, a także sposób, w jaki się w tej przestrzeni poruszają, najlepiej streszcza pewien aforyzm Fryderyka Schlegla (nie wiedzieć czemu ulubiony aforyzm Paula de Mana): „wszędzie tam, gdzie ktoś nie potrafi się samoograniczyć, zostanie ograniczony przez świat”. To po prostu formuła polityki, estetyki, egzystencji – wędrujących pomiędzy psychozą a manią prześladowczą. Właściwie nie wędrujących, ale miotających się czy raczej miotanych (forma bierna jest tu bardziej na miejscu, jeśli uczciwie chcemy oddać subiektywne doznania Dickowskiego podmiotu) w bardzo gęstych wibracjach czy spazmach. Niektórzy powiedzą, że do takich „odkryć” literatura nie jest w ogóle potrzebna, ale „co oni wiedzą o literaturze”. Na pewno coś innego niż ja. Tyle że Dick tak pisał, ja zaledwie w taki sposób czytałem, choć dla voyerów życia i literatury ta różnica jest właściwie niezauważalna. Już jako bardzo młody człowiek „przeżywałem” książki Dicka, jakbym sam je napisał, a nawet bardziej, bo pisanie wymusza jednak warsztatowy dystans, a czytanie nie. Bohaterowie Dicka pragną zbyt wiele, zatem dostają za mało, pragną absolutnego panowania, skazani więc zostali na absolutne poddaństwo. Ich świat okazuje się wytworem czyjejś woli, bo inaczej wytworem ich woli okazałby się świat zamieszkiwany przez innych. Dzięki sugestywności pisarstwa Philippa Dicka ten sposób przeżywania świata stał się na zawsze także moim sposobem.
„Ubik” albo zerwanie z zasadą rzeczywistości
Zaczęło się od „Ubika”, którego skończyłem czytać nad ranem, którejś wczesnowiosennej nocy 1981 roku, po czym zamiast jak co dzień pójść sobie do szkoły (wcześniej nie opuszczałem lekcji zbyt często, być może dlatego, że potrafiłem wagarować nawet wówczas, kiedy fizycznie siedziałem w ławce mojej klasy biol-chem), wyszedłem na pokrytą jeszcze rozjeżdżonym śniegiem wylotówkę szosy z Torunia do Łodzi, pomachałem jakiejś dostawczej Nysie i pojechałem do miejsca innego niż miałem, bo po lekturze tej książki („w doskonałym przekładzie Michała Ronikiera” – tak się chyba powinno pisać będąc recenzentem przyjaznym, a nawet entuzjastycznym) miejsca stały się dla mnie obojętne. W ciągu kilku zaledwie nocnych godzin przeżyłem to, na co chrześcijańscy, buddyjscy, żydowscy czy muzułmańscy mistycy pracują przez lata żmudnych duchowych ćwiczeń. A próbujący dotrzeć w to samo miejsce na skróty zwolennicy chemii płacą swoimi wątrobami, trzustkami i układem nerwowym. Ze mnie poczucie rzeczywistości opadło zupełnie „na czysto”, wyłącznie dzięki lekturze „Ubika”.
INNE PRZYJEMNOŚCI – wydanie otwarte
Z okazji setnego wydania uwolniliśmy autorów od redakcyjnych zamówień i przymusów aktualności. Zaprosiliśmy ich do napisania o tym, o czym być może zawsze napisać chcieli, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby ich o to poprosić. Inne przyjemności kultywowane w domowym trzecim obiegu, pod przykrywką urlopu – czasem milsze niż właściwe sukcesy. W setnym numerze dwutygodnik.com postanowiliśmy je ujawnić, chętnie przyjmowaliśmy odjazdy w nietypowych kierunkach i autorskie zajawki.
Cezary Michalski wspomina lekturę książek Philipa K. Dicka, Maciej Sieńczyk opowiada o „babuni”, Paweł Dunin-Wąsowicz o makietach miast, Agnieszka Drotkiewicz przeprowadza wywiad z nieżyjącą śpiewaczką, Andrzej Chyra mówi o grze na skrzypcach, Maria Poprzęcka o tym, jak nie została artystką, Dariusz Czaja pisze o Violetcie Villas, Tomasz Rózycki o rocku garażowym, Stasiuk o paleniu osiem lat po rzuceniu, Iwona Kurz o przecinku, Charles Lamb i Magda Heydel o pieczonym prosięciu, Karol Sienkiewicz o Woodym Allenie, Bartosz Żurawiecki o Houellebecqu a Rafał Marszałek o swojej pierwszej miłości – szachach. Publikujemy także fragmenty dziennika Krystiana Lupy.
Poznałem wówczas na własnej skórze pierwszą z ulubionych literackich metod Dicka. Łatwość demontowania rzeczywistości przedstawionej, żeby spod niej wydobyć jakąś zupełnie inną rzeczywistość. Biorąc pod uwagę to, że rzeczywistość ukryta w rzeczywistości („ja w moim ja ukryte to potworność większa, niż ukryty w mieszkaniu zwyczajny morderca”, cyt. za Emily Dickinson) może być bez porównania straszniejsza od „maji”, trudno tu mówić o „wyzwoleniu” w rozumieniu poczciwego mistycyzmu religijnego (no chyba że mówimy o „gnozie”, cyt. za Agatą Bielik-Robson). A jednak i wyzwolenie tu było, potworne, nieskrępowane niczym poczucie absolutnego wyzwolenia. Możliwość odrzucenia, choćby na chwilę, zasady rzeczywistości, wierzcie mi, zawsze jest wyzwoleniem, nawet jeśli spod zasady rzeczywistości zamiast nirwany wyłania się koszmar.
Łatwość i sugestywność, z jaką Dick rozwalał rzeczywistość przedstawioną w swoich powieściach czy opowiadaniach, aby wydobyć spod niej koszmar, przenosiła się na czytelnika jak iskra. Przypomnijmy, jak to zostało zrobione w „Ubiku”. Przez pierwsze kilkadziesiąt stron Dick żmudnie buduje swoją konwencjonalną, banalną rzeczywistość wagonowej literatury SF. Świat przyszłości, w którym telepaci, kontrtelepaci, osoby obdarzone zdolnością przewidywania przyszłości, a nawet zmieniania przeszłości – wszyscy przedstawiciele tych skodyfikowanych i banalnych zawodów pracują dla korporacji w konkurencyjnym znoju i trudzie. Tak jak dziś pracują dla korporacji lobbyści, PR-owcy czy specjaliści od wrogich przejęć. Ekipa pracująca dla jednej korporacji, zatrudniona przez jej właściciela Glena Runcitera, wciągnięta w pułapkę przez fachowców korporacji konkurencyjnej, pada ofiarą zamachu, z którego wychodzi cało. Ginie jedynie ich pracodawca, Runciter.
Dopiero po jakimś czasie okazuje się, że coś jest nie tak. Nasi bohaterowie nie wyszli jednak cało ze zorganizowanego na nich zamachu, nie wyszli z niego w ogóle. Nie wiedząc o tym, rozpoczęli w istocie wędrówkę po świecie, który w rytmie rozkładu ich mózgów („bardo”, „życie po życiu” albo po prostu toksyny wytwarzane przez niedotleniony mózg w stanie śmierci klinicznej) też się rozkłada. Samochody z lat 60. zmieniają się w samochody z lat 20., lodówki elektryczne ustępują miejsca żeliwnym domowym chłodniom, do których wkładało się bryły lodu sprzedawane przez domokrążnych lodziarzy (wiele lat później zobaczyłem taką „cofniętą w czasie lodówkę” w Dixon, w domu, w którym dorastał Ronald Reagan będący jeszcze wówczas tylko posługaczem ciągnącym wózki i roznoszącym drinki na miejscowym polu golfowym zarezerwowanym dla urodzonych lepiej od niego). W miarę rozwijania się szalonej fabuły „Ubika”, cały zakumulowany wysiłek postępu ludzkości dokonującego się w czasie „sypie się” coraz szybciej, wraz z postępującym coraz szybciej rozkładem mózgów naszych bohaterów pogrążonych w stanie „półśmierci”. Po tej nowej rzeczywistości grasuje w dodatku pewien energetyczny wampir, niedojrzała osobowość przedwcześnie zmarłego dziecka, także znajdująca się od dawna w stanie pomiędzy życiem i śmiercią, ale przedłużająca sobie stan własnej „półśmierci” poprzez żerowanie na towarzyszach podróży na tamten świat. Prawdę o faktycznym statusie naszych bohaterów przekazuje im ich pracodawca Runciter, który tak naprawdę przeżył zamach jako jedyny z nich. W poczuciu obowiązku wobec swoich pracowników wkracza on do ich onirycznego świata postępującego rozkładu ze swoimi komunikatami przyjmującymi groteskowe formy, bo jak to doskonale sami wiemy, żywi martwym, przebudzeni śniącym, wprost nie są w stanie niczego powiedzieć. Zatem kluczowy komunikat od Runcitera (który poprzez brzmienie nazwiska już na zawsze skojarzył mi się ze Stevenem Runcimanem, świetnym historykiem gnozy) dociera do pogrążonych w stanie „półśmierci” bohaterów „Ubika” za pośrednictwem wierszyka wysmarowanego na ścianie toalety publicznej: „wskoczcie do klozetu i stańcie na głowie/ ja żyję, a wyście pomarli panowie”.
Prawda że urocze? Jeśli taka wizja wytrąciła z poczucia rzeczywistości późnego PRL-u siedemnastoletniego młodzieńca, to albo Dick jest literackim geniuszem, albo coś nie tak było z czytającym młodzieńcem, albo też coś nie tak było z rzeczywistością, którą tak łatwo dało się zdekonstruować i „znieść”. Prawda jak zwykle jest rozproszona. Dick jest pisarzem, który w sposób doskonały opanował co najmniej parę literackich chwytów. Także z młodzieńcem, który to czytał było coś nie tak, bo był właśnie pogrążony w psychotyczno-paranoidalnym doświadczeniu swojej pierwszej miłości. Wreszcie rzeczywistość późnego PRL-u rozkładała się właśnie pod naciskiem „samoograniczającej się rewolucji” pierwszej „Solidarności”. Przeradzając się w heterogeniczną rzeczywistość „karnawału”, gdzie fragmenty pomieszanych ze sobą światów znosiły się, atakowały agresywnie, a nawet parodiowały wzajemnie. Zbuntowani robotnicy mówili czasami stalinowskim językiem „człowieka z marmuru”, a ludzie władzy (szczególnie Rakowski i Kania) przemawiali czasami smutnym, cynicznym i odczarowanym językiem starego oportunisty z filmu „Bez znieczulenia”.
O tym, że Dick potrafi sobie radzić ze „zniesieniem” rzeczywistości przedstawionej jeszcze szybciej niż w „Ubiku”, po prostu za pomocą jednego pstryknięcia palcami, przekonałem się dużo później czytając „Time out of Joint”, przez polskiego tłumacza przełożony jako „Czas poza czasem”, podczas gdy warto byłoby iść śladem Dicka wykorzystującego wiadomy cytat z monologu Hamleta i przełożyć ten tytuł jako „Czas, który wypadł z kolein”. Bohaterowie tej książki utrzymywani są w sztucznym świecie, w fałszywym momencie historii, po to, aby nie pamiętali wojny i zagłady, która przydarzyła się ich ”rzeczywistości prawdziwej”. Kiedy podczas nieźle już rozkręconej towarzyskiej imprezy jeden z bohaterów wstaje od piwa i kart, aby udać się do łazienki (kibel, prywatna łazienka, toaleta publiczna – są u Dicka naturalnymi miejscami gnostyckich objawień), wścieka się usiłując znaleźć sznurek, za pomocą którego zawsze włączał światło w tym miejscu. Dopiero po wielokrotnych próbach natrafia na przycisk, którym w tej łazience zapala się światło „od zawsze”. No i wtedy zaczyna się jazda poza zasadę rzeczywistości (choć z zasadą przyjemności też nie ma to nic wspólnego), którą ja, czytelnik zaprawiony przed laty „Ubikiem”, przyjmowałem już tylko z nerwowym, pełnym satysfakcji chichotem.
Świat jako wola (czyjaś) i przedstawienie
Jeśli chodzi o uwikłanie pomiędzy psychozą a manią prześladowczą, to bohaterowie wszystkich powieści i opowiadań Dicka bez wyjątku, a także on sam, co wynika ze wszystkich praktycznie jego autobiograficznych wypowiedzi, albo są – świadomie lub nieświadomie dla siebie – autorami świata zamieszkiwanego przez innych, albo sami zamieszkują światy będące wytworami czyjejś woli. Jednak nie w sensie zwyczajnym, w jakim wszyscy próbujemy narzucać swoją wolę widzialnemu światu albo też podlegamy na co dzień woli tego czy innego polityka, redaktora dużej gazety codziennej, szefa korporacji dostarczającej nam produktów niezbędnych albo zbędnych do życia, ale w znaczeniu radykalnym, schopenhauerowskim, buddyjskim. Jeden z dobrych przykładów to powieść „Oko na niebie”, gdzie grupa bohaterów, w konsekwencji wypadku podczas zwiedzania skomplikowanej maszyny służącej do najbardziej sofistykowanych eksperymentów fizycznych (coś w rodzaju Wielkiego Zderzacza Hadronów, tyle że mającego w powieści rozmiary dużej amerykańskiej lodówki), „wypada z rzeczywistości” i przechodzi przez kilka światów będących wytworami lęków i marzeń każdego z nich. Głównie lęków, gdyż lęk to zdaniem Dicka bardziej efektywny od marzeń wzmacniacz naszej projekcyjnej woli. Zatem żyjąc poruszamy się wyłącznie pomiędzy własną projekcją narzucaną innym, a poczuciem bycia więźniem czyjejś silnej projekcji. Nie ma tu miejsca na żadną „twarz Innego”, na „dialog z Innym”, na autentyzm i „poznanie siebie”. A co do łatwości, z jaką dwubiegunową figurę Dicka, rozpiętą pomiędzy poczuciem absolutnej potęgi i absolutnego upokorzenia potrafi zastosować czytelnik w życiu prywatnym uwikłany w „projekcyjne miłości”, a w życiu publicznym uwikłany w polskość (szczególnie w okresie krótkiego paroksyzmu pomiędzy psychotycznym „Listem do robotników Europy Wschodniej” I Zjazdu NSZZ „Solidarność”, a absolutną bezsilnością stanu wojennego) – rozwodzenie się nad tym urągałoby inteligencji czytelników dwutygodnik.com.
Wróg kultury („wysokiej”) jako zasady dystynkcji
Dick kocha mesjańskie pomieszanie tego, co „wysokie”, z tym, co „niskie”, pojawiające się zawsze, kiedy to, co „wysokie”, ulega realnemu „wcieleniu”. Nienawidzi dystynkcji łączącej się z pojęciem „kultury wysokiej”. I nie chodzi tu wcale o banalny resentyment starzejącego się kontestatora-nieuka wobec „kultury wysokiej”, której nigdy nie poznał. Na przyklad o muzyce klasycznej Philip Kindred Dick, jako wieloletni sprzedawca z dobrego sklepu płytowego, wie nieporównanie więcej, niż o współczesnej mu muzyce popularnej. Dowodem na to jest choćby powieść „Kantata-140”, gdzie wiadomy kawałek Bacha wraz z tekstem luterańskiego pastora Filipa Nicolai „Obudźcie się! – woła nas Głos” jest samplowany bardziej organicznie niż kiedykolwiek Dick robił to z jakimkolwiek kawałkiem „psychodelicznego rocka” wypełniającego świat jego i jego czytelników na przełomie lat 60. i 70.
W ostatnim wywiadzie z nim, przeprowadzonym na parę miesięcy przed jego śmiercią, wydanym później w książce zatytułowanej „A jeśli nasz świat jest ich rajem?” (też zawsze odnosiłem ten tytuł do siebie/do pokoleniowych „nas”?, gdyż kalifornijski świat Dicka był bez wątpienia moim/„naszym”? eskapistycznym rajem), po nawet szczerym, choć nieekstatycznym zachwycie zespołem The Doors, po wyrażonej wyłącznie z grzeczności w stosunku do rozmawiających z nim kalifornijskich przyjaciół umiarkowanej pochwale Rolling Stonesów („Lee: Jagger odstawił heroinę i inne prochy... Dick: Prawda? Od razu widać poprawę...”), Dick szczerze zapala się dopiero przy temacie Meat Loafa, najwspanialszego przedstawiciela ludowego rocka amerykańskiego („Dick: następnego wieczora włączyłem Meat Loafa, którego bardzo lubię, myślę, że jest świetny... Lee: O nie, on jest obleśny, jest obrzydliwy! Dick: Wiem, biedny stary Meat Loaf, kiedy nie śpiewa, wygląda jak jakiś cymbał siedzący na schodach gdzieś w dzielnicy polaczków w Macon... Ale lubię tego faceta, myślę... on ma w sobie coś takiego... Ma taki image sceniczny, który mnie intryguje, ale jednocześnie odrzuca”). Prawda, że bez porównania większy entuzjazm niż w stosunku do Stonesów?
Może ta zadeklarowana dosłownie w ostatnich godzinach życia miłość do Meat Loafa, paradygmatycznego operowego grubasa amerykańskiego rocka, tłumaczy, dlaczego ostatecznie Dick najlepiej czuł się w świecie fabuł wagonowej literatury SF, podczas gdy każda próba napisania jakiejś kalifornijskiej wersji Sebalda (podejmował je kilkanaście razy), kończyła się absolutną estetyczną porażką.