Akron, Ohio. Słyszeliście o tym miejscu? Jak możemy przeczytać nawet w internecie, jest to miasto dwustutysięczne, niedaleko Erie, Kraina Wielkich Jezior, ale tak naprawdę kraina wielkich pól kukurydzy. Ale to tam jest siedziba gumiarzy z Goodyear – sam kiedyś miałem te opony w starym poniemieckim oplu, podobno nieźle miały się spisywać na kamieniach, i rzeczywiście tak było. Oprócz tego, że Akron jest stolicą gumy, jest także amerykańską stolicą damskich zapasów – znajduje się tam narodowe centrum wrestlingu dla kobiet. Oprócz tego niedawno stało się stolicą metamfetaminy, znanej w Europie też jako „pika”. Stamtąd też pochodzi pierwsza afroamerykańska Poetka Laureatka w historii Stanów, tam właśnie najwięcej było zarejestrowanych członków Ku-Klux-Klanu na początku wieku w Ameryce (w stanie Ohio 50000) i stamtąd wreszcie pochodzi pierwsza oficjalna ofiara kryzysu finansowego ostatnich lat, Addie Polk, 91-latka, która strzeliła sobie w głowę na wiadomość, że może stracić dom, w którym mieszkała od 1970 roku.
Te wszystkie fakty na pewno jakoś tajemniczo łączą się ze sobą i wzajemnie tłumaczą, jak wiadomo bowiem, przypadek przestaje być przypadkiem, kiedy występuje w odpowiednio długiej serii. Efektem tej serii jest właśnie dlatego fakt, że Akron to miejsce, skąd pochodzi także tych dwóch z The Black Keys – „Faceci, którzy ukradli bluesa”, jak głosił marketingowy i propagandowy slogan po ich przedostatnim hicie, płycie „The Brothers” z dodatkiem nagrań z sesji właśnie w Akron. Mówiono tak jeszcze zdaje się przed największym ich hitem, płytą „El Camino”. Ale bluesa czuli już od pierwszych płyt, „Thick Freakness”, czy choćby „The Big Come up”. Ukradli bluesa? Komu? Czarnym? Czy znaczenie ma to, że Dan Auerbach, śpiewający i grający na gitarze frontman i jego perkusista Patrick Carney są biali?
Ale i białych może dosięgnąć blues: podróżujący przez Stany od Nowego Jorku na zachód, zwłaszcza podróżujący samochodem, bardzo szybko zrozumie, dotknięty jednostajnością mijanego krajobrazu, gdzie biją źródła tej muzyki. Amerykańska przestrzeń, wraz z przyrastaniem, nie wzbogaca krajobrazu: czyni go monotonnym. To ziemia zajmowana szybko i planowo: kiedy patrzymy na miasta i miasteczka Ameryki, budowane na planie kwadratu, na rancza i zagrody ogromnych gospodarstw rolnych, na drogi i koleje, staje się jasne, że krwią najczęściej płynącą w żyłach Amerykanów jest krew niemiecka. I stąd podziw nad zorganizowaniem przestrzeni, tak praktycznym, jak to tylko może być możliwe. I stąd poczucie, że wyobraźnia osadników skończyła się już na pierwszej osadzie, reszta jest upartym powtarzaniem schematu. Przestrzeń nie multiplikuje bogactwa form, przestrzeń generuje tu raczej monotonię i zmęczenie. Dopiero przyroda potrafi zaskoczyć i zachwycić, dopiero wyrastające nagle olbrzymie molochy miast, których nie sposób już utrzymać w ryzach. To jasne, że taka jednostajność amerykańskiej drogi daje, może nie najlepiej ufundowany z psychologicznego punktu widzenia, bodziec do wyróżniania się z krajobrazu właśnie ludziom, skoro ich twory są tak bliźniaczo podobne. Podróżujący już w Akron, w Ohio – czyli dopiero u początków drogi na zachód – widzi, że sprawa jest beznadziejna, że jedynie typy ludzkie mogą stanowić o różnorodności Ameryki. I tu właśnie zaczyna się blues.
Cóż można bowiem robić w Akron? Jaką kreatywnością można się wykazać, pomijając produkcję i żucie gumy, wrestling damski, wciąganie piki? Na szczęście Ku-Klux-Klan nie jest już specjalnością Akron, skoro najlepsi jego biali synowie grają rock na podstawach murzyńskiego bluesa i nazywają się, jak na złość, „The Black Keys”, jakby nuty i chwyty, jakich używają, były czarnymi kluczami w nutowym zapisie w spadku od czarnych ojców, wśród których na pewno znalazł się Muddy Waters. To, co grają, i sposób, w jaki to robią, jest nazywane garażowym rockiem: ubrani w koszulki i dżinsy, czasem skórę, Auerbach z brodą, większość utworów grają tylko we dwóch, tak też są skomponowane: perkusja, gitara i śpiew. Po godzinie pot leje się z nich strumieniami: brzmienie jest ostre, surowe, jak najdalsze od wymuskanych produktów całych zespołów komputerowych realizatorów. Czego nie mogą zagrać na żywo, nie istnieje jako muzyka. Nazywają ich hipsterami, ale z modą, która ostatnio opanowała cały świat, mają tyle wspólnego, że co najwyżej mogą być dla niej inspiracją. Tym bardziej że ich ostanie płyty stały się megahitami.
Takich zespołów jest więcej. Próbują zacząć od nowa, od prawzoru: kolegów z podwórka albo z klasy, zbierających się w garażu jednego z nich, żeby poszaleć na tradycyjnych gitarach w tradycyjny sposób. Okazuje się, że ten sposób jest wciąż autentyczny i że ma w sobie ładunek energii, która może udzielić się setkom tysięcy. Prawdopodobieństwo przyznania się do podania pierwszego akordu tego „naturalistycznego” nurtu jest ogromne: duch Seattle i cała ta masa grunge’owych długowłosych wariatów, potem takie już dziś gwiazdy jak Nirvana, Red Hot Chilli Peppers, The Pearl Jam, The Temple of the Dog, Soundgarden, Faith No More i wielu innych – ale dziś postacią kluczowa dla tego ożywienia w muzyce jest na pewno ten ubierający się na scenie na czarno, biało czy czerwono Jack White, człowiek-instytucja, ktoś, kto potrafi sprawić, że gitara zarży jak koń, zaskrzeczy jak żaba i zrobi wiele innych zaskakujących uników, a wreszcie też zagra. The White Stripes, The Raconteurs, The Dead Weather to kolejne nazwy jego szalonych, ale zawsze bardzo autorskich projektów.
Jesteśmy więc nadal w monochromatycznym, oszczędnym spektrum. Biały Jack Gillis (tak się nazywał, zanim przybrał nazwisko żony), czarne klucze. Jego partnerka z The White Stripes, Megan White, grała na perkusji w zabawny i zdeterminowany, drapieżny sposób, podobnie on na gitarze: liczy się więc zapał, pomysł i energia, autentyczność i poezja, środki są dostępne, ponieważ dostępny jest świat. Podobno Jack, kiedy pracował jeszcze w fabryce mebli, zwykł zapisywać swoje wiersze na deseczkach czy innych elementach wewnątrz składanych kanap i tapczanów. Imperatyw psychologiczny, związany z jednostajnością przestrzeni, dostarcza w równym stopniu kluczy do szaleństwa, jak do kreatywności. O ile więc nie skusi za bardzo biała sukienka Ku-Klux-Klanu albo biały proszek o obiecującej grecko-poetyckiej nazwie, wszyscy, biali, czarni, żółci, kolorowi mogą na równi znaleźć klucze do wyobraźni – czy na te niekończące się, niczym nieograniczone pola kukurydzy, czy choćby do garażu, a w najgorszym wypadku do swojej sekretnej wersalki, w której zamknęli przepiękny poemat. Biały Jack jest też poniekąd synem czarnych ojców bluesa, takich jak Son House czy Blind Willie Mc Tell, chociaż jego babka była zdaje się z Krakowa. Najlepsze numery The Raconteurs, jak choćby „Blue veins”, to piękny blues w czystym rockowym wydaniu.
INNE PRZYJEMNOŚCI – wydanie otwarte
Z okazji setnego wydania uwolniliśmy autorów od redakcyjnych zamówień i przymusów aktualności. Zaprosiliśmy ich do napisania o tym, o czym być może zawsze napisać chcieli, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby ich o to poprosić. Inne przyjemności kultywowane w domowym trzecim obiegu, pod przykrywką urlopu – czasem milsze niż właściwe sukcesy. W setnym numerze dwutygodnik.com postanowiliśmy je ujawnić, chętnie przyjmowaliśmy odjazdy w nietypowych kierunkach i autorskie zajawki.
Cezary Michalski wspomina lekturę książek Philipa K. Dicka, Maciej Sieńczyk opowiada o „babuni”, Paweł Dunin-Wąsowicz o makietach miast, Agnieszka Drotkiewicz przeprowadza wywiad z nieżyjącą śpiewaczką, Andrzej Chyra mówi o grze na skrzypcach, Maria Poprzęcka o tym, jak nie została artystką, Dariusz Czaja pisze o Violetcie Villas, Tomasz Rózycki o rocku garażowym, Stasiuk o paleniu osiem lat po rzuceniu, Iwona Kurz o przecinku, Charles Lamb i Magda Heydel o pieczonym prosięciu, a Rafał Marszałek o swojej pierwszej miłości – szachach.
W odróżnieniu od The Black Keys, Jack White jest już wystylizowany, z makijażem, i charakterystyczną fryzurą, skrzyżowanie Ringo Starra, pazia, Gniewka syna rybaka, i złowieszczego wokalisty The Cure. Chyba nie jest hipsterem (któż wie takie rzeczy, któż rozsądzi?), bliżej mu do postpunkowego, lekko psychodelicznego emo. Ale to tylko image, a jak wiadomo, w przypadku kreujących świadomie swój wizerunek gwiazd rocka zmienia się on z roku na rok, z projektu na projekt. Bliżej do hipsterstwa jest takim zespołom jak Drive-by Truckers, Allah-las czy The Growlers z Kalifornii, a o ile ci pierwsi to porządna gitarowa realizacja garażowej muzyki, która jednak opuszcza garaż i wyrusza w drogę przez kontynent, ci drudzy właśnie nawiązują stylistycznie do muzyki i stylu hippie z lat 60. czy początku 70., a ci ostatni są po prostu karykaturą hippies, pod warunkiem, że umówimy się, że już hippies sami w sobie niczyją karykaturą nie byli: The Growlers nie ukrywają tego, kpią otwarcie i przez to bardziej odpowiadają pomieszaniu naszych czasów.
Zostawmy jednak mody i nazwy – są tylko dowodem, że człowiek już od Księgi Genesis uzależnił się od gry w wymyślanie wciąż nowych nazw dla starego świata. Tu liczy się tak naprawdę, czy po odpakowaniu i pomimo frapującej stylistycznie okładki możemy zainteresować się także i płytą. A jednak kompozycje The Growlers, połączenie tamtych dźwięków, country i starego hammonda z lekko zachrypłym, jakby nietrzeźwym i lewitującym głosem Brooksa Nielsena daje niesamowite wrażenie. Wszystko sprawia celowo wrażenie niechlujnej i niezbornej wesołej improwizacji – cały zespól wygląda na scenie na ludzi wesoło otumanionych marihuaną – a jednak nawet na żywo wypada znakomicie. Przykładem ich „Empty bones”, wykorzystujące echa znanych już wcześniej skądinąd melodii czy dźwięków. Muzyka, pomimo swojej repetytywności i echoidalności, wciąż jest przez ludzi słuchana, choć wydaje się nie mieć praktycznego zastosowania w ich życiu. Podobnie jak poezja.
To już dziesiątki zespołów, ogromna fala. Prawdopodobnie muzyka rockowa, aby nadal istnieć, musiała zatoczyć takie koło i powrócić do swoich zatrutych (lub nie) źródeł. Zmusiła ją do tego komercja ostatnich lat, niszcząca wszystko, co autentyczne. Zmusiły radia, telewizje i wszystkie w ogóle media, promujące wciąż potworne produkty sezonowych przebojów do list sezonowych przebojów, do supermarketów na świąteczne wyprzedaże, do salonów fryzjerskich czy dzwonków na telefony komórkowe. Pozostaje pytanie, jak długo ta fala będzie toczyć się bez pomocy wielkich producentów, siłą zaangażowania, energią talentu i bezkompromisowości. Pewnie niedługo – już pojawiają się głosy krytyczne, wszyscy ci muzycy osiągnęli sukces i niektórzy już zarobili wielkie pieniądze. Utrzymanie autentycznego stylu w ramach mody może okazać się dla wielu zbyt trudnym sprawdzianem, nie wiadomo też, na ile twórczy potrafi być ktoś, kto szybko z garażu wychodzi na stadiony i do radia. Na szczęście wydaje się, że źródło nie wyschło – wciąż jeszcze piwnice od Atlantyku po Pacyfik i dalej, nawet w zakurzonej Europie i na innych płaskich przestrzeniach, pełne są bluesa.