INNE PRZYJEMNOŚCI:  Hawajczyk tańczy z rezerwą
fot. Jerzy Troszczyński / Fototeka Filmoteki Narodowej

INNE PRZYJEMNOŚCI:
Hawajczyk tańczy z rezerwą

Dariusz Czaja

Powierzchowność hybrydyczna: skrzyżowanie rumianej sklepowej i blond-wampa. Cztery oktawy w głębokim gardle i filozofujące usposobienie. Kim bylibyśmy dzisiaj bez tego cycatego tapira z włosem pociągniętym naftą?

Jeszcze 2 minuty czytania

Rok był 1964. Polska wciąż rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej. Niektórzy nawet na wolności. Tylko papieru toaletowego przejściowo brakowało. Gazety za to były. Sznurek do snopowiązałek, jak zawsze, kończył się w najmniej odpowiednim momencie. Przed żniwami jeszcze. Ale mimo to radość jakaś była w człowieku. Wesołość. Marzenia były. Sklepy salcesonowe dawały z siebie wszystko. Kaszanka była. I śpiew.

Jednym z wiarygodniejszych źródeł, pozwalających wejść głębiej w mięso rzeczywistości lat 60., jest bez wątpienia pieśń. Żeby pojąć cokolwiek z aury tamtych lat, trzeba sięgnąć do materiału muzycznego, który w tamtym czasie się urodził. Trzeba uchwycić ducha ówczesnej pieśni. Trzeba go uważnie słuchać, smakować, w palcach ciepło poobracać. Zadać mu pytania, których sam sobie nie zadał. Na początek zalśni przed nami perła najczystsza, brylant ledwie tylko oszlifowany: piosenka „Mała Inez” z roku 1964, śpiewana przez Violettę Villas.

Życie i twórczość tej tajemniczej pieśniarki jest materiałem na epos, trylogię, tetralogię, dramat, tragedię antyczną może. A co najmniej na telenowelę o 745 odcinkach. W tej odsłonie ogarniemy ledwie część jej otchłannej osobowości. Wyszła z łona mamusi jako przaśna Cieślak Czesława, ale my poznaliśmy ją jako kosmopolityczną Violettę Villas. I tak już zostało.

INNE PRZYJEMNOŚCI – wydanie otwarte

Z okazji setnego wydania uwolniliśmy autorów od redakcyjnych zamówień i przymusów aktualności. Zaprosiliśmy ich do napisania o tym, o czym być może zawsze napisać chcieli, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby ich o to poprosić. Inne przyjemności kultywowane w domowym trzecim obiegu, pod przykrywką urlopu – czasem milsze niż właściwe sukcesy. W setnym numerze dwutygodnik.com postanowiliśmy je ujawnić, chętnie przyjmowaliśmy odjazdy w nietypowych kierunkach i autorskie zajawki.

Cezary Michalski wspomina lekturę książek Philipa K. Dicka, Maciej Sieńczyk opowiada o „babuni”, Paweł Dunin-Wąsowicz o makietach miastAgnieszka Drotkiewicz przeprowadza wywiad z nieżyjącą śpiewaczką, Andrzej Chyra mówi o grze na skrzypcach, Maria Poprzęcka o tym, jak nie została artystką, Dariusz Czaja pisze o Violetcie VillasTomasz Rózycki o rocku garażowym, Stasiuk o paleniu osiem lat po rzuceniu, Iwona Kurz o przecinku, Charles Lamb i Magda Heydel o pieczonym prosięciu, Karol Sienkiewicz o Woodym AllenieBartosz Żurawiecki o Houellebecqu a Rafał Marszałek o swojej pierwszej miłości – szachach. Publikujemy także fragmenty dziennika Krystiana Lupy.

Powierzchowność hybrydyczna: skrzyżowanie hożej pasterki z lubieżną żmiją. Albo: rumianej sklepowej i blond-wampa. Cztery oktawy w głębokim gardle, skłonności mistyczne i filozofujące usposobienie. A wszystko to w jednym, niezbyt potężnym ciele. Kim bylibyśmy dzisiaj bez tego cycatego tapira z włosem pociągniętym naftą?

Oto kilka wypowiedzi artystki z lat dawnych, które pozwalają ocenić skalę zjawiska, z jakim mamy do czynienia. Choć, prawdę powiedziawszy, nie ma takiej skali, która mogłaby temu zadaniu sprostać.

Ile mam lat? Co was to obchodzi? Mam 35 i mi stanęło.

Kiedy mam powiedzieć coś przed publicznością, to długo się do tego przygotowuję, ale jak przyjdzie co do czego, to zapominam, co miałam powiedzieć. I wtedy mówią: „Patrzcie na nią, Amerykanka, zapomniała po polsku!”. Jaka tam ze mnie Amerykanka? Amerykanki to chude dechy, a ja jestem taki słowiański rubensik!

Wszystko może iść naprzód. Przemysł ciężki, rolnictwo, medycyna, chemia. Tylko miłości iść naprzód nie wolno. Musi stać w miejscu.

Seks jest wszędzie (...). Seks jest podstawą, by móc oddychać. Bez seksu nie ma mowy o miłości. Bronię seksu. Doceniam seks. I bardzo lubię się całować. Kiedy się całuje, należy pamiętać, aby wargi były wilgotne.

Tako rzecze Villas.

Violetta Villas w filmie „Dzięcioł” w reż. Jerzego Gruzy, 1970 / Fototeka Filmoteki Narodowej

Wargi, jak mniemam, wszyscy już mamy wilgotne, wszystko po trochu mamy już z lekka wilgotne, możemy więc śmiało wrócić do „Małej Inez”. Utwór ciekawy poznawczo, ale też pełen zagadek. Od strony egzegetycznej stawiający wysokie wymagania.

Już sytuacja wyjściowa zarysowana w pieśni wygląda niejasno. Jakiś męski głos, obcesowo, może nawet natarczywie, namawia do tańca dziewczę o starohawajskim imieniu Inez. „Zatańcz Inez” – tak woła. Ona nie słucha (albo laska głucha). „Zatańcz jeszcze raz” – powtarza dobitnie. Kto to mówi? Absztyfikant przygodny, ogolony i pachnący? Czy jakiś spocony buc, śliniący się Hawajczyk po siedmiu piwach?  Znak zapytania mocny tu zawisa.

Rzecz z pewnością dzieje się w knajpie. Może w „Bloody Dog, albo w „Pink Foxterrier”, trudno jednoznacznie rozstrzygnąć. Może to upiorne Honolulu, a może jakaś dziura na prowincji, tego też nie wiemy. Jest już późny wieczór, goście nagrzani jak trabant przy starcie. Jakieś rozmowy przy barze, szkło dźwięczy, dymu nie widać, ale być musi.

Zobaczył ją na Hawajach
i zachwycił go jej wdzięk
rytm jej tańca wciąż upajał go
a jej czar budził lęk.
Mała Inez, Mała Inez
melodia rumby wciąż w uszach mu brzmi

Na parkiecie tańczy ona. Mała Inez. Zagadek ciąg dalszy. Dlaczego Inez jest mała? Nie wiemy, czy idzie o jej nikczemny wzrost, czy też o to, że jest ona może bardziej dziewczynką, niż kobietą. A sprawa to istotna, przynajmniej z punktu widzenia wymiaru sprawiedliwości. Chyba, że na Hawajach taniec w barze przed ukończeniem czternastki nie podlega penalizacji. Tak czy inaczej, sytuacja z punktu jest trudna. I ociera się.

Mała Inez oczarowała przyjezdnego. To pewne. Porwała go tańcem. Zniewoliła. Przygwoździła wdziękiem swym i ruchami drobnego, lecz rozebranego ciała.

Ona zaś miękko i naguteńko
Wiruje lekko jak mgła

Kto by się nie ugiął? Chłop, widać to wyraźnie: chciałby, ale się boi. Cykor. I teraz powstaje problem interpretacyjnie fundamentalny: „zobaczył ją na Hawajach”. Kim jest ten, co zobaczył? Miejscowy chyba nie, bo by się nie dziwił jak głupi. Więc obcokrajowiec chyba. Polak? Rusek? Niemiec? Chyba jednak Polak, bo to polska piosenka. Ale widział kto Polaka na Hawajach w 1964 roku? Znowu duża niepewność.

Violetta Villas w filmie „Dzięcioł” w reż. Jerzego Gruzy, 1970 / Fototeka Filmoteki Narodowej

Zostawmy jednak bohatera (kimkolwiek jest) na chwilę samemu sobie, bo w dalszej części sprawy nabierają nieco innej wymowy. Głębszej. Pieśń osiąga przez moment pułap kulturowego uogólnienia. Spójrzmy z uwagą na ten powalający dystych:

Hawajczyk tańczy z rezerwą
A Murzyn z ogniem i werwą

Tekst jest tu niepohamowany w skojarzeniach, brawurowy poznawczo. To nie jest hipoteza czy luźna sugestia. To jest kategoryczne stwierdzenie. W dodatku podpadające pod wielki kwantyfikator. Hawajczyk (każden jeden Hawajczyk!) tańczy z rezerwą, dowiadujemy się. A Murzyn (każdy Murzyn –  ten, który kiedykolwiek się urodził lub dopiero urodzi) tańczy z ogniem i werwą. Murzyna od biedy można zrozumieć. Ale o co dokładnie chodzi z tym Hawajczykiem? Skąd u niego ta rezerwa? Czemu taki spięty? Czego się tak okrutnie lęka? Po co ten dystans, skoro morze w jego ojczyźnie ciepłe, palm jak psów, a dziewczęta tak łatwo wpadają w pląs? Znów brak przekonujących odpowiedzi.

Spoglądając jeszcze z uwagą na stronę leksykalną tekstu, zauważyć warto, że w roku 1964 o politycznej poprawności nikt u nas nie śnił jeszcze, i to nawet w najbardziej pijanych snach. Świat był nieskomplikowany, a słowa miały jeszcze czytelne desygnaty. Hawajczyk był Hawajczykiem. Murzyn Murzynem. Nie żadnym tam Afroamerykaninem. A Cygan to nawet nie pomyślał, że kiedyś zostanie Romem. I to było piękne.       

Przy wszystkich zagadkach, jakie zawiera w sobie tekst tej ognistej pieśni, tym, co zdumiewa może najbardziej, jest sama lokalizacja erotycznej sekwencji tanecznych zdarzeń. Powiedzmy to wprost i bez obcyndalania się: jakie k u r w a Hawaje??!!

Kto w Polsce roku 1964 słyszał o jakichś Hawajach? Jaki procent męskiej populacji byłby w stanie wskazać te wyspy na dostarczonym jej znienacka globusie? Odległość, która dzieliła świat miejscowych ogórków w ortalionach i koszulach non-iron od rumu, rumby i naguteńkiej Inez, była większa niż odległość Ziemi do końca Drogi Mlecznej. Świat traktorów Ursus, cajgowych ubranek z pedetów, plenów komitetu centralnego z galerią typów, których twarze przypominały buraka ćwikłowego albo kukurydzianą kolbę, miał się absolutnie nijak do hawajskiej rumby i erotycznego niezaspokojenia pośród palm. A jednak utwór spodobał się i zrobił karierę. Siła pragnienia zwyciężyła buraczaną rzeczywistość. Duża w tym zasługa pieśniarki, która była w stanie uwiarygodnić (śpiewem i wyglądem) realność egzotycznego świata.

Zresztą silna obecność wątków egzotycznych w repertuarze Violetty Villas – wymieńmy tylko kawałki takie jak: „Pucybut z Rio”, czy „Daleko jest Hawana” – to okoliczność znacząca. I poddamy ją jeszcze kiedyś dogłębnej analizie. Proponuję, by za czas jakiś kilka uwag poświęcić pieśni wielce intrygującej a mało niestety znanej. Jej tytuł, już w latach 60., musiał brzmieć z lekka osobliwie. Dzisiaj, po 11 września, nabiera on jeszcze innych znaczeń. Tytuł tego utworu jest prosty jak razowy chleb. Brzmi: „Kiedy Allach szedł”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.