Nie ufamy innym i wolelibyśmy sami wystawiać polskie opery i sztuki teatralne, grać polską muzykę, bo uważamy, że tak naprawdę to tylko Polak potrafi. I dlatego powinniśmy mieć monopol na „prawidłowe” wykonania choćby Chopina albo Szymanowskiego. Bo: „inni tego tak nie czują”. Jakże śmieszne są te pretensje do wyłączności! Tym bardziej, gdy wyobrazić sobie upór Austriaków, że tylko oni potrafią oddać istotę muzyki Mozarta, a pieśni Schuberta może tak naprawdę wykonywać tylko Wiedeńczyk, który wychował się w mieście kultywującym tradycję Wienerlied, pieśni o dekadenckiej treści i takimż klimacie, w której śmierć jeśli nie jest leitmotivem lub głównym bohaterem to przynajmniej nieodstępnym cieniem i... kompanem drogi życia.
Z jednej więc strony puszymy się przekonaniem, że tylko my wiemy jak umiejętnie i prawidłowo rozkroić tego homara narodowej sztuki, z drugiej wpadamy w euforię, gdy inni („obcy”) podejmują się próby zmierzenia z polskimi dziełami. Czego oczekujemy w takim przypadku od cudzoziemskich interpetatorów? Przede wszystkim uznania dla dzieła, zachwytu nad nim, zmieszanego z (budzącym nasze już to rozbawienie, już to rozdrażnienie) zaskoczeniem: jak to możliwe, że ta perła była praktyczne tyle lat nieznana?
Niezmiernie ważne jest przy tym, żeby prezentacja rzadko, albo wręcz po raz pierwszy przedstawianego dzieła była w miarę „po bożemu”: żadne tam ekstrawagancje, nie mówiąc już o szarganiu świętości. Koturny – tak, wiwisekcja – nie. To dlatego między innymi Ivo Pogorelić został wyklęty podczas pamiętnego Konkursu Chopinowskiego w 1980 roku: jego interpetacje kłóciły się z „przepisami” polskich Chopinologów. Z tego samego powodu gotowi jesteśmy wieszać psy na reżyserze, który swoją „eksportową” inscenizacją pozwala sobie na rozstrząsanie problemów, opowiadania o czymkolwiek, zamiast produkowania lekkostrawnych i efektownych widokówek.
„Król Roger”
w Warszawie
Premiera inscenizacji Davida Pountneya z Bregenzer Festspiele w 2009 roku. Dyryguje Jacek Kaspszyk, śpiewają Mikołaj Zalasiński (Król Roger), Olga Pasiecznik (Roksana), Will Hartmann (Pasterz), Karol Kozłowski (Edrisi). Teatr Wielki-Opera Narodowa w Warszawie, 1 lipca 2011 godz. 19.00, kolejne spektakle 3 i 5 lipca. Projekt współorganizowany przez Instytut Adama Mickiewicza w ramach Zagranicznego Programu Kulturalnego Polskiej Prezydencji 2011.
Jeśli Mariusz Treliński w Bratysławie definiuje – śmiało okrojoną – operę Glucka jako dramat konfliktu małżeńskiego we współczesnym M-4 zakończonego samobójstwem Eurydyki, to to jest w porządku (bo Gluck nie jest Polakiem), mimo że kompletnie wbrew historii i tradycji. Ale jeśli Krzysztof Warlikowski w Paryżu transponuje i interpretuje – zresztą w sposób bezdyskusyjny w libretcie i genezie utworu obecne – tęsknoty i lęki Szymanowskiego, to staje się to skandalicznym szarganiem świętości.
Hipokryci polscy, po rozstroju nerwowym spowodowanym paryską inscenizacją Krzysztofa Warlikowskiego w Paryżu, mogą odetchnąć z ulgą: inscenizacja „Króla Rogera” Davida Pountneya w Bregencji była ze wszech miar poprawna. Nie prowokowała, nie bulwersowała, nie indagowała, była po prostu optycznie i akustycznie ładna i składna: profesjonalny produkt bez kantów i niebezpiecznych raf.
Zachwyty krytyki dotyczyły przede wszystkim muzyki Szymanowskiego i strony wizualnej. Chwalono Pountneya za wybór (a właściwie za „odkrycie”) „Króla Rogera”. Chwalono dyrygenta, orkiestrę, solistów i chóry (jedyny polski element tej produkcji). Chwalono scenografię i światło. I równie jednogłośnie zbywano milczeniem treść i sens przedstawienia. Podtekst praktycznie wszystkich recenzji głosił: właściwie to nie wiadomo, o czym to jest. Bardzo zmysłowa muzyka, oszałamiające brzmienia, burza uczuć przelewających się przez orkiestrę, nieskończone, porywające piękno. Tylko nie wiadomo, o co chodzi...
Bregenzer Festspiele, fot. Karl ForsterNa ruchome (tzn. zmieniające wysokość i rozmiar stopni) schody to sączyła się czerń i błękit, to bluzgała czerwień światła, wszystko drgało w brawurowych i jak w kalejdoskopie zmieniających się obrazach przy świetnie brzmiącej orkiestrze: uczta dla oczu i uszu – i to najwyraźniej wystarczy, żeby ukontentować austriackiego widza i polskich obserwatorów. Taki powinien być pierwszy raz Austrii z Królem Rogerem. Żadnego dłubania w zakamarkach duszy, pytania o podteksty, o to, co autor chciał przez to powiedzieć, nie mówiąc już o pytaniu, po co reżyser wystawia akurat to dzieło... Czy tylko dla muzyki?
Krytycy podkreślali, że inscenizacja opery Szymanowskiego stanowiła pożądany kontrast do nastawionej na efekciarską pompę i przepych „Aidy” (której premiera poprzedziła w Bregencji „Króla Rogera”), w której gigantyczne stopy (?!) jako punkt centralny scenografii, szczątki Statuy Wolności oraz chór taplający się w nurtach Jeziora Bodeńskiego, zaakceptowane zostały zgodnie jako bezsensowny wprawdzie, ale usprawiedliwiony, bo olśniewający pomysł realizatorów.
Różnica między wystawioną na tzw. Seebühne (efektownej konstrukcji zbudowanej bezpośrednio na Jeziorze Bodeńskim) „Aidą”, a pokazanym w budynku operowym „Królem Rogerem”, polega na ograniczeniu pompy (i kosztów realizacji), bo na pewno nie na skupionym poszukiwaniu sensu i treści. I w jednym i w drugim przypadku chodziło o to, żeby było ł a d n i e
i efektownie.
Recenzji po bregenckim „Królu Rogerze” ukazało się mnóstwo. Polskich obserwatorów powinien ucieszyć fakt, że wszystkie bez wyjątku omówienia są pozytywne, a większość wręcz entuzjastyczna. Krytycy prześcigają się w formułowaniu pochwał dla Szymanowskiego-kompozytora.
Recenzent „Wiener Zeitung” – małonakładowego, ale bardzo ambitnego, jeśli chodzi o relacje kulturalne, dziennika – pisze tak: „Główną atrakcją wieczoru jest muzyka. Zachwyca tak samo, jak ornamenty na dworze Rogera II: bogata mozaika kultur, ozdobne arabeski kojarzą się z bliskowschodnią estetyką, eteryczna zwiewność przypomina Debussy'ego, szerokie kantyleny każą myśleć Ryszardzie Straussie, rytmiczny ogień o impecie rosyjskich baletów”. Recenzent „Die Presse” również zachwyca się muzyką, która „oscyluje cudownie między fin de sieclem i moderną”.
Bregenzer Festspiele, fot. Karl Forster Krytyk najpoczytniejszego (jeśli nie licząc bulwarowej „Kronenzeitung”) dziennika austriackiego „Kurier” zachwyca się „wyrafinowaną bielą, statyczną ascezą czerni” na początku, która stopniowo przeradza się w „krwawą orgię w finale”.
„Frankfurter Allgemeine Zeitung” donosi zaś z przejęciem: „Wszystko zmierza w stronę potępnej orgii”. I jeszcze: „David Pountney pokazuje w swojej inscenizacji tę orgię jako archaiczne, przedcywilizacyjne [?! – przyp. D.K-K] krwawe święto ofiarne, w którym zrówno humanitaryzm, jak i rozsądek giną wraz z zamordowaniem przez obcego pasterza bezwolnej, oszołomionej Roksany”.
Bregencką inscenizację znam tylko z cytowanych tu recenzji, trudno mi więc powiedzieć, czy fantazja poniosła krytyka, czy też reżysera (inni recenzenci nic nie wspominają o tym mordzie, więc ten jest chyba pierwszy. Może zresztą widział „Święto Wiosny”?)
Bregenzer Festspiele, fot. Karl ForsterRecenzent uważającego się za dziennik dla intelektualistów „Standardu” dosłuchał się w muzyce Szymanowskiego „nieregularnych rytmów charakterystycznych dla muzyki polskich górali”, a dyrygenta chwali jako „specjalistę arcydzielnych wykopalisk”.
Jeszcze krytyk szwajcarskiego„Tagblatt” koncentruje się wyłącznie na opisie strony muzycznej, ponieważ, jak zauważa, „reżysera nie interesuje antyczne widowisko i koncentruje się on wyłącznie na muzyce i wszystko jej podporządkowuje”. Muzyka Szymanowskiego, pisze, „jest tak zmysłowo ponętna, kusi tak, że wprost nie można się jej oprzeć (...) subtelną melodią oplata swą ofiarą jak pajęcza sieć”.
Niemiecki „Südkurier” pisze z uznaniem, że muzyka wprawia postaci opery w „permanentną ekstazę”, której w inscenizacji bregenckiej towarzyszą ekstremalnie czyste, niemal zimne obrazy. Zwraca też lakonicznie uwagę, że „dla Pountneya Pasterz jest gejem”. Tylko „dla Pountneya”? Tylko Pasterz? Mniejsza o to. Dobrze, że ktoś wreszcie w ogóle poruszył wątek homoseksualnego podtekstu tego dzieła.
W podobnym duchu pisze dziennikarz „Volksblatt” z Liechtensteinu: „głównym bohaterem jest tu muzyka (...) Namiętnością, która dręczyła kompozytora, był homoseksualizm. Dziś nie jest to, w każdym razie nie w Europie Zachodniej, dla nikogo problemem, ale mimo to «Król Roger» nie robi anachronicznego wrażenia, ponieważ fascynuje zmysłowością. Jest to teatr mówiący o ciemnych głębiach duszy”.
Bregenzer Festspiele, fot. Karl ForsterOczywiście mowa tu o dziele Szymanowskiego, a nie o inscenizacji bregenckiej, która jest gładka i lekkostrawna w odbiorze (co do tego niemal wszyscy krytycy są zgodni). Dziennikarz „Vorarlberger Nachrichten” powątpiewa nawet, czy prawdziwy Roger miał kiedykolwiek skłonności do ascezy, skoro budował z przepychem i dysponował sporym haremem: „Akcji w tej operze nie ma – grymasi dalej – podobnie jak nie ma psychologicznej głębi. To opera, w której śpiewacy mogą się popisać muzykalnością, ale nie umiejętnościami aktorskimi”.
Muzyka Szymanowskiego, dzięki świetnemu wykonaniu, broni się znakomicie. Można się spodziewać, że raz obudzona fascynacja zaowocuje częstszą obecnością „Króla Rogera” na scenach Europy. Szkoda jednak, że po tej estetycznie „przylizanej” inscenizacji pozostanie opinia, że jest to artystowska opera „o niczym”.