SAM NIE WIEM:
Bebechorealiści
„Swój oddech postrzegał jako oddech upadającego boga”, „zdjął koszulę, nasączoną światłem i wilgocią, zrzucił jarzmo drugiej skóry”, „mama dała mi ten biały strój i białe buty jako wyraz nadziei, że ułożę sobie życie. Teraz przypominały zwiędłe lilie, porzucone w białej umywalce”. „A jednak w powietrzu wyczuwało się drżenie, jakby przyspieszone tempo. Zaczęło się od Księżyca – tego niedostępnego dotąd wiersza. Teraz chodzili po nim ludzie, odciskali ślady na macicy perłowej bogów”.
Najpierw podkreślanie, potem przepisywanie, kondensowanie, na końcu montaż. Taka zabawa, która jednak szybko się nudzi, no i jednak trochę nie wypada. Bo to przecież Patti Smith, ta sama, która kilka lat temu na poznańskim koncercie rwała zębami struny z elektrycznej gitary; ta sama, która nagraną w 1975 roku debiutancką płytę zaczęła od słów: „Jesus died for somebody's sins but not mine”. Legenda, matka punk-rocka, niekiedy pisarka.
Jej „Poniedziałkowe dzieci”, z których pochodzą cytaty, to niestety nienajlepsza literatura. Smith zdecydowanie za dużo naczytała się Rimbauda, za dużo Ginsberga, za dużo Kerouaca; za dużo wpływów. Artystka wychowała się w żywo przejętej kulturą rodzinie, więc nie ma co się dziwić: „Przyjechałam odwiedzić rodzinę… Rodzina usiadła do stołu, Ojciec przeczytał nam Platona. Matka przyrządziła kanapki z klopsikami”. Pyszne zdanie, subtelna ironia – ale nie tu. U Smith wszystko jest na poważnie, żadnego dystansu, najwyższa stawka. Żadnej gry – poeci francuscy, amerykańscy, bardowie i powieściopisarze są dla niej nauczycielami, przewodnikami życia, bogami, a nie tylko tymi, którzy pomagają rozhuśtać język.
Literatura nienajlepsza, ale i tak trudno się oderwać. Dlaczego? Może to zależy, z której strony na to wszystko się patrzy – jak podczas tego koncertu na Dziedzińcu Różanym poznańskiego zamku. Kumpel w rozrywaniu tych strun widział finalny gest ze świetnie odegranego spektaklu, a ja do dziś przekonany jestem, że to były bebechy. W każdym razie, gdyby „Poniedziałkowe dzieci” napisała nie Smith, ale ktoś inny, gdyby ktoś inny opowiedział w taki sposób jej historię miłości/przyjaźni z Robertem Mapplethorpe'em, nie doczytałbym książki do końca.
Jak w sporze Capotego z Kerouakiem. Autor „Z zimną krwią” zarzucał Kerouacowi, że nie pisze, tylko klepie w maszynę. Smith staje po stronie atakowanego, broniąc go w swoim stylu: „Kerouac nasycił arkusze papieru swoim istnieniem, chociaż być może walił w klawisze”. Pisze równocześnie o sobie. „Poniedziałkowe dzieci” to autoportret dziewczyny, która przyjechała do Nowego Jorku z małego miasteczka, żeby zajmować się sztuką. Odklejonej, nie pasującej do żadnego stereotypu, wewnętrznie silnej, zawsze świadomej, czego chce. Zakochanej we Francji, płaczącej po Lutherze Kingu, nie wiedzącej nic o podboju Księżyca. Dziewczynie, która nie przepadała za Warholem, w czasach, kiedy wszyscy za nim przepadali; nie brała za dużo dragów, w czasach, kiedy wszyscy je brali; dobrowolnie porzuciła teatr, mimo sukcesów na scenie; zdecydowała się na życie w trójkącie; malowała obrazki, którymi nikt nie był zainteresowany; pisała obsesyjnie wiersze, których nikt nie chciał wydać. I odbierała wszystko strasznie intensywnie, była do bólu egzaltowana.
Ostatecznie okazuje się, że ta dziewczyna nie jest najlepszą pisarką – ale to właśnie egzaltacja i intensywność są tu kluczowe, właśnie one, a nie spotkanie z Hendrixem, Joplin czy Ginbergiem, są tu najciekawsze – odsłaniają sposoby widzenia, myślenia i odczuwania legendy. Smith nie chwali się, że żyła w cudownych czasach, nie chwali się znajomościami ani mieszkaniem w Hotelu Chelsea, jest jedynie dumna i wdzięczna. Zupełnie nie tak, jak we wspomnieniach polskich artystów, którzy otarli się o Amerykę – tam zwykle jest wyczuwalny pewien rodzaj kompleksu i przekonanie, że jak człowiek ustawi się na tle kogoś sławnego, to tylko na tym zyska. U Smith tak to nie działa, może dlatego, że ona naprawdę nie musi niczego udowadniać i na kimkolwiek się wspierać. W „Poniedziałkowych dzieciach” wykonuje gest wręcz odwrotny – opowiada zapomnianą historię zmarłego przyjaciela.
„Poniedziałkowe dzieci” przypominają „Dzikich detektywów” Roberta Bolaño, proszę się nie zżymać, wiem, że jako pisarz Bolaño przewyższa Smith o czterdzieści cztery głowy. Ale – mimo że to inne kontynenty, inne czasy – także Chilijczyk opowiada o bandzie wolnych i biednych dzieciaków, która robiła sztukę, żyła za grosze i eksperymentowała na sobie, a potem się zestarzała, oszalała lub przeszła na inne pozycje. Mamy do czynienia z podobnym zaostrzeniem postawy i podobnie bezczelnym spojrzeniem na społeczne wymogi, ze strachem przed zostaniem żywym eksponatem, z jakąś dziwną pogonią, z egzystencją, która sama zamienia się w artefakt i odkształca z lekka obraz świata. Co ciekawe, w ogromnej książce Bolaño nie ma praktycznie twórczości bebechorealistów – nie wiemy nic o tym, jakie wiersze pisali ci, którzy należeli do tej enigamtycznej grupy poetyckiej. Wiemy jednak, że jest w niej spory kawałek życia jej autora, który ukrywa się w „Dzikich detektywach” nie tylko pod postacią Artura Belano. W przesłości Bolaño też działał w grupie poetyckiej, nazywali siebie ruchem ifrarrealizmu.
*
Nieustająca potrzeba produkowania fikcji; fikcje pełne życia; wreszcie poczucie końca. Cierpiący na poważną chorbę wątroby Bolaño u kresu życia piszący niemalże bez przerwy; umierający na AIDS Mapplethorpe, który pracował praktycznie do ostatniej chwili; prawie 70-letnia Smith regularnie publikująca książki i płyty, która na starość wydaje wspomnienia ze swojej i Mapplethorpe'a młodości. Interesujące są te różne końce artystów.
W „Dzikich detektywach” narrator odwiedza po latach tych, którzy kiedyś bawili się w bebechorealizm albo kręcili się gdzieś w pobliżu. Pyta ich, jak patrzą na swoją przygodę ze sztuką. Jeśli chodzi o jej początek, artyści odpowiadają zawsze tak samo: „zaczyna się jak komedia”. Co do końca nie są już tak zgodni. To, co zaczyna się jak komedia, dla jednych kończy się jak tragedia, dla drugich – jak tragikomedia, dla trzecich – jak niezawodna komedia, dla czwartych – jak ćwiczenie kryptografii, dla piątych – jak thriller, dla szóstych – jak litania w pustce. Inni mówią, że koniec przypomina „komiczny monolog, z którego już się nie śmiejemy”.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).