Jeszcze 1 minuta czytania

Maria Poprzęcka

NA OKO:
„Zda mi się, że widzę…”

Maria Poprzęcka

Maria Poprzęcka

„W końcu znalazł się przed obrazem Ver Meera, który pozostał mu w pamięci bardziej olśniewający, bardziej różny od wszystkiego, co znał, ale w którym dzięki artykułowi krytyka, pierwszy raz zauważył drobne postacie ludzkie malowane na niebiesko i to, że piasek był różowy, i wreszcie szacowną materię kawałka żółtej ściany. Zawrót był coraz silniejszy; Bergotte wlepiał wzrok w bezcenną ścianę, jak dziecko wpatruje się w żółtego motyla, którego pragnie pochwycić. «Tak powinienem był pisać – powiedział sobie. – Moje ostatnie książki są za suche; trzeba było je pociągnąć kilka razy farbą, uczynić każde zdanie cennym samo w sobie, jak ten fragment żółtej ściany». (…) Powtarzał sobie: «Kawałek żółtej ściany z daszkiem, kawałek żółtej ściany». Zwalił się na okrągłą kanapę…”.

Żadne dzieło malarskie nie zrobiło podobnej kariery literackiej jak „Widok Delft” Vermeera. Opisana w piątym tomie „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta scena śmierci Bergotte’a, będącego w pewnej mierze alter ego autora, uczyniła z płótna wizerunek niemal mityczny. Po latach osławiony „kawałek żółtej ściany” stał się nawet przedmiotem żartobliwej parafrazy w powieści Jeana d’Ormessona „Chwała cesarstwa”, gdzie mowa jest o ubranym w niebieski strój paziu. „Na głowie ma słynną okrągłą czapeczkę z żółtego jedwabiu, która tak podobała się Proustowi i o której bredzi w gorączce umierający Bergotte”.

„Żółta ściana” to najsławniejszy kawałek muru w literaturze. Przypomnijmy jednak, że znając doskonale obraz, Bergotte „szacowną materię kawałka żółtej ściany” zobaczył dopiero dzięki artykułowi krytyka. Przedtem jej nie widział. To właśnie zapewnienie, że ów fragment jest „samowystarczający w swej piękności”, skłoniło go do pójścia na wystawę, co miał przypłacić życiem. Co z kolei my widzimy na obrazie dzięki lekturze Prousta?

Po pierwsze znajdźmy ową żółtą ścianę. Proust jej nie zlokalizował. I nikt jej specjalnie nie szukał. Ale też autor „Uwięzionej” pisze o żółtej plamie muru jako o zjawisku całkowicie autonomicznym, oderwanym od obrazu Vermeera, w istocie „cennym samym w sobie”. Przyjęto, że jest to jeden z dachów lub prostokątny kawałek muru na prawym skraju obrazu. Ważniejsze od realnego miejsca w obrazie było wszakże znaczenie żółtej plamy – ostatniej, jaką łapczywie chwytają oczy tkniętego apopleksją pisarza. Objawienie istoty sztuki? Epifania malarstwa? Czyste wzrokowe doznanie? Dotknięcie Absolutu?

A jeśli kawałka żółtego muru w obrazie po prostu nie ma? Dachy, które napotyka nasz poszukujący wzrok są rdzawe, kawałek żółtego muru nie ma daszka, nic się nie zgadza… Lecz czy musi się zgadzać? Scena śmierci Bergotte’a to nie muzealna nota katalogowa. Niezrównane proustowskie opisy obrazów są przefiltrowane przez literaturę, rozwibrowane jak obrazy impresjonistów, niestabilne, dotyczą nie tego, co jest, lecz tego, co się staje. Staje w świadomości patrzącego. Pisarz rzeczywistość obrazu przekształca w swą własną fikcję. Z ogromną siłą przywołując „kawałek żółtego muru”, zmusza go do zaistnienia w obrazie. I w naszej wyobraźni. Albowiem nasze spojrzenie nigdy nie poprzestaje na tym, co widzi. Obrazy, także te muzealne, są tyleż przedmiotem percepcji, co miejscem projekcji. Projekcji wspomnień, oczekiwań, wyobrażeń. Wynikiem spojrzenia ruchliwego, nieuważnego, roztargnionego, które wszystko stapia i miesza…

Lecz jeśli wielbicielowi Prousta trudno pogodzić się z utratą wiarygodności jednego z najsławniejszych i najpiękniejszych passusów wielkiej powieści? Jeśli poruszony sceną rozgrywającą się przed obrazem Vermeera, chce koniecznie zobaczyć „mały kawałek żółtej ściany”, tak jak chciał ją zobaczyć śmiertelnie chory Bergotte?
Pozostaje tylko jedno. Pojechać do Hagi. Pójść do Mauritshuis. Zobaczyć „Widok Delft”. I nie umrzeć.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.