Z DROGI:
Wykopywanie
Będziemy wykopywać stare zwłoki. Po wielekroć udręczone. Najpierw, tuż przed upadkiem ścięła je przedśmiertna trwoga. Potem zostały rozerwane, spalone i rozrzucone na nieznanej, zimnej ziemi. Potem przyszli obcy i zbierali je do worków, by w ciemności i chłodzie pojazdów przetransportować kilkaset kilometrów na wschód. Na wschód, gdzie zawsze mieszkała groza. Potem znowu obcy umieszczali ciała i kawałki ciał na kamiennych stołach, by dopasowywać, pobierać włókna i skrawki, i fotografować w lodowatym blasku fleszy. Otwierano je (jakby nie dość było ran) za pomocą skalpeli i, obejrzawszy wnętrza, zaszywano na powrót za pomocą igieł. Potem zamknięto ciała i kawałki ciał w lodowatym mroku chłodni, w schludnym porządku, podpisane. Potem jeszcze raz wyjmowano, by ubrać w stroje – kobiece w kobiece, a męskie w męskie. I kawałki też, wsuwając – miejmy nadzieję delikatnie – w rękawy i nogawki strojów. Potem umieszczano ich wszystkich w metalowych hermetycznych skrzyniach, a te metalowe skrzynie umieszczano nareszcie w drewnianych trumnach i wtedy wydawało się, że wkrótce spoczną w spokoju. Jeszcze tylko droga na lotnisko, załadunek, półtorej godziny lotu i będą wśród swoich. Jeszcze tylko lądowanie, powitanie, rozwożenie po kościołach, cmentarzach i w końcu ostateczny chłód mogiły wśród swoich. I tylko już „wieczny odpoczynek racz im dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci”.
Jednak ich niepokoimy. Wykopujemy i będziemy wykopywać następnych. I wcale nie w cichości cmentarza, w intymności śmierci, ale na oczach całego narodu. Pod transparentami. Żebyśmy wszyscy widzieli, jak wydobywa się zwłoki. W gumowych rękawicach, w maskach na twarzy, by je ponownie rozłożyć na kamiennych stołach. Żeby lud mógł dowiedzieć się, co pozostaje po dwu i pół roku z ciała zamkniętego w metalowej skrzyni. To jest nasz obrzęd i powinniśmy w nim brać udział. Nikt nie wymyślił dotąd niczego o podobnej sile. Czym w porównaniu z odkopywaniem jest Msza, gdy dostajemy kawałek ciała Boga, który pozbawiony smaku i zapachu rozpływa się w ustach bez śladu? Czym jest opowieść o Zmartwychwstaniu w porównaniu z tym, że możemy przebywać ze swoimi zmarłymi aż do naszej śmierci? Tak jak nasi potomni będą przebywali w bliskości z naszymi trupami. Wprowadzając naszych umarłych do naszego życia, dajemy im nieśmiertelność potwierdzaną cyklicznym obrzędem wykopywania.
Powinniśmy wszyscy „zamknąć drzwi od kaplicy i stanąć dookoła truny, bez żadnej lampy, żadnej świecy i w oknach zawiesić całuny”. A potem warstwa po warstwie wydobywać kolejne pokłady naszej przeszłości, wynosić na powierzchnię, grzebać ponownie i znowu ekshumować, by mieć namacalny dowód, że trwamy z pokolenia na pokolenie, nie ginie nic z naszej substancji ani tożsamości. Schodzić coraz głębiej w maskach, w gumowych rękawicach, Aż na samo dno naszych dziejów, do bezludnych warstw gleby. Nie wierzymy przecież w Zmartwychwstanie, więc zostaje nam przeszłość jako nasza wieczność. W odróżnieniu od tej obiecywanej, tej możemy dotknąć. Możemy ją wydobyć na powierzchnię, na światło i potem znów na jakiś czas pogrzebać, żeby powietrze i światło jej nie zaszkodziły. I tak w nieskończoność, póki żyjemy.
To wszystko warte jest wielkiego dramatu na wielkiej narodowej scenie. Nie kpię. Po prostu widzę postacie wystające spod ziemi i żywych wyciągających do nich ręce. Widzę jak się splatają w uścisku: jedni, by jeszcze trochę pożyć, drudzy, by jeszcze nie umrzeć, wszyscy razem, by jako lud, wspólnota nie przepaść w otchłani świata, który ani ich potrzebuje, ani rozumie. Ale żeby dramat był wielki, musi żywić się tragedią, więc ślepy los czy też przypadek wkraczają do akcji. Oto ciała się mieszają, zdezorientowane, niepewne tożsamości poszukują swoich bliskich, a bliscy ich nie rozpoznają. Odtrąceni martwi, oszukani żywi błądzą w mglistym podziemiu. Czy będą w stanie pokonać samotność i zapłakać nad zagubionymi szczątkami bez względu na ich przynależność, czy też pozostaną uwięzieni w plemiennej samotności po kres dziejów, błąkając się w poszukiwaniu swoich.