Poznałem Andrzeja w Teatrze Rozmaitości – kiedy byłem dyrektorem, chodził na wszystkie premiery. Oczywiście znałem wcześniej jego teksty i audycje. Było dwóch autorów – niestety muszę mówić o nich już w czasie przeszłym – których czytało się wtedy bardzo intensywnie: Bohdan Pociej i właśnie Andrzej Chłopecki. Pociej tworzył pewien rodzaj hermeneutyki muzycznej, a Andrzej o muzyce nowej i najnowszej wiedział wszystko. Choć często przekornie o niej mówił, wkładał kij w mrowisko – nie dla efektu, ale dla jakiejś sprawy. Poruszał trudne i kontrowersyjne tematy.
Zbliżyła nas później historia związana z wytwórnią ECM – Manfredem Eicherem i kręgiem kompozytorów, których dzieła wydaje. Andrzej prezentował kompozytorów związanych z tą wytwórnią na festiwalu Aksamitna Kurtyna w 2000 roku w Krakowie: Giya Kanczeli, Arvo Pärt, Valentin Silvestrow i inni. Kiedy później planowaliśmy program Festiwalu Czterech Kultur w Łodzi, zaprosiliśmy także kilku kompozytorów, szczególnie duży projekt był związany z Giyą Kanczelim. Przyjechał Manfred Eicher i poprosiłem Andrzeja, żeby poprowadził z nim spotkanie. Oczywiście świetnie się znali. To wtedy się zaczęła moja poważna rozmowa z Andrzejem o muzyce w ogóle. I zaczęły się różne wspólne działania.
Marzyłem wówczas o tym, żeby zrobić festiwal Pawła Szymańskiego. Zagrać wszystko, co stworzył. Andrzej był pierwszym rozmówcą, bez wahania przyjął zaproszenie, żeby ten program ułożyć. Oczywiście wspólnie z Pawłem Szymańskim. A plakat Festiwalu Muzyki Pawła Szymańskiego zrobił Krystian Lupa. Jedyny w życiu plakat, jaki zrobił. Powiedział, że Szymańskiemu nie odmówi. Chłopecki miał talent do organizowania takich kręgów ludzi, najlepszych ludzkich konstelacji. Wszystko układał i spajał. Myśleliśmy później, żeby zrobić też taki festiwal Mykietyna, może kogoś jeszcze. Ale już się to nie udało. Współpracowaliśmy jednak przy kolejnej odsłonie Aksamitnej Kurtyny – we Lwowie. Potem powstał pomysł na związany z ECM-em festiwal Nostalgia – w Poznaniu. Andrzej był znowu moim pierwszym rozmówcą. Choć nigdy nie pełnił tam żadnej funkcji oficjalnej, bo ten festiwal nie miał żadnego prawdziwego dyrektora. To też taki festiwal-marzenie.
A jednak – przy całej tej swojej wiedzy o kompozytorach zza Aksamitnej Kurtyny, i ze wszystkich stron świata – zawsze miał jeden najważniejszy kosmos. To była muzyka polska. Wiedział, że ogromny potencjał polskiej szkoły kompozytorskiej drugiej połowy XX wieku może mieć jeszcze swoje nowe odsłony. Przyjeżdżał na festiwal i mówił: „jest kompozytor”. Tak powiedział parę lat temu, kiedy dawał mi płytę Aleksandra Nowaka. Najbardziej będzie mi brakować tego jego okrzyku. „Jest kompozytor!”. Następny! Radość i poczucie, że to coś zmienia w rzeczywistości. Zawsze tak mówił, kiedy zobaczył w następnym pokoleniu kogoś, kto go zachwycił. Oczywiście miał do niego tysiąc uwag, był bardzo krytyczny. Ale w krytyce bywał zawsze merytoryczny i analityczny. I zazwyczaj, jeśli komuś przykładał, to miał rację. Miał pióro, które potrafiło wynosić i potrafiło niszczyć. A także niezwykłą intuicję muzyczną, wiedzę, świetny gust, i cenne, bezkompromisowe podejście do pewnych kwestii.
Przez ostatnich parę lat był związany z festiwalem Musica Polonica Nova. I oczywiście z Warszawską Jesienią. Stał się jednym z centralnych, niezbędnych trybów polskiego życia muzycznego. Ale też dla wielu ludzi spoza Polski był ważnym punktem odniesienia, jeśli chodzi o myślenie i rozumienie muzyki. Jak się chciało wiedzieć, co się dzieje w muzyce dziś, to się dzwoniło do Chłopeckiego. A najlepiej było pójść z nim na wino. Wtedy otwierały się różne skrzynki z myślami. Jego audycje radiowe też były takimi spotkaniami. Tym bardziej, że rozpoczynały się o 23.00, w czasie wyciszenia dnia, czasie nocy. I co dwa tygodnie lekturę weekendowego wydania „Gazety Wyborczej” rozpoczynałem też od felietonu Andrzeja.
Udało nam się na szczęście umówić z nim na wydanie ostatniej pracy, książki o Lutosławskim. Nie wiem, jak wiele zdążył napisać, ale mogę obiecać, że ukaże się na stronach NInA – opublikujemy ten tekst w takiej postaci, w jakiej obecnie się znajduje.
Kiedy powstawało Polskie Wydawnictwo Audiowizualne, Andrzej był jednym z pierwszych moich rozmówców. Zastanawialiśmy się wspólnie, czym mogłaby się stać ta instytucja. Oczywiście od razu zaprosiliśmy go też rady. To był piękny czas – dzisiaj NInA jest bardzo rozbudowana, zarządza programami, prowadzi szeroką działalność, wtedy byliśmy romantykami. Obecność Andrzeja nie ograniczała się do tego, że przychodził raz na pół roku na jakieś spotkanie. Na wszystkie nasze muzyczne przedsięwzięcia miał ogromny wpływ. Nie jako członek rady, ale bardziej jako osobowość, rozmówca, recenzent i autor pomysłów. Pisał też czasem o muzyce w dwutygodnik.com.
Nie przychodził zresztą tylko do Filharmonii, czy do Studia S1, ale i na premiery w wielu teatrach. Pojawiał się wszędzie tam, gdzie był jakiś ważny puls kultury. Od 2000 roku był też związany z PAN-em. A od kilkunastu już lat wykładał na Akademii Muzycznej w Katowicach. Dwa dni w tygodniu zawsze był w Katowicach. Dbał o to bardzo, jak coś na te dni planowaliśmy, mówił: „przepraszam, ale tam są moi studenci”.
W sumie współpracowaliśmy ze sobą dziesięć lat. Łódź, potem Warszawa i Poznań, i znów Warszawa. Wcześniej go tylko czytałem i słuchałem. Ale miałem to szczęście, że ta ostatnia dekada jego życia jakoś była z nami związana, że mogliśmy być jednym z wątków, które się w jego aktywnościach pojawiały. Bardzo ważna postać. I to jego „jest kompozytor!”. Tego mi będzie brakowało najbardziej.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).