ALFABET „CZARODZIEJSKIEJ GÓRY”:
A jak pan Albin
Młody blondyn o różowej twarzy dziecka, z baczkami, bywalec kasyna w Monte Carlo. Wkracza na scenę zaraz następnego dnia po przybyciu Castorpa do Davos. Epatuje panie w ogólnej leżalni sanatorium projektami skończenia z sobą. Demonstruje nóż, przynosi z pokoju nabity rewolwer i jednocześnie częstuje czekoladkami. Od początku prezentuje się jako niepoważna figura, tandetny zgrywus, w najlepszym razie jako postać typowa, nadająca się do uszczelnienia tła, na którym rozgrywa się główny wątek. Takie typy królują w każdym turnusie. Katia Mann wspomina, że pana Albina z czekoladkami i z rewolwerem spotkała w czasie pobytu w sanatorium w Arosie.
No dobrze, więc niepoważna figura, fanfaron, kokiet – i komuś takiemu powierza się w powieści referat samobójstw?
Samobójczą śmiercią umarł mały pan Friedemann, o samobójstwie rozmyślają bohaterowie nowel „Der Tod” i „Pajac”, zabijają się ojciec hochsztaplera Feliksa Krulla i doktor Überbein z „Królewskiej Wysokości” – to wszystko jeszcze przed „Czarodziejską górą”. Ponadto są ci, którzy nie chcą żyć, jak senator Buddenbrook albo Hanno. Sam Tomasz Mann, jak o tym świadczy korespondencja z bratem Henrykiem, około 1900 r. był bliski myśli o samobójstwie. W 1910 r. odebrała sobie życie Carla, siostra pisarza. W „Czarodziejskiej górze” wspomina się o studencie, który powiesił się w Davos, a za pobytu Castorpa samobójstwo popełniają Peeperkorn i Naphta. Ten ostatni – wedle wszelkich reguł sztuki, nakazujących, by broń pokazana w pierwszym akcie, w trzecim wypaliła – używa przy tym pistoletu wypożyczonego dla celów pojedynku od pana Albina (który prócz noża i rewolweru ma też oficerskie pistolety, facet najwyraźniej dysponuje całym arsenałem). I potem będą samobójstwa – w najbliższym otoczeniu Tomasza Manna i w twórczości. Samobójcza śmierć była dla niego tematem bardzo serio.
Pan Albin oczywiście nie popełnia samobójstwa, chce tylko być interesujący. Snuje się wytrwale przez całe siedem lat wśród pacjentów Berghofu, mając na podorędziu asortyment śmiercionośnych narzędzi i nieograniczone zapasy czekoladek. W przeciwieństwie do dam w leżalni nie jesteśmy gotowi się nim przejąć. Tandetny uwodziciel, demon dla ubogich – chętnie powtórzylibyśmy za Wokulskim, że tyle w nim demonizmu, ile trucizny w zapałce. I na tym polega nasz błąd. Prawdziwe niebezpieczeństwo kamuflowane komicznym przebraniem, kiczowaty wystrój dla spraw doniosłych, rejestr komediowy zamiast tragicznego – to przecież ulubione chwyty Tomasza Manna w tej powieści. Pierwszemu występowi pana Albina towarzyszy tchnienie chłodu – to zapewne ten sam chłód, który bije od rozmówcy Leverkühna w XXV rozdziale „Doktora Faustusa”. I cała scena nagle się urywa, rozwiewa się jak sen albo widmowa zjawa. Imię Albin zaś można wywodzić z okolic germańskiej mitologii, z której swoje elfy i Alberyki czerpał Wagner.
Pan Albin jak każdy prawdziwy diabeł ucieleśnia ducha epoki. Według zwięzłej charakterystyki podanej na początku powieści, epoka ta „pomimo zewnętrznego rozpędu nie daje w gruncie rzeczy żadnych widoków ani nadziei; (…) tępym milczeniem odpowiada na świadome lub nieświadome pytanie, jaki ostateczny, ponadosobowy, absolutny sens mają wszystkie wysiłki i wszelka działalność”. Taką diagnozę znakomicie potwierdzają te ustępy powieści, gdy czas rzednieje w powszednią „zupę wieczności” i objawia się jako nieustający kłopot – trzeba go ponaglać, popychać, spędzać, zabijać, galwanizować za pomocą „odmiany i epizodu”. Alternatywa: odrzucenie życia jako jedyny sposób zamanifestowania ludzkiej suwerenności albo życie rozproszone na epizodyczne podniety – całkiem dobrze temu obrazowi odpowiada. Również Behrens, obdarzany przezwiskiem Radamantys i piastujący w chorym świecie najwyższą godność lekarza naczelnego, mówi jedynie, ile czasu komu pozostaje, a nie – co z tym czasem albo życiem warto zrobić.
Jeśli już przyjrzeć się baczniej poczynaniom pana Albina, interesujący będzie szczegół, że to on podsuwa pacjentom sanatorium książkę, a właściwie „nędznie wydaną broszurkę”, tłumaczoną z francuskiego – pod tytułem „Sztuka uwodzenia”, która „rozwijała filozofię miłości i rozkoszy cielesnej w duchu światowej i pogańskiej filozofii życia”1. Rzecz ta obiega wszystkie pokoje, starzy i młodzi pacjenci wyrywają ją sobie z rąk, między dwiema paniami mało nie dochodzi do bójki o to, która będzie pierwsza w kolejce do czytania.
Książeczka nie tylko tytułem potwierdza uwodzicielskie talenty pana Albina. Na oko wygląda na pokusę z gatunku życiowych czekoladek, z tym, że adresowana jest specjalnie do artystów. Któż by nie chciał, żeby jego dzieło cieszyło się taką popularnością?
Nie dowiemy się, czy Castorp też „Sztukę uwodzenia” przeczytał, czy tylko śledził jej sukcesy. W tym samym rozdziale widzimy, jak oddaje się lekturom całkiem innego rodzaju, z zakresu anatomii, fizjologii i biologii. Ten Castorp, czytający z ołówkiem w ręku i zakreślający co ciekawsze fragmenty, ma wiele z samego Tomasza Manna, który – wiadomo – też sięgał po uczone prace różnych specjalności i zakreślał sobie to, co nada się do wykorzystania w planowanym akurat dziele.
1 Być może Mann miał na względzie książkę Marcela Barrière’a „Essai sur le Donjuanisme Contemporain”, przetłumaczoną na niemiecki i wydaną w r. 1905 – zob. U. Karthaus, „Die Kunst zu verführen und der verführte Künstler”, w: „Liebe und Tod – in Venedig und anderswo”, hrsg. von T. Sprecher, „Thomas-Mann-Studien” 33.
Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.