Jeszcze 1 minuta czytania

Andrzej Stasiuk

Z DROGI:
Dzikie

Andrzej Stasiuk

Andrzej Stasiuk

Było późne popołudnie i miałem już nie jechać, ale się zmobilizowałem. Dopompowałem tylne koło i ruszyłem. Jak zwykle w dół do drogi, w lewo na koniec wsi, do pierwszego brodu i potem z biegiem Zawoi. Przeprowadziłem rower po kamieniach. Dawno nie padało i było płytko. Ostatni dom został z tyłu i teraz miałem przed sobą tylko opustoszałą dolinę. Rozpędziłem się na płaskim, prostym odcinku, ale zaraz zwolniłem, bo po lewej, za rzeką, usłyszałem psy: wysokie, skowytliwe ujadanie. Tak szczekają, gdy chwytają trop zwierzyny albo ją osaczają. To były psy Janka. Janek ma kilkadziesiąt sztuk bydła, które pasie się na rozległych łąkach graniczących z lasem, więc te psy muszą być. Rzuciłem rower, przeszedłem przez rzekę i odnalazłem je na niskiej, bagiennej łące wśród wierzb. Stały w trójkącie i zanosiły się tym ni to szczekiem, ni to skowytem. Rwały do przodu na przykulonych łapach, ale jednocześnie trzymał je jakiś niewidzialny postronek, niematerialna obroża. Albo powstrzymywało sprężyste powietrze. Trzy czarne podpalane kundle, trochę mniejsze od owczarka niemieckiego. W trójkącie o bokach długości pięciu, może sześciu metrów. Rwały się ku środkowi tej geometrii i zarazem cofały. Przyczajone, wyszczerzone, drżące.

Pomiędzy nimi stał on. Ciemnorudy, cętkowany i nieruchomy. Wyższy od nich o kilkanaście centymetrów. Smukły i królewski. Ryś. Chwilami poruszał się lekko, tak by mieć je w wszystkie na oku, co było trudne, bo przecież trzeci zawsze pozostawał gdzieś z tyłu, w martwym polu. Ale widać tego trzeciego wyczuwał instynktownie, bo cały czas zajmował pozycję w centrum trójkąta nie zbliżając się zanadto do żadnego z psich wrogów. Stałem oddalony o dziesięć metrów, może bliżej. Oczywiście dostrzegł mnie, ale nie wykonał żadnego lękliwego, pochopnego ruchu. On, drapieżnik, który być może pierwszy raz widział człowieka, nie okazywał ani lęku, ani zaskoczenia. Był piękny. Niskie słońce wydobywało każdy szczegół sylwetki. Miał wielkie marzycielskie oczy osadzone w stosunkowo niewielkiej czaszce. Tułów wydawał się drobny, niemal kruchy. Ale łapy za to potężne. Chwilami postępował pół kroku w stronę tego lub tamtego, jakby badał ich determinację, sprawdzał odwagę albo prowokował do nierozważnego gestu. Ale to były właśnie półkroki, półgesty. Psy piekliły się, szalały, zawodziły, rzucały w przód i odbijały od niewidzialnej szyby. On przy nich wyglądał na niewzruszonego mistrza energetycznej kalkulacji. Jakby miał wyliczoną każdą kalorię, każdy ułamek sekundy i każdy centymetr. Rysie są słabymi biegaczami. Szybko się męczą. Psy, sfora psów, tak jak wilki polują w biegu, zabijają z marszu. Gdyby zaczął uciekać, prawdopodobnie by zginął. Skąd o tym wiedział? Nie wiem. Ale wyglądał tak, jakby wiedział wszystko. Złocisty w tym późnym słońcu, świetlisty niczym zjawa wśród szarzejącej zieleni kończącego się lata. Gdy kundle chwilami milkły, gdy traciły głos, słychać było niski, monotonny pomruk. Zjawa była jednak z ciała, z naprężonego do granic mięsa.

W końcu któryś pies zaatakował. Stało się to niewiarygodnie szybko. Właściwie nawet tego nie zauważyłem. Ułamek sekundy później ryś leżał na grzbiecie, przednimi pazurami przyciągał psa do siebie, a tylnymi próbował rozpruć mu brzuch. Ale te dwa następne też zaatakowały i wśród łopianów turlał się czarno-rudy kłąb. Po paru sekundach drapieżnik stał znowu nieruchomo, a odrzucone na boki psy przyczaiły się z brzuchami przy ziemi. Dyszały z wywalonymi jęzorami. Po nim nie było widać nic. Znowu obliczał odległości, siły i ułamki sekund. Jak piękna, ciepła, żywa maszyna. Stałem o parę kroków i kompletnie nie liczyłem się w rozgrywce. Przez długie minuty mogłem patrzeć na wolne, dzikie zwierzę w, można by rzec, kulminacji jego wolności i dzikości.

W końcu zaczął pojmować, że jednak wygrywa. Niespiesznie odwrócił się i lekkim truchtem ruszył w zarośla. Psy jednak skoczyły za nim i próbowały dopaść w martwej odnodze strumienia. Znów znieruchomiał i czekał na atak. Na chwilę straciłem zwierzęta z oczu. Usłyszałem odgłosy kotłowaniny, znowu ten niski, mięsny pomruk, ponad zaroślami błysnęły srebrne rozbryzgi wody, któryś pies zaskomlał i wszystko ucichło. Ruszyłem w tamtą stronę. Ryś wyszedł już z wody i wspinał się bez pośpiechu na przeciwległy brzeg. Złocista zjawa zniknęła wśród łopianów i mięty.

Psy były ledwo żywe. Brodziły w martwej odnodze po brzuchy i chłeptały zielonkawą wodę. Miały niewyraźne miny. Jeden był zakrwawiony. Krew płynęła z rozdartego ucha. Drugiemu sączyła się z tylnej łapy.

Ile to mogło trwać? Pięć minut? Siedem? Było jak sen. Piękny i okrutny. Nigdy wcześniej nie widziałem, jak dzikie tak blisko spotyka się z udomowionym. Zmęczone psy patrzyły na mnie zrezygnowanym, ludzkim wzrokiem. A ja patrzyłem w ślad za złotym płomieniem rysiego ciała, który zgasł wśród zieleni.