Jeszcze 2 minuty czytania

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

ALFABET NOWEJ KULTURY:
I jak interaktywność

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Istnieje wiele słów na literę „I”, dotykających sedna mediów cyfrowych i cyfrowej kultury. Informacja, interfejs, interaktywność, internet. A każde z nich, choć wiele tłumaczy, jest zbyt techniczne jak na potrzeby naszego alfabetu, i do tego mocno po latach wyświechtane.

Interaktywność to jedno ze słów kluczy, za pośrednictwem którego w latach dziewięćdziesiątych wyznaczano różnicę pomiędzy starymi i nowymi mediami. Interaktywność, czyli wzajemne oddziaływanie. Komputery miały być tymi maszynami, które wprowadziły do relacji między ludźmi i mediami – a więc też między odbiorcami i nadawcami – zasadę wzajemności. Gdy komputery udało się już sprząść ze sobą, interaktywnego charakteru nabrały kontakty między chowającymi się za ekranami ludźmi, zacierając granice między nadawcami i odbiorcami.

Można wątpić w wyjątkowość nowych, interaktywnych mediów. Na pewnym poziomie pralka jest bowiem też interaktywna: mogę ją nie tylko włączyć, ale też wybrać program odpowiedni do moich potrzeb. Aby obronić się przed takimi porównaniami, medioznawcy doszli do wniosku, że interaktywność w wypadku mediów opiera się na działaniach określanych jako „nietrywialne”. Czyli takie, w których stopień wpływu użytkownika na kształt relacji z maszyną przekłada się na powstawanie nowych znaczeń.

Ale istnieje też poziom doświadczenia codziennego. Pokolenia najmłodsze, pozostające w ciągłym sprzężeniu zwrotnym z odbieranymi treściami, nie doświadczą już zdziwienia i radości, jakich dostarczały pierwsze interaktywne kontakty z mediami. Teoretycznie można uznać, że programowanie pralki ma charakter interaktywny – ale nie zapewnia, podobnie jak najlepsza nawet powieść czy film, doznań oferowanych przez pierwsze gry komputerowe. Mimo okropnej grafiki, banalnych algorytmów i prostych historii wymuszonych przez maleńką pamięć wczesnych gier, grając w Pac Mana czy Boulder Dasha czuło się coś wyjątkowego.

Niemniej, interaktywność pozostaje cechą bardzo niekonkretną. Stąd pewnie jest zarazem słowem sztandarem, jak i jednym z najczęściej krytykowanych terminów związanych z mediami cyfrowymi. Nie tylko dlatego, że trudno określić definitywnie – a tym bardziej ocenić – interaktywność danego medium. Dla badacza internetu wysyłanie esemesów do programu telewizyjnego będzie banalne i nieznaczące – badacz telewizji może uznać, że wyznacza nową, interaktywną formułę audycji. Także dlatego, że pojęcie interaktywności jest silnie nacechowane ideologią.

Dla krytyków interaktywności wzajemność wpływu ludzi i mediów na siebie była raczej wyrazem dążeń i fantazji. Espen Aarseth, norweski badacz gier komputerowych i e-literatury uważa, że interaktywność to termin ufundowany na kłamstwie. Czy rzeczywiście możemy prowadzić z komputerami swobodny dialog? Nie, bo poruszamy się w obrębie struktur, które ktoś dla nas stworzył. Nie uda nam się zrobić niczego, czego nie przewidział dla nas twórca interfejsu czy programu. Wykonujemy pewną pracę, ale w obrębie stworzonej wcześniej ścieżki.

Z tej perspektywy można uznać za przesadnie wyidealizowany pogląd, że nowe media zakończyły dominację scentralizowanego modelu komunikowania, w którym jeden nadawca zwracał się do wielu odbiorców, a ci mogli jedynie czytać, słuchać, oglądać, ale nie odpowiadać. Można bowiem zaryzykować stwierdzenie, że ten model trzyma się świetnie, nawet w dobie Web 2.0 – przecież blogerzy dyskutują głównie o tym, co podrzucą im profesjonalne media.

Z zupełnie innych pozycji ideę interaktywności atakuje Slavoj Žižek, posługujący się ironicznym terminem „interpasywność”. W skrócie: ludzie są leniwi i wcale nie chcą mieć wpływu na media, co pokazuje już przykład z greckiej tragedii, gdzie rolą chóru jest poniekąd „odciążenie” widza i komentowanie wydarzeń za niego. Alexander Bard twierdzi, że preferowanie interaktywności bądź interpasywności w nawykach medialnych jest kluczową osią podziałów społecznych.

Kiedy na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zaczynała się światowa dyskusja o nowych mediach, prowadzili ją przede wszystkim lewicowi teoretycy (z Marshallem McLuhanem i Hansem Magnusem Enzensbergerem na czele) przekonani, że media, w których odbiorca może być także nadawcą – a więc media interaktywne – będą lekarstwem na kryzys sfery publicznej. W ponurym tonie odpowiedział im Jean Baudrillard, publikując w roku 1972 esej „Requiem dla mediów”. Stwierdził w nim, że media są z zasady kapitalistyczne i mogą co najwyżej symulować interakcję – bo nawet w mediach interaktywnych jest podział na nadawców i odbiorców. Media są ucieleśnieniem podziałów społecznych, a nowe formy medialne, jakiekolwiek by były, nie zmienią świata.

Kluczem do rozwikłania problemu jest rozróżnienie dwóch nakładających się na siebie, ale nierównoznacznych poziomów: technologii komunikowania z jednej strony, a komunikacji społecznej z drugiej. Henry Jenkins proponuje proste, ale celne rozróżnienie. Interaktywność to cecha medium, uczestnictwo – cecha kultury. Dlatego w dyskusji o interakcji komputery powinny zejść na dalszy plan. Ważniejsze są interakcje między ludźmi. Same media nie są w stanie wymusić dialogu i uczestnictwa w sferze publicznej. Mogą co najwyżej pomóc. Reszta zależy już od nas.


Autorom nie pozostaje nic innego, jak zaprosić czytelników do uczestnictwa, nawet jeśli sam ten tekst nie ma charakteru interaktywnego (odpowiedni kanał komunikacji da się z łatwością znaleźć lub stworzyć).

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).