Joanna, przeczytałem Twój tekst o „Iwonie..." w dwutygodnik.com i chciałem się podzielić z Tobą pewnym uczuciem, które, choć z gatunku tych wstydliwych, domaga się ostatnio u mnie jakiegoś „wypowiedzenia się...”. Otóż czytając ten tekst, miałem wrażenie, że Krzysiek Garbaczewski nie tylko "Iwonę..." wyreżyserował, ale wręcz ulepił ją całkowicie samodzielnie i w samotności, sam wszystko obmyślił i poświęcił, a jeszcze sam w niej zagrał główne role, resztę aktorów upychając gdzieś za kartony... Jest to o tyle dziwne, że akurat Krzysiek Garbaczewski w odróżnieniu od wielu innych reżyserów swojego i nieswojego pokolenia pracuje w sposób inny niż klasycznie w Polsce pojmowany reżyser (czyli twórca totalitarny, któremu wszyscy są podporządkowani): tzn. daje realizatorom, a często również głównym aktorom, autonomię i dzieli się odpowiedzialnością – jest to bardzo rzadka cecha, która umożliwia sprowokowanie „nieobliczalnego”, ale też przyciąga twórców, którzy, mówiąc najkrócej, teatru totalitarnego mają dosyć, albo są z zupełnie innych dziedzin artystycznych.
Wiem, że Ty wiesz to wszystko... niby, być może... i tak dalej, i że to tylko forma stylistyczna, na którą – nota bene – wszyscy się zgadzamy: że spektakl potocznie jest X-a a nie zespołu X-a albo duetu, tria czy tercetu, może być to jednak, jak już kilku badaczy z okolic języka zauważyło, stylizacja wykluczająca i krzywdząca. Chociaż nawet w imię myślowego skrótu nie wydaje mi się usprawiedliwiona ta popularna stylizacja, że reżyser (i tylko on) „myśli to i tamto”, „uważa to i to”. Spektakl to jednak świat powołany przez wielu ludzi, często oparty na kilku przeciwstawnych sobie tezach – dlatego jest tak fascynujący. I nie chodzi mi o krzywdy personalne przemilczanych twórców (te nie mają większego znaczenia, chociaż akurat w obrocie artystycznym bywają istotne – nikt z nas nie ładuje energii w spektakl anonimowo ani w czyimś imieniu). Chodzi również o pewną wizję teatru. Przecież opowiadamy o tej wizji i o nią walczymy. Ostatecznie znajdujemy się albo po jednej albo po drugiej stronie frontu. Jedna strona pragnie porządku, który przeminął, druga nie szczędzi energii, by porządki, które co chwila się formułują, podkopywać. Ci pierwsi naprawdę nie rozumieją zmian, które zachodzą (np. Tomek Śpiewak ostatnio nie mógł pracować z Anią Smolar na próbach w teatrze Słowackiego, ponieważ dyrektor tamtejszego teatru nie uznaje funkcji dramaturga i nie chciał podpisać umowy na taką współpracę).
Piszesz o ulubionych przez Krzyśka świetlówkach. Otóż, co jest też powodem do wielu żartów w naszej grupie, świetlówki są przede wszystkim ulubione przez Wojtka Pusia, autora światła w spektaklu. To on z własnej inicjatywy, kiedy próbowaliśmy różne wersje proscenium, założył świetlówki na dziwne, odpychające rusztowanie wychodzące w widownię i przekonał nas do tego nieco męczącego, ale znaczącego efektu.
Oczywiście, nie mogłaś znać tej anegdoty, ale jej przywołanie wydaje mi się znaczące – Wojtek nie jest pierwszym z brzegu oświetleniowcem, jest artystą wideo, który pracuje światłem i przychodzi do teatru ze swoją wizją i wrażliwością – bez niej Garbaczewski z Twojego tekstu byłby kim innym.
Pozdrowienia
Marcin
Marcinie,
dzięki wielkie za list. Nie widzę w nim niczego, z czym mogłabym polemizować, więc dopowiem tylko kilka słów.
Pominięcie w tekście wszystkich innych ludzi pracujących nad przedstawieniem to jest, tak, decyzja stylistyczna. I tylko taka. Biorąca się z buntu przeciw „klasycznym” recenzjom, w których rozdaje się gwiazdki, chwali albo gani – lekkim i banalnym piórem – aktorów, dramaturgów, scenografów itd. Mnie też się takie teksty zdarzają i nie mam wtedy spokojnych snów, więc co jakiś czas pozwalam sobie – dla wytchnienia – na eksperyment (zwłaszcza, jeśli piszę o spektaklach tak inspirująco „nieopisywalnych” jak Wasz). Zakładam przy tym, że wszyscy, nie tylko ja, wiemy, jak praca nad spektaklem wygląda, kim jest Wojtek Puś, jak ważna jest rola dramaturga, wiemy też że Krzysiek Garbaczewski hojnie dzieli się ze współtwórcami odpowiedzialnością i generalnie – że nazwisko reżysera funkcjonuje w tekście jako pars pro toto, zastępcza figura stylistyczna, i nie wskazuje jakiejś jego omnipotencji i samowystarczalności.
Cóż, założenie jest, przyznaję, naiwne i – masz rację – może być szkodliwe. Szczególnie, że rzeczywiście jesteśmy na froncie. A że zdecydowanie po tej samej jego stronie, więc biorę sobie Twoje argumenty do serca.
Pozdrawiam,
Joanna Wichowska