KULTURA 2.0: GIF-y z wakacji
Dokładnie ćwierć wieku temu, w maju 1987, firma CompuServe zaprezentowała nowy format kompresji grafiki – GIF. Miał służyć do efektywnego przesyłania plików we wciąż raczkujących wówczas sieciach, a zmniejszenie objętości uzyskano m.in. przez możliwość przechowywania w jednym pliku kilku obrazów. Ten element posłużył za punkt wyjścia do aktualizacji z roku 1989, w której obrazy można było już animować. Tak powstało medium, które zasługuje na rocznicowy tekst w stopniu nie mniejszym niż nośniki fizyczne, takie jak choćby kasety magnetofonowe (w powszechnym użyciu w czasach debiutu GIF-ów). Bo przecież GIF jest specyficznym medium – nośnikiem, który przez ostatnie 25 lat nie zmienił się radykalnie. Ale praktyki zbudowane wokół niego już jak najbardziej. Zupełnie jak w przypadku kaset, bo przecież słuchanie z nich muzyki jest dziś czymś zupełnie innym, niż było w schyłkowym PRL-u. Absurdalne z dzisiejszej perspektywy ograniczenia czynią z takiego rozwiązania propozycję dla koneserów. Dlatego nowa „chromówka” dobrej jakości może kosztować dziś więcej niż 8-gigowy pendrive.
Jeśli pamiętacie internet z pierwszej połowy lat 90., to musicie też pamiętać wszystkie te koszmarne animowane banery i absurdalne obrazki. Wykończył je Flash, bez porównania doskonalsze narzędzie do tworzenia animacji. Ale przecież niedoskonałość też bywa ciekawa, zwłaszcza gdy jej wybór nie wynika z konieczności. Jak to często bywa, zmierzch popularności technologii był początkiem rozkwitu niszy. Coraz węższej i coraz bardziej samoświadomej. Bo każdy element technologicznej zmiany, zerwania z przeszłością czy po prostu nieciągłości jest czymś, co każe się zastanowić nad tym, co było wcześniej.
Friedrich Kittler, który ostatnie lata życia poświęcił studiowaniu związków między alfabetem, matematyką i muzyką w starożytnej Grecji, stwierdził, że potężnym impulsem do rozwoju kultury antyku było przejęcie przez Greków fenickiego alfabetu w VIII w. p.n.e. To zetknięcie z „nową technologią” sprawiło, że musieli zacząć się zastanawiać nad zasadami działania własnego języka. Podobna sytuacja – oczywiście przy zachowaniu odpowiednich proporcji – miała miejsce, gdy GIF-y zaczęły przechodzić na śmietnik historii. Wyciągnęli je z niego ludzie, którzy w bardzo krótkiej animacyjnej pętli dostrzegli źródło perwersyjnej przyjemności. Może nawet: przyjemności ufundowanej na namyśle nad kulturą opartą na komputerach.
Animowane GIF-y to króciutkie pętle. Ktoś tańczy, ktoś się przewraca. Ikoniczne zdjęcia zostają zniszczone przez dodanie mrugającej powieki lub drgnięcie kącika ust. Dobrze znane filmy dają się streścić w kilka sekund. Ale istotny jest też sam format prezentacji. Pętla to przecież w mediach cyfrowych kluczowy środek wyrazu. Oraz kluczowy element struktury oprogramowania. Nie dajcie sobie wmówić, że to tylko efekt chwilowego ograniczenia technologicznego (choć w ciekawy sposób o ograniczeniach przypomina). Lev Manovich w klasycznym już „Języku nowych mediów” pisze, że pętla, ważna w przedkinematograficznych aparatach ożywiających obrazy, z nadejściem kina została zdegradowana: „W miarę dojrzewania dziesiątej muzy, pętla została zepchnięta w otchłań niższych gatunków: filmów instruktażowych, pornograficznych peep-shows i kreskówek. Natomiast kino narracyjne unika powtórzeń, jak większość fabularnych form zachodniej kultury wysuwa koncepcję ludzkiej egzystencji rozumianej jako linearna progresja obejmująca liczne zdarzenia o unikatowym charakterze”. O pętli można więc myśleć właśnie jak o narzędziu eksponującym inną stronę naszego życia – jego powtarzalność. I absurdalność, bo przecież (na szczęście!) kino to nie tylko kino narracyjne. A kino atrakcji, w którym fabuła pełni funkcję marginalną, to nie tylko filmy porno. To przecież także awangarda. W takim ujęciu współczesne GIF-y można wpisać w zupełnie inne, niejarmarczne konteksty.
Oczywiście większości GIF-ów bliżej do slapstickowych gagów niż filmowych eksperymentów. Są kiczowate i cudownie autoironiczne (niemal wszystko, sprowadzone do kilkunastu powtarzających się klatek, wygląda groteskowo). Czasami jednak też hipnotyczne, bo choć GIF-y doskonale wpisują się w logikę kulturowego ADHD (są jeszcze krótsze niż 30-sekundowy klip na YouTube i jeszcze bardziej niż on odarte z niepotrzebnych wypełniaczy), to są też, jak przystało na 25-letni format, bardzo retro. Lepiej niż statyczne fotografie przypominają o upływie czasu – ale nie są jeszcze tak łatwymi do zrobienia dziś filmami. Potrafią z jakiejś sytuacji wypreparować akurat te dwie (albo jeszcze lepiej – pół) sekundy, które chcemy zapamiętać. Nawet jeśli wstydzimy się do tego przyznać.
Niedawne przejęcie Instagramu przez Facebooka za miliard dolarów pokazało, że świat cyfrowych gadżetów nie jest wolny od nostalgii. Ludzie tęsknią za obrazkami jak z polaroidów. Zwłaszcza że ich cyfrowe symulacje nie kurzą się, a aparaty nie zajmują miejsca na półkach. Dlatego teraz czas na komercyjny renesans GIF-ów. W końcu one też nie zajmują dużo miejsca, nawet na dysku, po to przecież powstały. Mark Zuckerberg na pewno chciałby mieć w swoim portfolio serwis pozwalający na dzielenie się GIF-ami z wakacji. Może Cinemagram? Facebook zacząłby obsługiwać GIF-y, a TVN mógłby zrobić o nich program. A ironiczni hipsterzy mogliby robić GIF-owe przeróbki GIF-ów. To by było coś.