Poprzednie książki Stasiuka też przecież były – bywały – pisane wokół śmierci. A jednak cztery opowiadania zapisane w tomie „Grochów” – które stopniują się zarówno pod względem długości, jak i mocy – czyta się z zaskoczeniem i przyśpieszonym oddechem. Za temat dotąd dotykany, okrążany, opukiwany biorą się wprost i bez owijania w bawełnę. A przy tym – co może najciekawsze – Stasiuk wcale nie rezygnuje ze stylu swoich zdań, wykutego przy okazji opisów podróży, włóczęg i pustych dni spędzonych w zakamarkach europejskiej przestrzeni. Melancholijna fraza, która rozwija się bujnie u początku zdania, po to, żeby za chwilę zostać skontrowana zmysłową przeszkodą, konkretem, szybką kropką, służyła do poruszania się po przestrzeni, służy i tu, na polu czasu.
Andrzej Stasiuk, „Grochów”. Czarne, Wołowiec,
96 stron, w księgarniach od 28 marca 2012 Choć Stasiuk z pola przestrzeni nie rezygnuje i uprawiając ćwiczenia z ruchu i odległości, walczy usilnie ze sferą czasu i jego nieuchronną granicą, śmiercią, to właśnie przeciążenie akcentu z jednej z tych sfer na drugą stanowi o nowości „Grochowa”. Czy mamy do czynienia ze zwrotem? Czy odtąd właśnie zaczyna się późny Stasiuk? Czy przyszli historycy literatury doszukiwać się będą w tych opowiadaniach elementów z okresu Stasiuka średniego i późnego, po to, żeby pokazać, że to wtedy właśnie nastąpił ów przełom?
Pierwsze, kilkustronicowe opowiadanie „Babka i duchy” jest jeszcze bardzo niewinne, niemalże anegdotyczne – „ni to wspomnienie, ni to opowiadanie”. „Augustyn” zderza z kłopotem zupełnie zasadniczym: linia czasu stale wypełnia się zdarzeniami, ale pamięć się kończy, przed śmiercią następuje wymazywanie przeszłości. Wożony po wylewie między domami opieki społecznej, Augustyn porusza się jednak także w przestrzeni i odwiedziny wiążą się na przykład z wyprawą „przez Żmigród, Duklę, Rymanów i Trześniów” – Stasiuk nie straci żadnej okazji, żeby wymienić kilka nazw własnych, jak w „Jadąc do Babadag” powtarza wciąż „tę beznadziejną mantrę nazw i krajobrazów, bo przestrzeń [...] jest czymś na kształt nieśmiertelności”. „Suka” to konfrontacja ze śmiercią w jej najbardziej cielesnym, wyrazistym wymiarze smrodu, gówna, rozkładania się ciała – i zderzenia żyjących z tymi, których zaraz na linii czasu już nie będzie. Opowieści o żółtej suce, kundlu czystej krwi, który przeżył z nimi szesnaście lat, są wzruszające na poziomie najprostszym. I prowadzą do rozważań o sprawach nie mniej namacalnych, choć bardziej skomplikowanych, bo typowych dla dziwacznego świata ludzi. Gdzie jest miejsce na śmierć we współczesnym mieście? „Jak znieść trumnę z ósmego piętra?”.
„Podróżować znaczy żyć [...] podwójnie, potrójnie, wielokrotnie” („Fado”), a zatem pierwszym symptomem śmierci jest bezruch. W tytułowym „Grochowie” Stasiuk próbuje reanimować umierającego przyjaciela, wyciągając go na samochodowe wyprawy, do Piranu, Budapesztu, w stronę Przemyśla i wysiedlonych ukraińskich wsi. Poruszanie się jest jednak powoli zwyciężane przez śmierć, a na obrazy za szybą nakładają się wspomnienia z Grochowa, kiedy jako dwaj chłopcy chodzili „Garwolińską do końca i w prawo Makowską wzdłuż torów w stronę Olszynki”, i mieli wizję, że życie nigdy ich nie zdradzi. „Grochów” to kulminacja nieprzystawalności, niemożliwe zderzenie przeciwieństw. Obwąchiwania przestrzeni, które – do czasu – ocala przed przemijaniem; i chłodnego rytmu upływających lat. Ziemskiej obecności, literackiego tropienia wspólnych być – mimo wszystko przecież z nadzieją, bo tylko przez bycie da się opisać niebycie; i nieobecności, która za chwilę nastąpi, kiedy przyjaciel stanie się kupką pyłu. „Co się dzieje z czasem, który minął?”. „Gdzie na przykład jest dzisiaj ten letni dzień, gdy wsiadaliśmy w Zagórzu do pociągu po dwudziestogodzinnej jeździe stopem przez cały kraj, gdzieś znad morza?” – pyta Stasiuk. Nie on pierwszy dopomina się o pamięć dni. „Jaki rodzaj bytu ma na przykład wschód słońca gdzieś nad Morzem Śródziemnym w pewien poranek majowy roku, dajmy na to, 1215, jak też kwiaty, które wtedy się otwierały, przelatująca mewa, ramię kobiety czerpiącej wodę ze studni?” – to Miłosz. A Gombrowicz: „Świat jest absurdem i potwornością dla naszej nieziszczalnej potrzeby sensu, sprawiedliwości, miłości. Prosta myśl. Niewątpliwa”.
Kartograficzna mania Stasiuka – bo przestrzeń jest przecież „najstarsza ze wszystkich rzeczy” („Fado”) – poszerza się w „Grochowie” o Google Maps. Wśród torów i dróg wypatruje pomarańczowego płomienia palonego niegdyś ogniska. Podobno na Grochowie niewiele się od tamtych lat zmieniło – przybyły tylko „trzy bloki dla bezdomnych na wygwizdowie przy Dudziarskiej”. Stasiuk pewnie wie, że po Grochowie można też chodzić, używając funkcji Street View. Z Garwolińskiej w Makowską jednak skręcić się nie da. Niebieski szlak komputerowego piechura zaczyna się dopiero bliżej Nasielskiej, obok siedziby spółki Technokabel.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).