W ubiegłym roku, gdy miałem okazję pisać w dwutygodnik.com o pierwszych trzech tomach uruchomionej przez Biuro Literackie serii „Poezja polska od nowa”, zauważyłem, że te antologie mówią o autorach wyboru nie mniej niż o poetach, których przypominają. „Wybierając słowo spośród słów, zdradzamy się” – twierdził Peiper; wybierając konkretnego poetę spośród tłumu poetów i dokładnie czterdzieści cztery (bo takie jest założenie wydawcy) jego wiersze, antologiści odsłaniają się, wyraźnie dają do zrozumienia, w jaki sposób powinniśmy czytać i c h teksty, zarysowują życzeniowy model lektury siebie samych. Niemal każdy pisarz marzy, by być czytanym zgodnie ze swoimi intencjami, wielu dałoby się sklonować, by mieć idealnego, godnego siebie odbiorcę, a przecież dzieła sztuki, także teksty literackie, są na ogół mądrzejsze od swoich twórców. I dlatego powinny żyć własnym życiem, spotykać się z kim chcą, mieć prawo do błędu i uczyć się od innych. W jakim stylu odsłonili się poeci odpowiedzialni za kształt kolejnych książek tego cyklu? Albo: czy i na ile używa Bonowicz Władysława Sebyłę, Zadura – Tadeusza Nowaka, a Podgórnik – Pawlikowską-Jasnorzewską? I czy zmarli mają z tego jakąś korzyść?
Most linowy
Władysław Sebyła, „Dialog w ciemności”,
wybór i posłowie Wojciech Bonowicz. Biuro Literackie,
Wrocław, 80 stron, w księgarniach od lutego 2012„Dialog w ciemności” Sebyły to dramatyczny zapis walki o autentyczną wiarę, niebazującą wyłącznie na poczuciu winy, niezinstytucjonalizowaną i wolną od doktrynerstwa, która jest raczej usiłowaniem niż spełnieniem, aktem woli niż łaską, procesem niż stanem, o prawdę w świecie zamieszkanym przez manekiny, o nadzieję w czasie marnym, gdy odeszli bogowie, a poeci stali się niepotrzebni i śmieszni. Wreszcie: o sens cierpienia.
Te wiersze świetnie rejestrują klimat duchowy schyłkowego modernizmu, wibrują niepokojem, związanym z największym w historii kryzysem humanizmu (widocznym już w najpopularniejszych prądach myślowych i czekającym swego spełnienia w praktyce), ze zniknięciem dobra i zła, z narodzinami nadczłowieka i triumfem niezindywidualizowanej masy.
Poezja Sebyły jest jak most linowy rozpięty między skrajnościami: prostotą języka a wizyjnością, modlitwą a bluźnierstwem, przekonaniem o wielkiej mocy słowa (społecznikowska tonacja niektórych utworów oraz figura poety-szczurołapa, walczącego ze złem, przebranym w „mundury, sutanny i fraki”), a świadomością, że „nie sięgną do nieba sznury słów uwitych z konopi,/ Że płynie bez przerwy rzeka, która wszystko najciszej zatopi” („Poeci”). „Oszukany poeta” z tego samego wiersza to nie tylko smutna konstatacja, ale też model i program, recepta na przetrwanie poezji w ziemi jałowej; odtąd poeta ma stać ością w gardle światu, który się go wyrzekł. Oszukany poeta nie opiewa. Oszukany poeta może jedynie wytykać oszustwo, poezja może być już tylko aktem sprzeciwu, demaskacją, donosem na rzeczywistość. Także na język. Na siebie.
Władysław SebyłaIrytuje u Sebyły nagromadzenie słów-kluczy w rodzaju: „gwiazda”, „księżyc”, „trawa”, „niebo”, „chmura”, „piasek”, które – odmieniane przez wszystkie przypadki – stają się uniwersalne i ciężkie jak klucz francuski. Trudny do zniesienia jest młodopolski manieryzm niektórych tekstów, ich tania apokaliptyczność; z drugiej strony epigońskie frazy pozwalają docenić to, jak szybko osiągnął Sebyła czystość głosu, który wybrzmiewa choćby w „Obrazach pamięci”. Do wielu z jego wierszy poezja zagląda na chwilę, pojawia się znienacka w plątaninie obrazów, rozbłyska we mgle. Dlatego słuszna wydaje się decyzja Bonowicza, by nie rozbijać cykli, „nawet jeśli nie wszystkie ich części są równie interesujące”. Zgadzam się też z wyrażoną w komentarzu „O zasadach wyboru” opinią, że „najlepsze rezultaty osiąga Sebyła tam, gdzie potrafi dyscyplinować język, nie rezygnując jednocześnie z wizyjności”.
Wojciech Bonowicz skomponował tę książkę na wzór Księgi Hioba, uwypuklając – również poprzez tytuł – nihilizm bohatera lirycznego Sebyły, jego wewnętrzną szamotaninę, rozpacz i ogołocenie („Jesteśmy gnojem, mój bracie,/ Mierzwą potu i krwi”). Nihilizm przeistacza się z wolna w akceptację bólu, zwrot dokonuje się właściwie już na przestrzeni wiersza „Ojcze nasz”, który rozpoczyna się apostrofą: „Ojcze nasz, któryś jest na niebie błękitny i pusty./ Nie święcę twoich imion, nie znam twoich znaków”, kończy zaś pokornym wyznaniem: „O bezimienny, wiem, że cię nie zgadnę,/ bo wszystkie słowa są twoim imieniem./ Z nich narodzony, swym groźnym istnieniem, wdzierasz się w moje modlitwy nieskładne”. Ostatni w antologii tekst to prawdziwy hymn rycerza prawdy, świadectwo pogodzenia z Bogiem i samym sobą. Spuentowanie książki takim akurat utworem sprawia, że czyta się ją jak moralitet o nieco naiwnym przesłaniu: dojrzewanie do wiary, dochodzenie do Boga jest procesem linearnym i skończonym. Zastanawiam się, czy taka konstrukcja tomu nie ujmuje metafizycznemu dramatowi Sebyły głębi, przejawiającej się w tym, że wiara i niewiara wzajemnie się u niego warunkują, że można nie tylko – jak pisał w „Traktacie teologicznym” Czesław Miłosz – „jednego dnia wierzyć, drugiego nie wierzyć”, ale że można wierzyć i nie wierzyć w tej samej chwili. I przez całe życie.
Dwie poetki
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, „Seans
na dnie morza”, wybór i posłowie Marta Podgórnik.
Biuro Literackie, Wrocław, 64 strony,
w księgarniach od stycznia 2012W błyskotliwym posłowiu do antologii wierszy Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej autorka wyboru Marta Podgórnik z właściwą sobie swadą rozprawia się z krzywdzącymi tę poezję stereotypami i pośrednio domaga się, by przymiotnik „kobieca” w odniesieniu do literatury zaczął wreszcie oznaczać coś więcej niż tylko: drugorzędna, infantylna, naiwna, konfekcyjna, niegroźna. Intencja słuszna i dobrze wyartykułowana. Z jednym zastrzeżeniem: trochę się Podgórnik zapędza w swojej bezkompromisowości, mówiąc: „Mam gdzieś, co Państwo Czytelnicy sobie pomyślicie; na pamięć znam zarzuty stawiane tym wierszom”, bo zakłada w ten sposób, że wszyscy, do których się zwraca, pozbawieni są zmysłu krytycznego, że nie stać ich na niezależność sądów. I jeszcze jedno: to, co sobie czytelnik pomyśli, kogo jak kogo, ale redaktora antologii – mającej nie tylko przypomnieć poetę, ale także pokazać go od innej strony – obchodzić jednak powinno.
Antologie Bonowicza i Podgórnik łączy zamiar opowiedzenia cudzymi ustami historii o dość wyraźnej dramaturgii i – rzekłbym nawet – fabule. Co zresztą Marta Podgórnik przyznaje wprost: „W przestrzeni 44 zwartych opowieści postarałam się zawrzeć własną – o żmudnym, a jednocześnie fascynującym procesie dochodzenia, dorastania, dojrzewania do porozumienia, zgody, transcendencji; do tych puent, którymi pisanie i czytanie wieńczą doświadczenia”. Powyższe odwrócenie chronologii pisania i doświadczania sugeruje, że skłonna jest Podgórnik widzieć poezję Jasnorzewskiej (i być może poezję w ogóle) jako przenikanie się tego, co cielesne, z tym, co tekstowe. Tekstualizować biografię i przeżywać tekst niemal somatycznie, na własnej skórze. Być może „poezję kobiecą” powinniśmy zastąpić kategorią „kobiecej lektury” – specyficznego, odważniejszego i bardziej zmysłowego niż męski sposobu reagowania na słowa? Tu nie chodzi o płeć mózgu, ale o akceptację innych form artykulacji tych samych odwiecznych problemów, o inną artykulację uniwersalności.
„Poezja polska od nowa” na Porcie literackim 2012
22 kwietnia o 14.00 w Studiu na Grobli we Wrocławiu odbędą się czytania z książek Nowaka, Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Sebyły oraz rozmowa z udziałem autorów wyborów wierszy: Bohdana Zadury, Marty Podgórnik i Wojciecha Bonowicza.
Wybór Podgórnik pokazuje Pawlikowską-Jasnorzewską jako poetkę miłości, ale i samotności. Tęsknota w tych wierszach jest dramatyczna tym bardziej, im głębiej się ją ukrywa pod koronkowym rymem czy asonansem. Słodycz jest tu nadzwyczaj częstą zasłoną dla bólu i skutecznie chroni tę poezję przed bebechowatością. Od zawsze przeczuwałem, że pod maską chłopczycy (mam na myśli zarówno poetycki idiom, jak i konstrukcję bohatera) kwili w Podgórnik dziewczęce pisklę. Ale z Pawlikowską-Jasnorzewską nigdy bym jej nie zestawił. A tymczasem ona robi to sama, a my przecieramy ze zdumienia oczy, bo przecież u jednej i u drugiej paniczna potrzeba bliskości, silnie zrytmizowana, często śpiewna fraza, dystans do roli poetki, wyrozumiałość, a nawet sympatia wobec ludyczności, kiczu, estetyki jarmarku, i te nieczęste chwile szczęścia w tańcu i na rauszu. Dopiero teraz dostrzegam, jak tym poetkom do siebie blisko, choć jedna przerabia łzy na rymy, druga zaś tuszuje je wulgaryzmami.
Ziarnka piasku
Tadeusz Nowak, „Psalmy i inne wiersze”,
wybór i posłowie Bohdan Zadura. Biuro Literackie,
Wrocław, 64 strony, w księgarniach od sierpnia 2012Najmniej planów wobec swojego poetyckiego partnera ma trzeci spośród antologistów – Bohdan Zadura, chce najzwyczajniej wskazać czytelnikowi te utwory Tadeusza Nowaka, które sam najgłębiej czuje. W nieco gawędziarskim posłowiu przywołuje okoliczności, w jakich trafiał na kolejne tomy autora „Psalmów” i w jakich natykał się na niego osobiście. Nie porywa się na egzegezy, wspomina tylko, że „pokora” jest tym słowem, które „cechuje całą postawę poetycką Nowaka”.
Z wyboru Zadury wyłania się poeta jednorodny, gęsty, arcyprecyzyjny, powściągliwy, suchy jak powróz. Nawet jeśli dochodzi u niego do rozluźnienia dyscypliny rytmicznej, jest to rozluźnienie w pełni kontrolowane i nastawione na wywołanie wstrząsu, na porażenie bezradnością, jak w dedykowanym żonie „Psalmie o pestkach”. U Nowaka obraz zakorzenia się w języku. Na tych tekstach powinno się uczyć w szkołach, jak absurdalny jest podział na formę i treść.
Tadeusz NowakCzytając „Psalmy i inne wiersze” odnosi się wrażenie, że mało Zadury w tym Nowaku. W przeciwieństwie do propozycji Bonowicza i Podgórnik nie ma w tym tomie dramaturgii naddanej. Świadczy to, jak sądzę, o niepodzielności, integralności tych wierszy, które są tak kompletne i samowystarczalne, że nie sposób traktować ich jak moduły. Innymi słowy: każdy tekst Nowaka jest jak ziarnko piasku, na pierwszy rzut oka podobne do innych, ale – gdy przyjrzeć mu się z bliska – absolutnie niepowtarzalne. Każdy jego utwór to osobny dramat istnienia. Tasowanie wierszami, ustawianie ich w rozmaitych konfiguracjach nie ma sensu, bo nie jest w stanie zmienić obrazu tej poezji. Wiersze Nowaka nie pozwalają rzucić na siebie „nowego światła”, bo to one świecą (jasno lub ciemno) całą swoją powierzchnią. To one mogą oświetlać nas, nie odwrotnie. Zadura o tym wie, skoro przyznaje w posłowiu: „Nigdy nie traktowałem go instrumentalnie. Jego twórczość dostarczała mi wzruszeń i byłem wobec niej głównie czytelnikiem”. Prostoduszna postawa. Ale uczciwa, dojrzała i – zgodnie z duchem poezji Nowaka – pokorna.
Niewątpliwie każda z tych trzech pozycji serii „44” jest na swój sposób fascynująca. Jednak – trzeba to wyraźnie podkreślić – mamy wśród nich dwa tomiki i jedną antologię. Podgórnik i Bonowicz zaproponowali nowe książki poetyckie, w których – za sprawą ich „fabularnych” aspiracji – coś się wygrywa, a co innego zatraca. Zadura stworzył antologię, by pokazać, że poezja nie jest wędrówką z punktu A do punktu B. I że lektura może być formą dialogu nawet wówczas, gdy jedna strona całkowicie zamienia się w słuch.