NASŁUCH:
Latający tułacz
„W południe zawołano mnie do domu i w zimnej sionce pokazano mi dwie miski. W jednej była kasza dla psa, a w drugiej dla mnie. Na obu porcjach położony był kawałek skóry ze słoniny.
Piesek nadbiegł wesoło, kręcił kundlowatym ogonkiem i – o dziwo! – zamiast się rzucić do swojej miski, podbiegł do mnie. Usłyszałem wtedy zirytowany głos bauerki, przywołujący pieska do porządku. Przecież nie powinien się zadawać z czymś tak podłym jak ten słowiański żołnierz. Ale piesek łasił się dalej. Głaskałem go, gdy Bauerka zawołała: «Senta!». Wtedy dałem skórkę ze słoniny Sencie, córce Dalanda – i Senta została już przy mnie. Bauerze było już tego za wiele. Prowokacja. Ein frecher Pole, usłyszałem. Pewnie – taki zagłodzony, obszarpany śmieć – i karmi germańskiego pieska. Ale mój słuch już biegł dalej, już nie słyszałem głosu bauerki. Z ręką na głowie pieska słyszałem balladę – «Traft ihr das Schiff» – a gdy wszedłem na pole i wiało od Północnego Morza – «Mit Gewitter und Sturm, aus fremdem Meer» – ciągnąłem w myśl te wczesne Wagnerowskie melodie z «Holendra tułacza»”.
Tak Zygmunt Mycielski opisuje swoje wojenne wspomnienie z 1942 roku w szkicu „Dwa spotkania z Wagnerem”.
Jest rok 2012 i w Warszawie „Latającym Holendrem” Richarda Wagnera (reż. Mariusz Treliński, premiera 16 marca) dyryguje urodzony w Izraelu Rani Calderon, a jednym z partnerów Teatru Wielkiego-Opery Narodowej jest BMV. Chyba tylko muzyka Wagnera jest w stanie pogodzić takie sprzeczności. Gesamtkunstwerk, kurwa mać.
PS. Podczas konferencji prasowej Mateusz Trojan z „Teleexpressu” zadał pytanie, dlaczego użyto dosłownego tłumaczenia tytułu opery Wagnera („Der fliegende Holländer”), a nie przyjętego polskiego tytułu („Holender tułacz”). Nawet po przywołaniu wspomnienia z dzieciństwa myślę, że na razie jest mi to kompletnie obojętne…