SAM NIE WIEM:
Śmierć na dwa, śmierć na cztery
Najpierw umiera motyl, który przypadkowo wleciał do mieszkania. Chyba zrobiono go z papieru i powieszono na sznureczku, bo lata tylko góra-dół, po linii prostej. Warszawska młodzież na wieczornej imprezie szaleje na jego punkcie. Szaleje Emilia – główna bohaterka „Big Love”, debiutanckiego filmu Barbary Białowąs – szaleją jej przyjaciele. Skaczą, chcą go pochwycić i ucałować. Maciek, kochanek Emilii, psuje zabawę – podchodzi do owada i rozgniata go o ścianę.
Potem kolej przychodzi na psa, rasowego boksera, którego kochankowie przygarnęli na początku znajomości. Pies, w odróżnieniu od motyla, wydaje się prawdziwy. Jego też zabija Maciek, tym razem nie dłonią, ale pistoletem z tłumikiem, ulubionym gadżetem warszawskich biochemików.
W dalszej partii filmu umierają jeszcze dwie istoty, ale żadną z nich nie jest Maciek. Równanie nie chce się zamknąć, bo przeszkadza mu dekonstrukcja. Nie wpadłbym na to, gdybym nie przeczytał wcześniej wywiadu z reżyserką. Białowąs snuje w nim niestworzone historie: chwali się na przykład, że zna historię kina, walczy z kulturowymi kliszami, a swoim filmem składa hołd francuskiej Nowej Fali (szczególnie niejakiemu Godardowi). Mówi, że uwielbia cytaty, zabawę formą, rozpoznaje nawet, co jest przyczyną słabej kondycji polskiej krytyki filmowej. Otóż jest nią jakoby przywiązanie do modernistycznych paradygmatów.
Młoda reżyserka precyzyjnie analizuje też finałową scenę filmu, w której zaznaczająca po raz kolejny swoją obecność śmierć jest ponoć wybawieniem dla głównej bohaterki. Chciałbym zapytać nieśmiało z tego miejsca: Co na to motyl i pies? Czy ich śmierć też była dla nich wybawieniem?
Czym tak naprawdę jest „Big Love”? Dla mnie – niezamierzenie śmieszną parodią kina nowofalowego, w której więcej jest nieudolności i taniego sentymentalizmu niż autoreferencji podszytej buntem przeciw formie. Białowąs we wspomnianym wywiadzie opowiada jednak, że nakręciła film z przesłaniem. Zawiera się ono w słowach: „miłość idealna to sztuczny społeczno-kulturowy konstrukt”. Czy przypadkiem właśnie nie o tym opowiada większość hollywoodzkich komedii romantycznych, przeciwko którym reżyserka postanowiła iść na wojnę? Czy tego typu rozpoznanie swoją przenikliwością nie obraża przypadkiem Godarda? Czy właśnie od niego nie powinniśmy zacząć dekonstrukcji?
Idzie jednak wiosna, więc odsuwam od siebie te przeklęte pytania i jeszcze mocniej wczytuję się w słowa autorki. W końcu znajduję fragment, w którym Barbara Białowąs mówi, że „Big Love” mogą zrozumieć tylko ci, którzy posiadają „rozbudowaną wiedzę z historii sztuki filmowej”. Wszystko jasne, jaśniej nie będzie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).