ŚNIADANIE PRASOWE 1:  Kup sobie recenzję!
fot. Fabio Bruna / Flickr CC

ŚNIADANIE PRASOWE 1:
Kup sobie recenzję!

Czy można kupić recenzję? Czy język promocji zmienił język krytyki? Zapis debaty na Chłodnej 25 z udziałem Doroty Jareckiej, Katarzyny Szustow, Kamila Dąbrowy i Marcela Andino Veleza zorganizowanej przez dwutygodnik.com oraz WAW. Na deser – podsumowanie ankiety krytyków w 5 slajdach

Jeszcze 10 minut czytania

MIKE URBANIAK (Magazyn „WAW”): Adam Mazur w ankiecie na stronie dwutygodnik.com napisał tak: „Czy kiedykolwiek czytaliście Państwo złą recenzję z wystawy współorganizowanej przez Instytut Adama Mickiewicza? Jak się jedzie do kogoś w gości, śpi i je na jego koszt, miło rozmawia przy winie i planuje kolejne wyjazdy z dziennikarskim «jet-setem» do kraju objętego chwilowo parasolem «roku polskiego» vel «prezydencji» to chyba nie wypada potem smarować, że się nie podobało, bo drugi raz nie zaproszą. A poza tym przecież się podobało, smakowało, dobrze spało i bankietowało”. Dorota, czy rzeczywiście?

DOROTA JARECKA
(„Gazeta Wyborcza”): To pytanie trzeba skierować do Instytutu Adama Mickiewicza, który – jak przypuszczam – bardzo dokładnie zbiera wszystkie recenzje wydarzeń, które organizuje. Nie przypominam sobie jakiejś własnej miażdżącej recenzji wydarzenia organizowanego przez IAM poza granicami kraju. Jeżeli proponują mi wyjazd na coś, co uważam, że nie jest tego warte, po prostu nie jadę. Konstatacja Adama jest słuszna. Pytanie: co z tym zrobić?

MU: Wydaje mi się, że dziennikarz, który wyjeżdża, by relacjonować potem, jak polska kultura promowana jest za granicą, zawsze ma gdzieś z tyłu głowy, że trzeba pojechać, zobaczyć, wrócić i napisać, jakie wspaniałe i świetne wydarzenia robimy.

KAMIL DĄBROWA (Program I Polskiego Radia): Mam wrażenie, że jesteśmy – mówię o dziennikarzach przygotowujących te materiały – w dość trudnej sytuacji. Nie ma się co oszukiwać, redakcje mają coraz niższe budżety, więc coś takiego, jak możliwość wyjazdu na wydarzenia za granicą niemal nie istnieje. Bardzo często korzystamy z instytucji, które są do tego przeznaczone i Instytut Adama Mickiewicza jest właśnie taką instytucją. Mnie to nie dziwi. Ale pojawiła się ostatnio taka sytuacja, że do Londynu na wystawę Wilhelma Sasnala mogliśmy pojechać i ją zobaczyć, ale nie mieliśmy możliwości porozmawiania z artystą. IAM mówił o tym wprost. Krytycy, jak Dorota, są w lepszej sytuacji – mogą pojechać, zobaczyć wystawę i ją zrecenzować. Dziennikarz z medium elektronicznego, który ma za zadanie przeprowadzenie na przykład wywiadu z Sasnalem, wraca z pustymi rękami. I co?

DJ: Ale może właśnie Wilhelm chciał zbojkotować ten układ? Takie miałam wrażenie. Też byłam w Londynie, zresztą na zaproszenie IAM i w jakiś sposób go rozumiałam. Może on miał dosyć bycia elementem mechanizmu promocji?
Tu mamy do czynienia z kilkoma kwestiami. Pierwsza to promocja polskiej kultury przez IAM, co jest zresztą celem szlachetnym i słusznym. Druga to pisma wydawane przez instytuty czy instytucje artystyczne, na łamach których odbywa się ich promocja. Trzecia to sponsorzy, którzy zapraszają i oczekują potem czegoś w zamian. O ile wiem, istnieje cały system ewaluacji imprez artystycznych poprzez ilość recenzji. Nieważne więc, czy recenzja była dobra czy zła, kto się pod tym podpisał. Ważne, że jest zapełniony papier. Nasze teksty stają się towarem na wielu poziomach i bez naszej wiedzy. Czy można kupić sprzedać recenzję? Tak, wiele instytucji, także artystycznych, kulturalnych, ale i sponsorskich jest przekonanych, że można. Recenzje są dla nich towarem zanim zapłacono dziennikarzowi, zanim ktoś poszedł do kiosku po gazetę czy otworzył stronę w sieci.

Tomasz Cyz / fot. Krzysztof Pacholak, WAWTOMASZ CYZ (dwutygodnik.com): Chciałbym, żebyśmy nieco przesunęli akcenty, nie urządzali sabatu czarownic i nie generalizowali. Wyszliśmy z tą inicjatywą – jako dwutygodnik.com oraz „WAW” – także dlatego, że jesteśmy pismami dotowanymi ze środków publicznych, które mają wydawców: Narodowy Instytut Audiowizualny w pierwszym przypadku i Nowy Teatr w Warszawie w drugim. Może od razu, na początku, trzeba powiedzieć, że budżety w redakcjach, jakichkolwiek – nie ma znaczenia, czy są to redakcje pism dotowanych czy prywatnych, czy mediów publicznych jak Polskie Radio i Telewizja Polska – nie są duże i wystarczające. Normalną więc sytuacją jest, że czasem organizator zaprasza dziennikarza. Ale normalną sytuacją byłoby także, gdyby po napisaniu negatywnej recenzji tenże organizator zaprosił dziennikarza ponownie. Gdyby instytucja dysponująca w danym momencie środkami – bo organizuje wystawę, koncert, premierę – nie ograniczała pracy dziennikarza; pracy, która i tak jest ograniczona, bo dysponujemy niewielkimi środkami. A teraz pytanie. Jednym z ważniejszych punktów wyjścia do zorganizowania tej dyskusji był twój tekst, Doroto, w dyskusji o MOCAK-u, wokół artukułu Marty Tarabuły, w którym napisałaś, że tak naprawdę działy kultury służą w dużej mierze promocji. Że nasza rola – ludzi piszących o kulturze, próbujących poddać ją ocenie, opisowi – staje się usługą promocyjną. Chcę się was spytać, Kasiu, Marcelu, na czym wam zależy jako twórcom dużych, rozwijających się instytucji?

MARCEL ANDINO VELEZ (Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie): Czasy, kiedy o sztuce i kulturze pisało się dużo, kiedy oprócz „Gazety Wyborczej” istniał „Dziennik” z dużym dodatkiem weekendowym o kulturze, który wszyscy czytali, skończyły się bezpowrotnie. Po prostu. Dziś pisma o kulturze wydaje Nowy Teatr, Narodowy Instytut Audiowizualny. To trzeba sobie uzmysłowić i przyjąć. 
Zaczęliśmy od cytatu z Adama Mazura, który zarzuca, że dziennikarze są skorumpowani. Ja nie mówię, że Adam był skorumpowany, ale Adam był też redaktorem pisma, które było wydawane przez instytucję, w której sam pracował, czyli Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie. Biadolimy, że IAM wysyła, a kto ma wysyłać? W czasach, kiedy pracowałem w „Przekroju”, wysyłała mnie redakcja. To było przyjemne, bo czułem, że nic nie muszę. Oprócz napisania dobrego tekstu. Zazwyczaj wyjeżdżałem tam, gdzie chciałem i gdzie wydawało mi się, że będzie ciekawie. Ale teraz ani „Przekrój”, ani „Gazeta Wyborcza” dziennikarza raczej nigdzie nie wyślą, a dodatku w „Dzienniku” już nie ma. Dziś media piszące o kulturze są wydawane przez domy aukcyjne, galerie, publiczne instytucje.
Muzeum Sztuki Nowoczesnej też wielokrotnie się zastanawiało, czy wydawać pismo, które by recenzowało rzeczywistość dookoła nas. Na początku, zanim zaczęliśmy funkcjonować na Pańskiej, wydawaliśmy pismo „Muzeum”, które było samozwrotne, bo pisaliśmy o tym, czym my sami się zajmujemy i do głowy nam nie przyszło recenzować to, co dzieje się choćby w Zamku Ujazdowskim. Dziś wszyscy to robią – uprawiają działalność kulturalną i przy okazji piszą o kulturze. Jak się pogodzimy z tym – że taki jest rynek, wszyscy muszą z czegoś żyć, wolni strzelcy muszą mieć gdzie publikować teksty, a mogą publikować tylko w gazetach czy czasopismach wydawanych przez instytucje kulturalne lub firmy, które robią na kulturze biznes, a nie przez klasycznych wydawców prasy – to może będzie nam łatwiej. Nie będzie nieporozumień. Tylko żeby to było jasno i otwarcie powiedziane.

MU
: Kaśka, a co ciebie boli?

Mike Urbaniak / fot. Krzysztof Pacholak,
WAW
KATARZYNA SZUSTOW (Teatr Dramatyczny w Warszawie): Już nic. Katarzyna Tubylewicz, dyrektorka Instytutu Polskiego w Sztokholmie, organizując podróż studyjną dla szwedzkich dziennikarzy, nie może za nic zapłacić. W sytuacji, kiedy są sponsorowani, po prostu nie jeżdżą na żadne wyjazdy. Pochodzimy z prowincjonalnego, biednego kraju, gdzie praca w kulturze to realizacja fantazji i jakichś potrzeb wewnętrznych, a nie stabilny sektor. To wszystko generuje zupełnie inne strategie działania niż u kolegów za granicą.
Sytuacja, w której ktoś za nas płaci, kiedy wyjeżdżamy, jest z założenia pornograficzna, a obiektywność mało realna. Ale taka jest polska rzeczywistość. Należy zadać pytania: Jak w tym wszystkim odnajduje się dziennikarz? Jaki jest poziom jego etyki zawodowej? Gdzie są jego zobowiązania wobec redakcji i instytucji, która go zaprasza? Wydaje mi się, że jest to duży, zawodowy, ale też osobisty dylemat. I trudno mi to oceniać. To są indywidualne inwestycje w wiarygodność własnego nazwiska – czy będziemy darzeni zaufaniem przez czytelników przez kolejne 30 lat, czy spalimy się po roku?
Pierwsze, co zrobiliśmy przychodząc do teatru, to likwidacja działu promocji i stworzenie działu komunikacji i rozwoju, którypodlegaa nie pod zastępcę dyrektora ds.finansowych, tylko pod zastępcę dyrektora ds. artystycznych – dramaturga teatru. Ten dział odpowiada głównie za komunikację nowych myśli i idei, a nie tylko za sprzedaż, jak było poprzednio. To bardzo istotna różnica: najpierw jest myśl i program, a potem do tego dobieramy sposób i kanały komunikacji. Dramatyczny od początku był wymyślony jako artystyczne miejsce, do którego przychodzimy się zmęczyć, a nie odpocząć, czyli swojego rodzaju nisza na rynku atrakcji. Zrobiliśmy rewolucję programową. Ale nie ukrywam, że pierwszy sezon był też skrajną porażką Teatru Dramatycznego, właśnie pod względem komunikacji. Okazało się, że nasza skomplikowana myśl, komunikowana w sposób równie skomplikowany, bezbłędnie trafiła zapewne do 100 fanów. Dziś mamy wypracowany, prosty, ale krwisty język mówiący o trudnych tematach. Nie mam środków, by kupować recenzje, więc stawiamy od 2008 roku na „poszerzenie pola gry”, czyli wytarzamy inne kanały, na których prowadzimy dyskusje na interesujące nas tematy: różne projekty-wydarzenia, wydawnictwa (serię książek, periodyk „Dramatika”), działania edukacyjne, podcasty, w 2008 roku byliśmy pierwszym miejskim teatrem na Facebook'u. Te poszukiwania innych, nowych kanałów były konieczne ze względu na trudne relacje z monopolistą na rynku prasy codziennej, czyli „Gazetą Wyborczą”. Żeby pojawiać się w „Gazecie” z tą ilością projektów i wydarzeń, musieliśmy kupować reklamy, walczyć. Dziś potrafimy więcej.

DJ: A może po prostu zaczęliście robić lepsze spektakle? Ja akurat nie jestem stałym widzem teatru, ale wydaje mi się, że jednak jest jakiś związek miedzy obecnością w mediach a jakością. I może komuś było po prostu szkoda pisać krytyczną recenzję spektaklu teatru, który dopiero formułuje swój program. W jakimś sensie to także jest rodzaj korupcji, korupcji przez moralne skrupuły, bo jeżeli mam potraktować ostro dopiero zaczynający teatr, tylko dlatego że mi się nie spodobało, to może lepiej tego nie robić? Może dać im szansę? To, co powiedziałaś, jest najlepszym dowodem na to, że nie można sobie wszystkiego zorganizować, nie można kupić recenzji.

KSz
: Praca na wizerunek, markę czy tożsamość dużej instytucji publicznej, to nie jest rok. To są jakieś trzy lata. I pytanie, czy dziennikarze interesują się dopiero instytucją, gdy wyrobi sobie markę, uzyska nową tożsamość. Dziś tożsamość nie tworzy się tylko poprzez program, ale też poprzez komunikację i media. Te pierwsze ruchy są bardzo postulatywne – chcemy być tacy i tacy, a ten projekt jest o tym i o tym. I kolejne pytanie: czy dziennikarz w tym momencie interesuje się tym, co robi duża miejska instytucja, czy raczej czeka i omija.
Mam też doświadczenie z czasów pracy w Le Madame – kiedy wyprodukowaliśmy fajne tiszerty, to mieliśmy o tym artykuł na pół strony. Znam więc sytuacje, kiedy się bardzo fajnie współpracuje z dziennikarzami i nic nie trzeba zrobić, żeby umieścić informację w danym medium.

MU
: Czy chcesz powiedzieć, że jest jakieś embargo w „Gazecie Wyborczej” na informacje o Teatrze Dramatycznym?

KSz: Wydaje mi się, że był rodzaj selekcji przez ostatnie trzy lata i to trzeba powiedzieć wprost. Kiedy kupowaliśmy reklamę spektaklu, która chuligańsko, ale nie naruszając prawa, podrabiała layout tekstów redakcyjnych w „Co Jest Grane”, to jednocześnie ten spektakl znikał z gazetowego spisu spektakli. Tak było kilka razy. Pewnie przypadek, ale jak wiadomo ja wszędzie wietrzę spiski ;-)

DJ: Ale co innego repertuar w „Co Jest Grane”, a co innego reakcja krytyka, który jest indywidualnością, i który nie ma tego typu strategii, że może już zacznę promować, bo to już jest jakaś marka. To jest twój język – komunikacji i promocji. Ale my, dziennikarze-krytycy, mamy jednak inny język. Ja na przykład nie myślę o instytucjach jako o markach. I stanowczo oddzieliłabym listę poleceń w „Co Jest Grane” od recenzji w dziale kultury. Zresztą, z „Co Jest Grane” jest czasem tak, że ze względu na reklamy zmniejsza się ilość informacji, a ty to odbierasz jako deklaracje polityczne. I mimo tego, że każda praca jest jakimś rodzajem strategii, to jednak praca krytyka, i tutaj chcę jej bronić, nigdy nie jest tylko i wyłącznie strategią. To się może nie zgadza z tym co powiedziałam na początku, ale tak naprawde uważam, że recenzji kupić nie można, że jest w naszej pracy element spontaniczności, intuicji, nawet przypadkowości. To jest nieprzewidywalne. Tym się handlować nie da.

Katarzyna Szustow / fot. Krzysztof Pacholak, WAWKSz: Moim zdaniem dziennikarze nie mają wyporności (redukowane etaty, zwiększona ilość wydarzeń kulturalnych) i idą za tym, co jest bardziej rozpoznawalne, co lubią. Pytanie: czy mają do tego prawo, czy nie? Nie wiem. Jeżeli jadę do Londynu, to dziennikarzom pisma „Time Out” ufam. Oni są wszędzie i doskonale wiedzą, co się dzieje. Oznacza to, że tam, gdzie jest „Time Out”, jest i rynek odbiorców kultury. W Polsce kultura nadal jest zjawiskiem niszowym. Konieczne jest równoległe prowadzenie działalności edukacyjnej.

MAV: Mamy teraz jedną papierową gazetę codzienną, reprezentowaną tu dzisiaj przez Dorotę. I to sytuacja dość dramatyczna. W Polsce kultura ma charakter oralny, nie ma u nas za bardzo dziedzictwa materialnego, więc teatrem interesuje się każdy wykształcony człowiek i dlatego teatr w mediach sobie wciąż dobrze radzi. Ale dla sztuk wizualnych zniknięcie z rynku kulturalnego dodatku do „Dziennika” to była realna, bardzo wyraźna strata. Gdybyśmy mieli robić jakąś kampanię promocyjną, to nie ma dziś innego drukowanego wysokonakładowego medium, poza „Gazetą”. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że naszymi odbiorcami są przede wszystkim jej czytelnicy.

TC: A Polskie Radio?

MAV: Na razie mówię o prasie, bo istotą recenzji jest jednak to, że jest drukowana. Radio natomiast pozostaje medium, w którym można o kulturze porozmawiać, bo to niewiele kosztuje. I rozumiem żale Kaśki na „Gazetę Wyborczą”, bo to sytuacja większości z nas. Oczywiście, celem działania Muzeum nie jest obecność w „Gazecie Wyborczej”, ale przecież każdy organizator działalności kulturalnej robi coś po to, żeby to było widoczne, żeby dotarło do odbiorców. No i na łamach „Wyborczej” też wszyscy próbujemy zaistnieć.

DJ: Ale ty mieszasz dwie rzeczy: reklamę z opinią. Reklama – rozumiem, jest ważna. W takim razie po co opinia? Czy opinia jest jeszcze potrzebna? Załóżmy, że kiedyś będziecie mieli dobrego sponsora, możecie wykupić miejsce w gazetach, wykupić reklamy on-line. Czy o to chodzi? Żeby zająć jak najwięcej miejsca.

MAV: Nie, oczywiście że nie. Ale jeżeli coś robisz, to chciałabyś wiedzieć, jaki jest tego odbiór. Oglądać swoje własne reklamy to nic specjalnego.

DJ: Uważam, że przesadzacie. Ważne jest przecież to, kto przyjdzie do muzeum.

MAV: Ale to jest system naczyń połączonych.

KD: Spróbuję odnieść się do kilku spraw po kolei. Kaśka powiedziała, że żyjemy w prowincjonalnym kraju, w którym dziennikarze kulturalni zdani są na bycie sponsorowanymi przez różne instytucje organizujące wydarzenia. Ostatnio pewien istotny dla kultury minister podpowiedział mi, że on nie może kupować sobie recenzji w radiu, prasie czy telewizji, dlatego przekazuje środki na takie instytucje, jak IAM czy NInA. I w pewnym sensie to jest normalne. Kiedyś tych instytucji nie było i sytuacja była jeszcze gorsza. Gdyby nie było instytucji wysyłających takich dziennikarzy, jak Dorota, to nie byłoby czym wypełnić szpalt nawet „Gazety Wyborczej”. Bo pewnie do Londynu twoja redakcja by cię nie wysłała. No, może ciebie jeszcze tak, ale nikogo innego. To jest problem, nie przeczę, ale nie wylewajmy dziecka z kąpielą. Choć oczywiście możemy poobrażać różne instytucje...

KSz: Ale takie są realia, w których działamy, ja mówię o prowincjonalności pod kątem tego, że istnieje jedno drukowane medium codzienne. Jakbyśmy byli 5-milionowym krajem.

KD: A za chwilę wszystkie istotne budżety i łamy mediów zostaną wypełnione sportem, piłką nożną. Przez najbliższe pół roku kulturę czeka bardzo trudny okres. Widzę to po tym, jak będzie redagowane Polskie Radio w najbliższych miesiącach i proszę się z tym pogodzić. Powiem więcej – i nie chcę się żalić ani hamletyzować – program, który prowadzę w telewizyjnej Dwójce, już w grudniu przegrał z Justyną Kowalczyk. Co będzie w czerwcu? Lepiej nie mówić. Dorota się uśmiecha…

Dorota Jarecka / fot. Krzysztof Pacholak,
WAW
DJ: Tak, bo pomyślałam sobie, że to narzekanie to banał: nie ma pieniędzy, będzie jeszcze mniej i będzie coraz gorzej, jesteśmy prowincjonalnym krajem, nie ma krytyki, jest za mało gazet, za mało kultury w gazetach, i jest nie tak jakby się chciało. Pytanie: co możemy z tym zrobić? Co możemy zmienić, żeby nie było tak fatalnie? I ja uważam, że jest wiele rzeczy, które można zmienić. Np. Nowy Teatr wydaje pismo „WAW”. Wzięłam je do ręki przeczytałam artykuł Piotra Gruszczyńskiego o teatrze Krzysztofa Warlikowskiego, w którym autor pisze o reżyserze per „Krzysztof”. To jest pomyłka. Bardzo cenię Piotra Gruszczyńskiego, twórczość Krzysztofa Warlikowskiego trochę mniej, ale uważam, że redakcja „WAW” nie powinna tego robić. Teatr Warlikowskiego ma swoich zwolenników, on się sam obroni, on nie potrzebuje naiwnej promocji na łamach wydawanego przez siebie pisma. W piśmie „WAW” zobaczyłam ranking najważniejszych postaci warszawskiej kultury pt. „grube ryby”. To jest rubryka towarzyska, która niczemu nie służy. Reklamujemy trochę Warszawę, trochę siebie, kolegów, a trochę teatr, którego w jakimś sensie jesteśmy produktem. To bez sensu.

MU: No, bardzo cię przepraszam. Przeczytałaś w 120-stronnicowym magazynie dwa teksty i wygłaszasz takie sądy? Tekst Piotrka Gruszczyńskiego, moim zdaniem świetny, opisuje powstawanie spektaklu Warlikowskiego niejako od środka. Piotrek pisze per „Krzysztof”, bo znają się z Krzyśkiem i pracują od lat, więc jak miał pisać? Jeśli chodzi o reklamowanie siebie, to jest tam jedna autopormocja Nowego Teatru. I ten zarzut brzmi naprawdę śmiesznie z ust dziennikarki, której pracodawca jest mistrzem autopromocji zalewającej łamy„Gazety Wyborczej”, ostatnio choćby targów muzycznych.

DJ: Tekst jest świetny, ale kontekst podważa jego wiarygodność. Nie mówiłam, że w „Gazecie” nie ma reklamy, mówiłam że „WAW” wchodzi na niebezpieczną ścieżkę. Tomek Cyz wspomniał mój polemiczny artykuł wobec tekstu Marty Tarabuły, w którym napisałam o bardzo ważnym problemie , promocji. który nas boli, nas dziennikarzy. Nie napisałam, że działy kultury służą wyłącznie jako miejsce promocji, to nieporozumienie, napisałam że do gazet dołącza się dodatki reklamowe wykupowane przez instytucje sztuki i w efekcie coś, co wygląda jak kawałek dziennikarstwa, tak naprawdę jest reklamą. I tak zły pieniądz wypiera dobry. Tylko że ja niewiele mogę zrobić z tym, że Muzeum Narodowe w Krakowie umawia się z działem promocji na cztery strony o Turnerze. Wpływ mam na to, co sama piszę. Ale uważam, że jeśli się wydaje niszowe pismo o kulturze, to ma się większe pole manewru, być może się mylę.

TC: Uważam, że „Gazeta Wyborcza” może sobie robić co chce z targami muzycznymi organizowanymi przez Agorę, swojego wydawcę, bo Agora to prywatna spółka. I nic mi do tego, jako czytelnikowi. Albo kupuję tę gazetę albo nie kupuję. Tyle. To tak na marginesie, bo tutaj niepotrzebnie wchodzimy na jakąś konfrontacyjną ścieżkę. Zaraz oddam mikrofon na widownię, bo czuję narastające napięcie z waszej strony, może padną jakieś głosy, które pomogą i nam się jakoś odnaleźć. Ale chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na jeden problem: jak, na ile i dlaczego, mimo że się temu sprzeciwiamy, język promocji zmienił nasz język? Mówię o nas, piszących, czy mówiących na falach radia i w telewizji. To skurczenie się miejsca na kulturę w mediach powoduje, że musimy mówić szybciej, wyraźniej, dosadniej, bardziej na gorąco, co zabiera nam miejsce na refleksję, analizę, opis, które są tak potrzebne. Mam poczucie, że jednym z najważniejszych problemów tego naszego hasła „kup sobie recenzję” jest problem obniżenia poziomu języka krytyki.

DJ: Ostatnio w Muzeum Sztuki Nowoczesnej był angielski krytyk Adrian Searle, który powiedział, że język komunikatów prasowych – na całym świecie nie tylko u nas – przepływa do gazet. Dziennikarze mają mało czasu, przepisują komunikaty prasowe, które często są pisane przez byłych dziennikarzy, i to wszystko się ze sobą zlewa.

Marcel Andino Velez /
fot. Krzysztof Pacholak, WAW
MAV: Próbuję przeforsować w Muzeum, by ci, którzy piszą te zapowiedzi, nie pisali ich w pierwszej osobie. Bo jak piszą w pierwszej osobie, że „zapraszamy”, „pokażemy film”, a potem „go omówimy”, to ta informacja ląduje w koszu. A kiedy napiszemy, że „Muzeum Sztuki Nowoczesnej zaprasza”, to łatwiej jest zrobić copy/paste i ta informacja natychmiast jest powielana na niezliczonych portalach.

DJ: To może zmieńcie na: „nie zapraszamy” i zobaczcie, czy to zadziała.

MAV: Było jedno spotkanie zatytułowane „Nikt nie przyjdzie”, ale jednak ludzie przyszli, choć to było o performensie.

DJ: To jest ciekawe, bo dziennikarz nie tylko podlega naciskom, ale różne naciski sam sobie wytwarza. I nie chodzi o nacisk redaktora, ale pieniędzy, czasu, konkurencji. I jak się przejrzy internet, to o jednej wystawie rzeczywiście można przeczytać ten sam tekst, kolejno przeklejany, nie tylko zresztą o wystawie. Cierpi na tym opinia, która chciałaby się dowiedzieć, co kto myśli. Ale z tym akurat możemy walczyć sami i nie zgadzać się na takie praktyki, piętnować je. Ja osobiście nie przeklejam i nie sądzę, by któryś z moich kolegów krytyków to robił. Chcę też bronić dwutygodnik.com, znajduję tam, co mi sprawia ogromną przyjemność, teksty błyskotliwe, krytyczne. Nie czuje się w nich presji. Pismo jest finansowane przez państwo, są tu teksty o wystawach w instytucjach publicznych. Więc może to państwo nie jest wcale takie złe?
Choć ostatnio pani z działu promocji jednego z muzeów zaproponowała mi zwrot kosztów podróży na wystawę w celu napisania recenzii, widocznie to przyjęty model. Potem trudno się dziwić, że są tylko dobre recenzje. Dzieje się tak, że państwowe jednostki zaczynają działać jak prywatne, mają swoje budżety i powstaje taki prowincjonalno-kapitalistyczny model.

KSz: Wydaje mi się, że w sztukach audiowizualnych bardzo istotna jest obecność medialna, bo to właśnie tutaj wytwarza się dyskurs i potencjał rynkowy. W teatrze poza recenzjami, które zostają w historii teatru, opieramy się na „twardych liczbach”, czyli na ilości sprzedanych biletów, frekwencji, przychodzie. Obecność w mediach nie gwarantuje wysokiej frekwencji, o niej tak naprawdę, decydują widzowie: ich rozmowy na imprezach, ważne jest, co piszą na swoich „tablicach” na Facebooku etc. Ta nasza prowincjonalna wieść gminna jest kluczowa. Nie przeceniałbym więc mediów mainstreamowych. Jeżeli jest zainteresowanie dziennikarzy, to super, ale to widz/odbiorca jest najlepszym nośnikiem naszej działalności.

KD: Chciałbym się odnieść do tego, o czym mówił Tomek, czyli obniżenia jakości języka. Dla debaty dotyczącej kultury to jest szalenie ważna rzecz. Po pierwsze, są pewnie media, które posługują się trzystoma słowami i narzucają to niejako reszcie. Po drugie, media mainstreamowe powinny odsyłać do mediów niszowych, gdzie krytyka jest pogłębiona, ciekawsza, a tego nie robią.

MU: Mam ze sobą miesięcznik „Press”, w którym dyrektorka radiowej Trójki, Magdalena Jethon, odpowiada m.in. na pytanie, na jakiej zasadzie wybierane są książki do czytania na antenie jej radia. Dziennikarz pyta: „Wie pani, że Polskie Radio, a więc i Trójka, bierze pieniądze za patronaty?”. Jethon: „Wiem, wszyscy tak robią”. Dziennikarz: „Chyba jednak nie wszyscy, bo rozgłośnie komercyjne, z którymi rozmawiałem, stanowczo stwierdziły, że pieniędzy za patronaty nie biorą”. Jethon: „W komercyjnych rozgłośniach trzeba wykupić kampanię reklamową, żeby dostać patronat, a mówimy o radiu publicznym”. Dziennikarz: „Wolałbym, żeby Trójka nie polecała mi książki tylko dlatego, że ktoś za to zapłacił”. Jethon: „Każda książka jest produktem komercyjnym, bo się sprzedaje, jeżeli ktoś płaci za użyczenie naszego logo 1000 zł, a zarabia na sprzedaży 100 000, to przepraszam, on nas przekupuje? Patronat Trójki ogromnie się przekłada na zwiększenie sprzedaży”. Dziennikarz: „Jest wiele wartościowych przedsięwzięć, których organizatorzy nie zarabiają, i wy mi ich nie polecicie”. Jethon: „Przysięgam, że mało wartościowych rzeczy nigdy nie polecimy”.

Kamil Dąbrowa / fot. Krzysztof Pacholak,
WAW
GŁOS Z SALI: Jako osoba, która „skorumpowała” dwie osoby siedzące na tej kanapie, a z drugiej strony również dziennikarka wysyłana w różne miejsca, mam siłą rzeczy spostrzeżenia z dwóch stron. Zacznę od dziennikarskich. Moja krakowska redakcja prosi mnie o opisanie jakiegoś projektu w Szczecinie. Ale nikt mnie do tego Szczecina nie wyśle, ja za swoje pieniądze też nie pojadę. Na szczęście piszę o architekturze, więc mogę ten projekt zgooglować, ale nie czuję się z tym dobrze, skoro nie mam możliwości zobaczyć tego na własne oczy. I druga strona medalu. Jako osoba pracująca dla różnych instytucji kultury, była rzeczniczka dwóch muzeów, teraz pracująca dla różnych miast, zapraszam dziennikarzy na takie wyjazdy, o których tu rozmawiamy. I też, jako dziennikarka, chciałabym być zapraszana. Więc nie widzę tutaj nic nagannego – skoro redakcje nie są w stanie wysłać dziennikarza, a dziennikarz za własne pieniądze też nie pojedzie. Wracając jeszcze do prowincjonalizmu… Oprócz tego, że mamy jedną papierową gazetę, którą wszyscy, a już na pewno większość z nas czyta, to mamy jeszcze bardzo scentralizowane media – w przeciwieństwie na przykład do Niemiec, gdzie są różne silne media w landach, a w Polsce media są w Warszawie. A mamy przecież bardzo wiele metropolii, wiele instytucji kultury, muzeów, teatrów w całej Polsce, które nie mają dostępu do mediów centralnych, mimo że robią często bardzo wartościowe rzeczy. Rozumiem dziennikarzy, którym czasem nie chce się gdzieś pojechać, bo mają ciekawsze rzeczy do zrobienia, bo mają rodziny, a podróż trwa na przykład 12 godzin. Ale, z drugiej strony, nie możemy w 40-milionowym kraju ograniczać się tylko do warszawskiego sosu i opisywać tylko to, co się dzieje w stolicy. Jak rozwiązać ten problem?

GŁOS Z SALI 2: Joanna Krakowska, miesięcznik „Dialog”. Mam cały czas wrażenie, że poruszamy się po obrzeżach zasadniczego problemu. Dlatego bardzo żałuję, że nie ma wśród państwa żadnego wydawcy ani dystrybutora filmowego. Bo chciałabym wiedzieć, jak to się robi, że w dniu wydania książki w wszystkich gazetach – to znaczy w dwóch, bo do tytułów centralnych dopisałabym także jeszcze „Rzeczpospolitą” – ukazuje się jej recenzja, mimo że w tym samym dniu ukazuje się na rynku jeszcze kilkadziesiąt innych tytułów, jeśli nie więcej. Z promocją filmów jest analogicznie.

GŁOS Z SALI 3: Adriana Prodeus, TVP2. Nie wiem, czy powinnam zabierać głos, czy najpierw powinnam ochłonąć. Powiem państwu szczerze, że ten problem, dotknięty przez „śniadanie prasowe” i hasło „Kup sobie recenzję!”, to jest, moim zdaniem, początek dyskusji. Jeden z objawów kryzysu mediów, kryzysu dziennikarstwa i kryzysu krytyki – ponieważ powinniśmy rozgraniczyć te pojęcia – w Polsce. To kupowanie, ten styk kultury i promocji, jest tylko jednym z problemów. Wydaje mi się, że mamy ich o wiele więcej.
Pierwszy taki, że my, krytycy, nie wiemy jaka jest nasza rola, nie wiemy po prostu, kto nas potrzebuje. Czy potrzebują nas twórcy, czy potrzebują nas odbiorcy, czy ktoś się w ogóle naszym zdaniem sugeruje? Czy potrzebują nas właśnie wydawnictwa, które nam bardzo chętnie wyślą książkę do recenzji, żeby wykazać się PR-em?
Druga sprawa jest taka, że nie wiemy, kto z nas jest dziennikarzem i co to oznacza. Dziś każdy może być dziennikarzem, jeżeli dostanie takie zlecenie. Czy w tej sytuacji należy mieć swoje własne zasady funkcjonowania, jakiś etos? Jeżeli zakładamy, że to jest nasz zawód, to przez dziesiątki lat będziemy udowadniać, że jesteśmy, bądź nie, dziennikarzami niezależnymi, pracującymi dla określonych mediów, służącymi ich interesom.
No i kolejne pytanie – kto z nas zajmuje się krytyką? Czym krytyka różni się od dziennikarstwa? Czy ma gdzieś w tle jakiś idealny obraz sztuki, o którym cały czas myśli i do którego wszystko odnosi? Wydaje mi się, że temat „kupowania recenzji” jest tylko czubkiem góry lodowej, tego, czym jest w tej chwili krytyka w Polsce, czym jest dziennikarstwo, czym różni się informacja od opinii, i czy czytelnicy „GW” czy „WAW” rozróżniają, w którym momencie czytają informację, a w którym momencie opinię. Czy sami potrafimy to zawsze rozróżnić?
Jaką rolę wyznaczamy naszym odbiorcom? Czy czytając ranking najbardziej wpływowych osób w Warszawie, wiedzą – bo tam są podane nazwiska – kto głosował i jak, i czy czytelnicy też mogą głosować i zgłaszać swoje kandydatury? Czy też może po prostu te zasady są nietransparentne. Mam wrażenie, że my, ludzie piszący, bardzo często sami się w tych zasadach gubimy. Trudno jest wytrwać w tym zawodzie, będąc zależnym od tak wielu czynników.
Uważam, że ten kryzys powinien być przepracowany na wielu poziomach. Na poziomie edukacji medialnej, transformacji samych mediów, administracji procesami rynkowymi, które drenują media. Te przykłady z różnych dziedzin są sygnałami jakiegoś wielkiego kryzysu, który nie wiadomo do czego doprowadzi. Dlatego też zasady, które regulują pracę danego medium, tytułu, redakcji – choćby dwutygodnik.com, do którego piszę – muszą być jasne. Gdy na przykład NInA, wydawca dwutygodnik.com, wydaje akurat antologię animacji – jest jasne, że nie będziemy publikować jej recenzji, tylko wywiad, albo jakiś inny rodzaj prezentacji. To rozgraniczanie interesów, jasne wyrażanie tego, z czym czytelnik ma do czynienia, jest bardzo ważne. Może podkreślanie charakteru, w jakim występujemy, doprowadzi do jakichś głębszych przemian. Pisząc, będziemy wiedzieli, kiedy i komu służymy. Te komunikaty powinny być czytelne, a wydaje mi się, że nawet dla samych autorów często bywają niejasne.
To nie dotyczy tylko korumpowania nas przez różne firmy czy muzea za bilety, kawę czy hotele, ale czasami dotyczy nawet niewinnej korupcji towarzyskiej za zwykłe lubienie. Tego, że robię wywiad z artystą, z którym się koleguję. No i teraz się zastanawiam, czy ja ten wywiad powinnam robić otwarcie, czy powinnam udawać, że kolegami nie jesteśmy. To jest cały szereg pytań, na które powinniśmy sobie odpowiedzieć.
Tutaj patrzę na Tomka Cyza – może to jest moment na jakąś szerszą dyskusję o różnych problemach, z którymi borykają się media, boryka się dziennikarstwo, borykają się dziennikarze i odbiorcy mediów.

fot. Krzysztof Pacholak / WAW

TC: Dlatego właśnie organizujemy prasowe śniadania, żeby o tym rozmawiać i próbować odpowiadać na te wszystkie pytania.

MAV: Nawiążę do tego, o czym mówiła Adriana. Pracuję w muzeum już prawie pięć lat i w ciągu tego okresu proponowano mi już ze dwieście razy, żebym napisał coś o sztuce. Odpowiadam, że pracuję w muzeum, więc mogę napisać coś o tym, co robię w muzeum. A oni: ty tak dobrze pisałeś, to weź, napisz. I człowiek, który mi to proponuje, kompletnie nie ma świadomości, że ja nie mogę napisać tak po prostu jakiegoś tekstu, tylko mogę napisać ten artukuł jako przedstawiciel muzeum, tylko i wyłącznie. Zgadzam się, że gdyby wszyscy mówili wprost, że coś jest recenzją, a coś jest artykułem informacyjnym, byłoby jaśniej. Mi się szczęśliwie udało nie napisać niczego o sztuce, ani żadnej recenzji. Ale też wiem, że z czegoś trzeba żyć, że są ludzie, którzy mają kredyty, mają dzieci, każdy też czasami potrzebuje zarobić pieniądze, i pracując w jednej instytucji, pisze się teksty o wydarzeniach w innej instytucji. Niestety nie pojawiają się pod tymi tekstami dopiski, że autor jest pracownikiem takiego a takiego miejsca. Stąd zamęt, o którym wszyscy tutaj myślimy. Może pozytywnym skutkiem tego spotkania będzie to, że jak wszyscy tu jesteśmy, to sobie powiemy, że wiemy, że tak właśnie się dzieje. I też dla „WAW” byłoby dobrze, gdyby wszyscy mogli to tak sobie powiedzieć i usłyszeć, że już nie jest taki do końca niezależny.

MU: „WAW” jest tak samo zależny/niezależny, jak każde inne medium, jak „Gazeta”, jak dwutygodnik.com. Nie ukrywamy przecież, że wydawcą jest Nowy Teatr. Taka informacja jest w stopce magazynu. I teraz ty, jako czytelnik, decydujesz, czy to dla ciebie ciekawy, wartościowy, uczciwy magazyn, czy nie. Kropka. Skoro możemy realizowac swoją misję, dzięki Nowemu Teatrowi, to mnie to cieszy.

DJ: Wydaje mi się Mike, że ty się słusznie bronisz, ale mieszasz dwa rozumienia słowa misja. Bo za tym, co robisz, stoi poczucie misji, to prawda, jednak twoje poczucie misji jako krytyka i dziennikarza jest czym innym niż misja np. Nowego Teatru. Wszyscy mamy poczucie misji i chcemy pisać o sztuce, o teatrze, bo wierzymy w sztukę i teatr, dlatego zawsze wolimy napisać niż nie napisać. Gdybym nie miała poczucia misji, to bym nie pracowała jako krytyk sztuki. Chodzi tylko o to, by ktoś nie wykorzystał twojego poczucia misji w celu realizowania swojej misji, po prostu są momenty, kiedy trzeba się zastanowić, zatrzymać.
Ale chcę powiedzieć jeszcze o czymś innym. Jednym z najpoważniejszych problemów dzisiejszej krytyki jest problem afirmacji. W Polsce, gdzieś na początku lat dwutysięcznych, po skandalach wokół sztuki najnowszej inspirowanych przez prawicę, okazało się, że jeśli się chce się bronić racjonalności przeciw oszołomom, fanatykom, trzeba bronić współczesnej sztuki. A potem nagle uświadomiono sobie coś więcej – sztuka jest wartością, to nie jest margines, efemeryda, która się pojawiła i zniknie. Zrozumiały to media, zrozumiało społeczeństwo. I nastąpiła zmiana. Sztuka współczesna została zaakceptowana. Ale to było niebezpieczne dla mediów, bo w momencie, w którym sztuka została zaakceptowana jako element demokracji, której bronimy, bo takie mamy poczucie misji, gazety straciły zmysł krytyczny. Gazety, dziennikarze, krytycy, zaczęli się bać mówić krytycznie, bo to może być użyte przeciw artystom, w konkretnej walce politycznej. I tak się stało. Stanęliśmy za artystami, żeby nie być przeciw nim. Więc jeżeli pytacie, dlaczego nie można odróżnić reklamy od opinii, opinii od recenzji, to być może też z tego powodu. I nie stoi za tym promocja, ale coś w rodzaju – być może źle rozumianej – misji. Być może potrzebny jest znowu moment przełomu, po to by móc sobie „pozwolić”, na krytykę. Dlatego, że ona nikomu już nie zaszkodzi. Przynajmniej mam taką nadzieję.

MAV: Dorota kiedyś to nazwała kulturą przytakiwania – to, co się drukuje, w zasadzie służy przytakiwaniu. Złe recenzje ukazują się w rubryce „Hit/Kit” w „Wysokich Obcasach” – tam się wali po oczach. Ale bardzo trudno znaleźć inne miejsce w mediach, gdzie byłaby negatywna opinia o jakichś produktach kultury.

GŁOS Z SALI 4: Krytyka służy do tego, żeby pogłębiać dyskurs w obszarze kultury jako takiej. Żeby budować strukturę, w której znajdujemy się wszyscy: artyści, kuratorzy, krytycy i publiczność. I to się totalnie zaciera, dlatego, że jeżeli nie ma miejsca, nie ma czasu, to jest właśnie to wspomniane przytakiwanie. Albo krytyka negatywna, która służy temu, żeby się na kimś odegrać. To jest absurdalne. 

GŁOS Z SALI 5: Rafał, dziennikarz. Chciałem zwrócić uwagę na jeszcze dwa problemy, które nie zostały poruszone. Jeden to pewien gwałt na kulturze, który się dokonał w mediach w ciągu ostatnich 10 lat. Ma różne znamiona, między innymi pojawienie się dużej ilości śmieciowej prasy, która udaje, że pisze o kulturze. Różne darmowe gazetki, w których się wszystkie instytucje lepiej lub gorzej sprzedają. Mówimy tu o kupowaniu recenzji, ale tylko poprzez sponsorowanie wyjazdów. Uderzmy się wszyscy w piersi, bo ilu z nas przyjęło inne „korupcyjne” propozycje typu bycie jurorem w konkursie organizowanym przez to czy inne muzeum, przez tę czy inną galerię, prowadzenie spotkania ze znanym artystą, za pieniądze, bo tak się robi. Ten układ też nie jest czysty.

GŁOS Z SALI 6: To w takim razie kto miałby te spotkania prowadzić? Jeżeli są ludzie, którzy znają się na kulturze i są przygotowani do tej dyskusji, to mamy wpuścić jakichś dzikusów, którzy będą rozmawiać z artystami w mediach? Jestem po drugiej stronie barykady, bo ja z tym w ogóle nie mam problemu. Wolę, żeby taką rozmowę poprowadził ktoś, kto jest do niej merytorycznie przygotowany, żeby otwarcie powiedział, kim jest i w jakim charakterze występuje. Na przykład zupełnie nie mam problemu z „WAW”. Wydaje mi się, że jest to bardzo jasny komunikat: jesteśmy magazynem wydawanym przez Nowy Teatr. I ja, wiedząc to, miałem przyjemność przeczytać wspomniany tekst o „Opowieściach afrykańskich” i wybrać się dzięki niemu na tę sztukę. Dzięki Piotrowi Gruszczyńskiemu mogłem dowiedzieć się o tej sztuce znacznie więcej, właśnie dlatego, że ją współtworzył i o tym napisał. Agora, w której miałem przyjemność kiedyś pracować, to koncern medialny, który po prostu ma swoje interesy w bardzo różnych dziedzinach. Jest przecież właścicielem sieci kin i patronuje filmom, które są później recenzowane na dwóch stronach, co się przecież normalnie nie zdarza, bo nie ma na kulturę tyle miejsca. Problem w tym, że „Gazeta” kształtuje gusta 90% Polaków czytających prasę, więc to jest jakaś odpowiedzialność. Dlatego olbrzymią nadzieję pokładam też w dwutygodnik.com. Wydaje mi się, że przynajmniej jeszcze parę lat temu pokutowała opinia, że internet jest medium, w którym trzeba mówić bardzo szybko i bardzo krótko, bo ludzie mają mało podzielną uwagę, co chwila przeskakują. Ja byłem czytelnikiem papierowych tygodników opinii i przestałem, bo okazało się, że 90% tekstów kończy się po trzech akapitach i nie ma w nich specjalnie żadnej refleksji. W dwutygodnik.com pojawiają się teksty, które można przeczytać, przemyśleć i jest na to miejsce. Okazuje się, że są ludzie, którzy doczytują te teksty do końca. Wydaje mi się, że internet może się zmienić, jeśli damy sobie miejsce na to, żeby pisać ambitniej i zostawiać autorom miejsce na wyrażanie własnego zdania. W tym sensie myślę, że krytyka wcale nie jest skazana na mówienie tylko tak/nie i opisywanie w dwóch zdaniach, dlaczego coś jest dobre albo złe.

GŁOS Z SALI 7: Marta Czyż, Galeria Kordegarda. Przyszłam tutaj kierowana pytaniem, jak kupić sobie recenzję, żeby się dowiedzieć, czy to w ogóle jest jeszcze możliwe. Ale myślałam też, że spotykamy się po to, żeby się dowiedzieć, gdzie podziali się ci krytycy: Banasiak, Gorczyca, Kaczyński. Gdzie się podziały te ostre języki?

GŁOS Z SALI 8: A może jedyne wyjście jest takie, żeby każda instytucja miała swoje pismo, w którym by opisywała inne instytucje. Każde pismo będzie bezkrytyczne wobec siebie, ale w sumie bilans będzie krytyczny.

GŁOS Z SALI 9: Jestem freelanserką. Nie chcę tutaj w żaden sposób bronić ani siebie, ani dziennikarzy, ale powiedzmy, że dostaję zlecenie na recenzje. Film jest beznadziejny, piszę o tym bardzo ostro i wysyłam. Dostaję odpowiedź z redakcji: „Wiesz, mamy patronat nad tym filmem i nie możemy tego wydrukować”. W jakiej sytuacji jestem postawiona? Może w tym tkwi problem?

DJ: Nigdy nie miałam podobnych nacisków.

KD: Nie zredagowano ci nigdy żadnego tekstu, nie wykreślono żadnych zdań?

DJ: W latach 90., na początku istnienia „Gazety”, było takie przekonanie, że widz jest dzieckiem, które trzeba wychowywać. To się jakoś skończyło. Zresztą ja wcale nie uważam, że tłumaczenie trudniejszych słów czy pojęć jest szkodliwe. Jeżeli proszą mnie, żebym coś wytłumaczyła, to ja bardzo chętnie. Od tego są dziennikarze.


10 grudnia 2011, Chłodna 25, Warszawa
redakcja: Mike Urbaniak, Tomasz Cyz
współpraca redakcyjna: Konrad Radecki-Mikulicz

Wypowiedzi Kamila Dąbrowy nieautoryzowane.


DODATEK
Kulturowe powikłania – emanacje.ppt 

Szesnastu krytyków na 5 slajdach

Jan Dwutygodnik zapytał krytyków o uwikłanie kultury w medialno-marketingowe mechanizmy („Jak promocja szkodzi kulturze?” i czy „Patronat medialny = dobra recenzja?”). Zagaił ich też przy okazji o uwikłania personalne („Darmowy hotel, samolot i bankiet: forma korupcji czy dobry zwyczaj?” oraz „Jak prywatne przyjaźnie wpływają na to, o czym i jak piszesz?”). Socjolog stwierdziłby, że nie była to dobra ankieta. Pytania sugerowały odpowiedź i zdradzały nastawienie pytającego („jak szkodzi” zamiast neutralnego „jak wpływa”). Pozornie jedno pytanie było w istocie pytaniem o kilka rzeczy naraz (bo może darmowy hotel to czysta korupcja, a bankiet to zaledwie szlachetny i niewinny zwyczaj). Dwutygodnik.com nie próbował dochować wierności metodologii, ale zebrany materiał wart jest uwagi. I nie wiadomo, czy byłby równie ciekawy, gdyby Jan z identyfikatorem firmy badawczej na piersi i kwestionariuszem w ręku patrzył prosząco w oczy krytyków pytając „Czy zechce Pan/i poświęcić 15 minut na udział w naszej ankiecie?”.

Cztery otwarte pytania i szesnaście osób dzielących się swoim punktem widzenia to w sumie 64 dłuższe lub krótsze wypowiedzi. Lektura rozległa i całkiem wymagająca. Warto się jednak wsłuchać w wielogłos kulturowych pośredników. Po pierwsze ze względu na ich rolę w kulturowym ekosystemie (wciąż ważną, choć pewnie już nie tak jak kiedyś, czemu niektórzy dawali wyraz w ankiecie). Po drugie, ze względu na ich wgląd w świat oraz światek kultury. Po trzecie wreszcie dlatego, że mówią rzeczy ważne i ciekawe, przynajmniej dla osób zainteresowanych funkcjonowaniem kultury w szerszym planie. Ten krótki raport wokół odpowiedzi na pytanie „Jak promocja szkodzi kulturze?” powstał z badawczego zaciekawienia, ale na użytek publicystyki. Powyższa tekstograficzna synteza jest próbą wzmocnienia rezonansu, jaki wywołał temat mechanizmów obiegu współczesnej kultury. Że rezonans jest, można się było przekonać podczas śniadania dyskusyjnego „Kup sobie recenzję”. Przypisy zamieszczone w fiszkach socjologizujących to bardziej propozycja samodzielnego zadumania się niż próba snucia autorskiego komentarza. Forma slajdowa wydawała się być najbardziej naturalna dla tej wypowiedzi. Hieroglify spod znaku .ppt mają wiele ograniczeń i kilka pozornych powabów. Niekiedy jednak rzeczywiście pomagają zachować zwartość przekazu tam, gdzie czysty tekst osuwa się w nadmierną rozwiązłość lub nawet próbuje powiedzieć więcej niż jego autor bywa w stanie. Reszta jest Powerpointem.

Michał Danielewicz

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).