„Jakie to ma znaczenie, czy zrobili to z chciwości. Zagłada domu Trynczerów” to dwa niezbyt długie teksty i aneks. Autorem pierwszego jest Tadeusz Markiel, który jako kilkunastoletni chłopiec był podczas okupacji świadkiem morderstw, dokonanych na żydowskich sąsiadach w jego rodzinnej wsi Gniewczyna. W drugim tekście Alina Skibińska, dzięki wnikliwym badaniom, które przeprowadziła w archiwach krajowych i zagranicznych, weryfikuje zapamiętane przez Markiela zdarzenia, osadza je w realiach historycznych, uzupełnia faktami, których nie znał. W aneksie zamieszczono powojenne dokumenty i listy prywatne, dotyczące okupacyjnej rzeczywistości Gniewczyny i jej okolic. [KZ]
KATARZYNA ZIMMERER: Relacja Tadeusza Markiela, opublikowana po raz pierwszy w kwietniu 2008 roku w miesięczniku „Znak”, jest jedyną tak wstrząsającą relacją Polaka – świadka zagłady Żydów, jaka się do tej pory ukazała.
ALINA SKIBIŃSKA: Nie ma innego tekstu, z którym moglibyśmy ją porównać. W pamiętnikarstwie polskim znajdziemy oczywiście fragmenty dotyczące losów Żydów, przebywających w okresie okupacji w większych lub mniejszych ośrodkach, w gettach, czy na prowincji. Najczęściej te wspomnienia ograniczają się do jednego akapitu, góra kilku stron. Znajdziemy w nich informacje śladowe, które mają zupełnie inny ładunek emocjonalny niż relacja Markiela.
Skontaktowałaś się z nim rok po publikacji jego tekstu w „Znaku”.
Od wielu lat zajmuję się losem Żydów na prowincji. Interesują mnie wszystkie dokumenty i relacje, jakie zachowały się na ten temat, a więc także przekaz Markiela. Ten przekaz jest wstrząsający i bardzo emocjonalny. Można byłoby go łatwo podważyć argumentując, że wrażliwy kilkunastolatek nie jest dość wiarygodny jako świadek. Dlatego postanowiłam poddać weryfikacji historycznej okupacyjne wspomnienia Markiela, by sprawdzić, na ile są prawdziwe. Kiedy się z nim skontaktowałam, okazało się, że właśnie na to czekał. Oddając swoją relację do druku, chciał nie tylko przywołać pamięć zamordowanych w Gniewczynie ofiar. Liczył na to, że sprawą zainteresuje się jakiś historyk, który podejmie też badania nad historią Żydów z jego rodzinnej wsi.
Ilu Żydów mieszkało w Gniewczynie podczas okupacji?
Nie da się już tego dokładnie ustalić. Na pewno część z nich po wybuchu wojny opuściła wieś. Prawdopodobnie pozostało 30-40 osób. Tylko trzy z nich przeżyły wojnę w Gniewczynie, lub pobliskiej okolicy.
Tadeusz Markiel, Alina Skibińska,
„Jakie to ma znaczenie,
czy zrobili to z chciwości?
Zagłada domu Trynczerów”.
Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów,
w księgarniach od grudnia 2011.Od 15 października 1941 roku, zgodnie z rozporządzeniem wydanym przez generalnego gubernatora, Hansa Franka, Żydom nie wolno było pod karą śmierci opuszczać gett lub innych miejsc, wyznaczonych im do mieszkania. Kolejne rozporządzenie mówiło, o przymusowym przesiedleniu Żydów ze wsi i z małych miasteczek do tzw. „żydowskich dzielnic mieszkaniowych”, zorganizowanych w większych ośrodkach. Do tamtej pory życie żydowskich mieszkańców Gniewczyny toczyło się względnie bezpiecznie.
Nie znamy daty ani treści rozporządzenia wydanego w tej sprawie dla powiatu Jarosław. Wielu Żydów ze wsi i miasteczek tego powiatu spędzono do obozu przejściowego w Pełkini latem 1942 roku. Być może, wierząc zapewnieniom niemieckim, że będą tam mogli spokojnie pracować, dobrowolnie zgłosili się do obozu także jacyś żydowscy mieszkańcy Gniewczyna. Większość jednak pozostała na miejscu, licząc na to, że łatwiej im będzie przetrwać w znanym sobie terenie, wśród znanych sobie ludzi.
A ci znani im ludzie zaczęli ich prześladować. W listopadzie 1942 roku, w domu położonym w środku wsi, nieopodal kościoła, szef Ochotniczej Straży Pożarnej wraz z zaufanymi sobie ludźmi zamknął trzy kobiety, dwóch mężczyzn i sześcioro dzieci. Przez trzy dni dorosłych torturowano, by wydobyć od nich informacje, gdzie ukryli swój dobytek. „Kiedy po domach poszła wieść, że miejscowi uwięzili żydowskie rodziny w domu Lejby Trynczera, natychmiast tam pobiegłem. Z ciekawości i ze współczucia” – wspomina Tadeusz Markiel, który miał wtedy 12 lat. Zanim ktoś go przepędził, usłyszał jęki maltretowanych. Potem był świadkiem odbierania przemocą, pozostawionych przez nich rzeczy u jego krewnej. Widział też egzekucję zatrzymanych w domu Trynczera, której dokonali niemieccy żandarmi.
Nie tylko on ją widział. Opowiada o niej Jan Zamorski, równolatek Markiela, w wywiadzie, który cytuję. Mówili o niej także świadkowie powołani w procesach karnych, które toczyły się w tej sprawie po wojnie. O uwięzieniu żydowskich rodzin w domu Trynczerów wiedzieli wszyscy we wsi. Wielu jej mieszkańców przyszło popatrzeć jak te rodziny zabijano, a potem grzebano w pobliskim ogrodzie.
Gniewczyna 2011, działka Trynczerów / fot. AS
Zanim zostali złapani i uwięzieni przez członków OSP, ci ludzie należący do dwóch rodzin – Adlerów i Trynczerów – przez jakiś czas ukrywali się w Gniewczynie. Zapewne od lata 1942 roku, kiedy wydano zarządzenie o przymusowym wysiedleniu Żydów ze wsi i z małych miasteczek.
Trudno sobie wyobrazić, w jak strasznych warunkach musieli w tym czasie egzystować. Wspomina o tym Markiel. Znajdujemy na ten temat też informacje w powojennych zeznaniach świadków. Na pewno pomagali im miejscowi. Obliczyłam, że Adlerowie powierzyli swoje rzeczy aż sześciu rodzinom. Musieli mieć do nich zaufanie.
Przed wojną, jak twierdzi Markiel, ale też inne osoby, stosunki między chrześcijańskimi i żydowskimi mieszkańcami Gniewczyny były dość przyjacielskie.
Wszyscy się we wsi znali, utrzymywali ze sobą relacje handlowe, polskie i żydowskie dzieci chodziły do tej samej szkoły. A równocześnie na porządku dziennym były najróżniejsze złośliwości wobec żydowskich sąsiadów, choćby obrzucanie okien ich domów łajnem. Jak się wydaje, nikogo to nie gorszyło. W okresie świąt Wielkanocy przed domem Lejby Trynczera wieszano kukłę Judasza przebraną w żydowskie ubrania, okładano ją kijami, opluwano…
Chyba jeszcze bardziej przejął mnie zwyczaj z okresu Świąt Bożego Narodzenia. Jeden z kolędników, odwiedzających w tym czasie domy, przebrany był za Żyda. Markiel wspomina swoją ciotkę, kobietę niezwykle dobrą, która dała mu do ręki witkę, mówiąc z uśmiechem: „Bij tym Żyda po garbie na plecach, będziesz miał zasługę przed Panem Jezusem”. Był wtedy siedmioletnim chłopcem. Jako dorosły człowiek wspominał: „Mimo poczucia religijnej wyższości wobec Żydów, a nawet arogancji płynącej z pełnego pychy przeświadczenia, że nie ma zbawienia poza Rzymem, we wsi panowała atmosfera życzliwej wyrozumiałości w stosunku do żydowskich sąsiadów i współobywateli”. Co się stało, że podczas okupacji owa życzliwość zamieniła się we wrogość?
Też bym chciała znać odpowiedź na to pytanie. Impulsem były na pewno rozporządzenia niemieckie. Przekazywano je wójtom, wójtowie sołtysom, sołtysi członkom tzw. „wart nocnych”, tworzonych w każdej wsi mniej więcej od lata 1942 roku. Dowódca warty odpowiedzialny był osobiście za realizację otrzymanych zaleceń, wśród nich wyłapywania ukrywających się Żydów. Powszechnie wiadomo było, że za udzielanie im pomocy groziła kara śmierci, a tych, którzy poinformują odpowiednie organa władzy o miejscu, w którym się ukrywają czekają nagrody w postaci wódki, cukru, czasem ubrań.
Tadeusz Markiel twierdzi, że żydowscy mieszkańcy Gniewczyny niczym się nie wyróżniali wśród swych sąsiadów – „ci ludzie schłopieli, ubierali się, zachowywali i mówili po swojsku jak katoliccy mieszkańcy”.
Miarą ich asymilacji były trzy małżeństwa mieszane, co w tak małej populacji bywało jednak rzadkością. Na pewno jedna, być może nawet dwie żydowskie dziewczyny ze wsi, zaopatrzone w fałszywe papiery, zgłosiły się dobrowolnie na roboty w Rzeszy. To znaczy, że znakomicie znały polskie zwyczaje i tradycje, w przeciwnym razie Polacy, z którymi pracowały mogliby odkryć ich prawdziwe pochodzenie. Żydzi z Gniewczyny zapewne przeżyliby okupację, gdyby polscy sąsiedzi ich nie ścigali i nie denuncjowali u Niemców.
Wieś, o której opowiadamy, nie jest jedyną taką wsią na mapie okupowanej Polski. „Polowanie na Żydów” stało się powszechnym procederem na terenie całego Generalnego Gubernatorstwa. Odbywało się jawnie – wiedziała o nim cała społeczność wiejska. Tropieniem, ściganiem żydowskich sąsiadów nie zajmowały się pojedyncze osoby; zawsze działano w grupie. Jej członkowie dzięki takim akcjom odnosili korzyści materialne – bogacili się. Po wojnie nie czuli się z tego powodu winni.
Badania psychologów, którzy zajmują się przestępcami wskazują na to, że ich poczucie własnej wartości nie spada, czasem nawet wzrasta po dokonaniu zbrodni. Mechanizmy obronne, mechanizmy samousprawiedliwienia dokonanego zła bywają tak silne, że blokują proces, w którym sumienie zbrodniarza powinno się obudzić i dojść do głosu. Sumienie ruszyło Tadeusza Markiela, co widać w jego tekście. Zbrodnia, której był świadkiem jako dwunastoletni chłopiec, stała się dla niego traumą; dręczyło go poczucie winy i przez całe życie bardzo boleśnie odczuwał swą ówczesną bezradność.
Niezwykłość relacji Markiela polega także na tym, że przekazując ją do publicznej wiadomości, przerwał zmowę milczenia, panującą także po wojnie na temat zdarzeń, do jakich doszło podczas okupacji w Gniewczynie.
Nie ulega wątpliwości, że we wsi dobrze wiedziano, kto pojmał żydowskie rodziny, kto je przetrzymywał, torturował i odbierał ich rzeczy, zdeponowane u sąsiadów, kto powiadomił o nich żandarmerię oraz granatową policję z Tryńczy. Po wojnie odbyły się dwa procesy w tej sprawie. Najpierw oskarżono Jana Koniecznego za zbrodnie dokonane podczas okupacji i po wojnie na Polakach. Jeden ze świadków zeznał, że Konieczny był także zamieszany w mord popełniony na Żydach. Oskarżenie mogło wcześniej czy później objąć i drugiego winowajcę, Józefa Laska, szefa Ochotniczej Straży Pożarnej w Gniewczynie. Lasek zaczął się ukrywać. Większość przesłuchiwanych twierdziła, że nic nie wie na temat sprawców. Jedynie dwóch podało ich imiona i nazwiska. Aktem oskarżenia z 1949 roku objęto tylko Laska, bowiem inne osoby wspomniane przez świadków już nie żyły. Także w innych tego typu procesach winą często obciążano zmarłych. Od wyroku wniesiono rewizję. Rozprawy toczyły się przez kilka lat. Ostatni proces obył się w 1954 roku. Powołani świadkowie nie potwierdzili swych pierwotnych zeznań. Mówili, że już nic nie pamiętają, a protokolanci zapisujący ich wcześniejsze zeznania zapewne źle zapisali to, co od nich usłyszeli. W protokołach ich zeznań, których fragmenty publikujemy w książce, można wyczytać między wierszami, że zostali zastraszeni przez głównego oskarżonego. Trzeba też pamiętać, że dochodzenia i procesy w sprawie zbrodni w Gniewczynie toczyły się pod koniec lat 40. i na początku lat 50. To nie był okres, w którym obdarzano polski wymiar sprawiedliwości zaufaniem, to nie byli prokuratorzy i sędziowie, przed którymi chciano szczerze zeznawać, zwłaszcza na temat członków własnej wspólnoty.
Bo trzeba było mówić nie tylko o swoich sąsiadach, wśród których się żyło. Bywało i tak, że ktoś z rodziny Żydów ukrywał, a jego krewny na nich donosił.
W małych miejscowościach wszyscy są ze sobą w jakiś sposób skoligaceni. Nie tylko w Gniewczynie, ale też w innych wsiach na terenie całej GG, członkowie tej samej rodziny często zachowywali się wobec Żydów w całkiem odmienny sposób.
Zdarzało się i tak, że ten sam człowiek jednych ratował, innych denuncjował.
Takie przypadki znam nie tylko z Gniewczyny, ale też z innych miejscowości. W tej książce przytaczam wstrząsającą relację Jakuba Einhorna, ukrywającego się między innymi u człowieka, który dokładnie w tym samym czasie brał udział w polowaniu na Żydów. Einhorn nie tylko wiedział o tym, ale też na ten temat rozmawiał z tym człowiekiem. Zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo był on łasy na pieniądze, więc miał nadzieję, że skoro mu zapłacił, akurat jego nie zamorduje. Bardzo często w protokołach powojennych procesów znajduję zaświadczenia Żydów w obronie oskarżonych, często przysyłane z zagranicy. Bo oskarżony im akurat pomógł. Tego typu świadectwa dowodzą bardzo ambiwalentnych postaw ludzi podczas okupacji.
Jak choćby kilku członków miejscowego oddziału AK. Ci młodzi chłopcy przeszli bardzo porządne szkolenie wojskowe, brali udział w kilku ważnych akcjach dywersyjnych, a równocześnie dopuścili się mordu na żydowskiej rodzinie.
Dowiedzieliśmy się o tym fakcie z angielskich odpisów dwóch listów, przechowywanych w Archiwum Yad Vashem. Zostały napisane na początku lat 80. do Williama Russa, mieszkającego w USA. Autorem pierwszego jest jego kuzynka, drugiego polski sąsiad. Oboje wymieniają z imienia i nazwiska kilku członków miejscowej drużyny ZWZ/AK, którzy najpierw torturowali ojca Wiliama, Lejbę, by wydobyć od niego informacje, gdzie ukrył swój dobytek, a kiedy te informacje zdobyli, zastrzelili go najprawdopodobniej w marcu 1944 roku. Zabili też w lesie matkę Wiliama i jego brata. Poza wspomnianymi listami żadnych innych dowodów w tej sprawie nie znalazłam. Tadeusz Markiel także nic o niej nie wiedział.
Ale był świadkiem zabójstwa Nuchema Sandmanna. I widział, jak prowadzono na śmierć jego rówieśnika, Abramka, z ojcem Majerem w czerwcu 1943, a może nawet 1944 roku. Ukrywali się przez trzy lata. Pomagała im ciocia Markiela, Maria Rachwałowa i inny mieszkaniec Gniewczyny, Józef Konieczny. „Nawet stu niemieckich policjantów nie potrafiłoby odnaleźć tej kryjówki. Musiał ktoś z miejscowych doprowadzić ich w ten ślepy zakątek wsi i wskazać dokładnie to miejsce” – pisze Markiel. Zostali zastrzeleni przez niemieckich żandarmów w pobliskim lesie. Na rozkaz Niemców, miejscowi zakopali ich ciała tam, gdzie grzebano padłe zwierzęta. Nikomu ze wsi nie przyszło do głowy, by przenieść je w jakieś bardziej godne miejsce.
Na pewno ci, którzy urodzili się po wojnie nie potrafią sobie wyobrazić wszystkich poziomów lęku, jaki codziennie towarzyszył ludziom, żyjącym pod niemiecką okupacją. Tropieniem, ściganiem, denuncjowaniem Żydów nie zajmowali się wszyscy mieszkańcy wsi, tylko grupa osób. Bezpośrednich sprawców zawsze było kilku, kilkunastu. Ale inni nie zrobili nic, by temu zapobiec, choć wszyscy o tym, co się działo, wiedzieli. Ma rację Markiel, twierdząc, że wystarczy bierność dobrych ludzi, by zło mogło zadziałać.
Kończąc swe wspomnienia pisze: „Ich okrutna śmierć nie wzbudziła w nas poczucia winy i chęci zadośćuczynienia, bo nie tylko nie opłakaliśmy ofiar, ale odebraliśmy im pamięć i osobowość. Nie wspominamy imion dzieci […], ani imion ich rodziców […], mówimy «Żydy», jak o bezimiennym tłumie”. Śladów owych bezimiennych szukałaś w różnych archiwach i publikacjach, by przedstawić je w rozdziale pt. „Imiona, najkrótsze opowieści”.
Udało mi się zidentyfikować większość imion i nazwisk Żydów, mieszkających w Gniewczynie od lat 80. XIX wieku, numery ich domów, zawody, które wykonywali, związki rodzinne, jakie ich łączyły, a nawet w kilku wypadkach stopnie, otrzymane przez nich w polskiej szkole.
Rozdział ten, chyba nie zapamiętując zbyt dobrze faktów, czytałam jak kadisz.
Chciałam, by ten fragment tak brzmiał. Bo to przywraca tym ludziom ich człowieczeństwo. Po wojnie, na cmentarzu ofiar wojennych w niedalekiej wsi Jagiełła, pochowano ciała ekshumowane przez Polski Czerwony Krzyż w całym powiecie Przeworskim – jeńców rosyjskich, Polaków, Żydów, także tych z Gniewczyny. Złożono ich w masowych, anonimowych grobach, oznaczonych tabliczkami z nic nieznaczącymi napisami, np. „Zbiorowy grób 47 Żydów” i numerami protokołów ekshumacyjnych. Znam te protokoły. Często podawano w nich imiona, nazwiska, a nawet wiek ofiar. Te informacje można było umieścić na wielu grobach. Ale tego nie uczyniono. To bardzo przykre. Na cmentarzu we wsi Jagiełła, spoczywają przecież konkretni ludzie, którzy mieli swoją historię.
Rozmowa, przeprowadzona 12 stycznia 2012 r., podczas spotkania wokół książki Tadeusza Markiela i Aliny Skibińskiej „Jakie to ma znaczenie, czy zrobili to z chciwości?. Zagłada domu Trynczerów”. Spotkanie zorganizowało w swoim lokalu Centrum Społeczności Żydowskiej w Krakowie we współpracy ze Stowarzyszeniem Centrum Badań nad Zagładą Żydów.