Tylko ta jedna cecha – te rzęsy łaskoczące dłoń jak robaczek świętojański albo ten oddech, który owiewa pulsującym ciepłem staw palca, albo to drgające jabłko Adama – tylko te cechy wydają się cudowne, erotycznie ponętne. Lecz do literatury pisarz wprowadza całą resztę, wszystkie zapomniane fragmenty. Jego improwizacje układają się w zupełnie nową twarz, nigdy wcześniej nie widzianą, w fikcyjny wizerunek. Busoni powiedział kiedyś, że najwyżej ceni te puste fragmenty, które kompozytorzy wymyślają po to, aby przejść od jednego „dobrego momentu” do drugiego. Takie rzetelnie wykonane, lecz mało istotne przejścia mówią więcej o kompozytorze – o prawdziwym języku jego wyobraźni – niż partie świadomie brawurowe. Wspominam o tym w nadziei, że wszystkie kłamstwa, które tu zapisałem, aby przejść od jednej żałosnej prawdy do drugiej, mogą mieć jakieś znaczenie – mogą mieć nawet szczególne znaczenie dla ciebie, mój ekscentryczny, cierpliwy, skrupulatny czytelniku, który próbujesz wyczytać tak dużo z tak skromnego materiału; czytelniku bardziej cierpliwy i podchodzący do życia – do czyjegoś życia – z większym szacunkiem niż autor, któremu jeszcze przez chwilę pozwalasz zaistnieć.
„Zuch” Edmunda White’a ukaże się nakładem Biura Literackiego 26 stycznia 2012 roku – w tłumaczeniu Jerzego Jarniewicza (dwutygodnik.com jest patronem książki). W kolejnych miesiącach do księgarń trafią jeszcze dwie jego powieści: „Hotel de Dream” (premiera 12 kwietnia) we wspólnym przekładzie Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego oraz „Zapominanie Eleny” w tłumaczeniu Andrzeja Sosnowskiego (premiera we wrześniu). Edmund White będzie także gościem 17. edycji festiwalu Port Literacki we Wrocławiu (20-22 kwietnia 2012). Więcej szczegółów na stronie internetowej Biura Literackiego.
Kiedy miałem jedenaście lat, zacząłem chodzić codziennie po szkole do księgarni znajdującej się w pobliżu hotelu, w którym mieszkałem z matką i siostrą. Zafascynowała mnie kobieta, która tam pracowała. Poruszała się, mówiła, a nawet śpiewała, jak gdyby była na wielkiej scenie, a nie w malutkim sklepiku. Widziałem kiedyś otyłą, kokieteryjną diwę, która grała rolę Carmen, a ta kobieta z księgarni wydawała mi się nie mniej odpowiednia do tej roli – wiejska bluza zsuwała się z jej ramion tak nisko, że odsłaniała górne partie jej wielkich piersi; czarne włosy zaczesane do tyłu w koński ogon, który zdawał się przeskakiwać samorzutnie z jej pleców na ramiona, i przysiadał tam jak jakieś zwierzątko, które kobieta trącała policzkiem; wąziutka talia, sadystycznie obciśnięta szerokim, czarnym paskiem, zasznurowanym z przodu; falujące, obfite biodra pod długą spódnicą, opływającą jej ciało w precyzyjnie zaprasowanych fałdkach; jej drobne płaskie stopy z pomalowanymi paznokciami w sandałkach, którym pozostawała wierna nawet w śnieżne dni. Skąpana była w ciężkich, zmysłowych perfumach, które zapowiadały nie tyle dziewczynę czy matronę, ile przejrzałą kokietkę, ten typ imponującej piękności, którą wątły dziewiętnastowieczny król wziąłby za kochankę. Ów zapach, bezwstydny jak jej półnagie ciało, nabrzmiewał, aby ukryć, lub kurczył się, aby odsłonić, jej drugą stałą woń: zapach palonych przez nią papierosów. Potrafiła siedzieć godzinami na wysokim krześle za ladą z otwartą książką w ręku, kopać swoją plisowaną spódnicę luźno zwisającą nogą i wygaszać papierosa po papierosie w małej, czarnej popielniczce z pewnej restauracji w Nowym Jorku. Widziałem w telewizji konferansjera nowojorskiego nocnego klubu, który przedstawiał widzom sławne osobistości: cześć tego blichtru przypadła teraz tej kobiecie z papierosem. Każdy z niedopałków był hojnie zasmarowany szminką czerwoną jak krew; rosnący stos tlących się niedopałków przypominał otwarty grób, upiorne koryto pełne poćwiartowanych torsów.
Edmund White, fot. Jerry OstrikerPaląc, nuciła gardłowym głosem, potem wydychała dym, kaszlała, robiła przerwę; jej brwi wystrzeliwały w górę, jej drżąca górna warga unosiła się z jednej strony, odsłaniając duży przedni ząb z czerwonymi śladami szminki. Otwierała szeroko usta, prostowała się, przez jej masywne ramiona przebiegał dreszcz – i wydobywała z siebie wysoki ton. Potem szelmowski kawałek nosowego Gounoda, gamy wyśpiewywane w wyciszonej wokalizie co rusz wyrywające się pełnym głosem (szkarłatny jedwab ukazujący się w wycięciach czarnych rękawów), a potem odrobina hej-nonny-nonny... Przewracała kartkę powieści i po omacku sięgała po dymiącą popielniczkę.
Niski, chropowaty kaloryfer, biegnący wzdłuż okna wystawowego, brzęknął i zasyczał. Ktoś wszedł, dzwonek wesoło zadzwonił. Zimne powietrze pocięło na wstążki zakrzywione, zawieszone w powietrzu panele niebieskiego dymu. Kobieta odłożyła książkę i z gracją pospieszyła przywitać klienta. Jej ciało, które nieruchome przypominało lewiatana, w ruchu nabierało baletowej lekkości. Przechyliła głowę i uśmiechnęła się. W chłodnym świetle zimowego dnia widziałem grubą warstwę ciastowatego makijażu pokrywającego jej twarz i szyję, zatrzymującego się tuż przed ramionami. Makijaż był tak grubo nałożony i miał tak niesłychany kolor, że aż zaparło mi dech: ta kobieta musi być bardzo stara, pomyślałem sobie, skoro potrzebuje takiego kamuflażu.
Intrygowało mnie wszystko, co się z nią wiązało, chodziłem tam dzień po dniu po to tylko, żeby być blisko niej. Przyglądałem się jej tak uważnie, że niemal zapominałem o własnym istnieniu; dała mi nowe, lepsze życie. Godzinami stałem przed półką z książkami i czytałem, a brudny śnieg topił się i spływał z moich butów, zostawiając czarne plamy na drewnianym parkiecie. Najpierw zdejmowałem czapkę z nausznikami i wpychałem ją do kieszeni; dziesięć minut później rozwijałem rudy szalik. Niepotrzebny płaszcz opadał bezładnie na podłogę, potem sweter rzucał swe poskręcane ciało na płaszcz – niezgrabni zapaśnicy. Kobieta, nucąc, stawiała mały niklowany czajniczek na gorącej maszynce. Każda szyba w trzeciej części od góry pokryta byłą parą; w rezultacie przechodzień podzielony był na dwie strefy, zamazaną i wyraźną, jego szyja była jeszcze widoczna w szczegółach (łącznie ze szczeciną), ale jego twarz była jak zakryta jeszcze błoną twarz embrionu. Choć była dopiero czwarta, światło już gasło; świat skrzypiał z zimna i kulił się bezradnie. Niebieskie zaspy śniegu rzucały jeszcze bardziej niebieskie cienie, ale wewnątrz wszystko było radosne i ożywione. Kobieta, którą nowo przybyły klient nazwał Marilyn, śmiała się z jego długiej, wymruczanej opowieści, a śmiech miała czarujący.
Trzeciego, długiego, spędzonego tam popołudnia nawiązałem z Marilyn rozmowę. Powiedziała parę słów na temat książki, którą przez pół godziny trzymałem w rękach, rzucając ukradkowe spojrzenia na kobietę i przysłuchując się skrycie urywkom jej piosenek i uwagom, jakie wymieniała z klientami... Powiedziała do mnie:
– Jak widzę, zaciekawiły cię dzieła Balzaka. To wyjątkowa okazja, „Dzieła wszystkie” za jedyne czterdzieści dolarów. Wychodzi po dolarze za tom. Niższej ceny nie znajdziesz. A wydanie jest wyjątkowo eleganckie, tytuły wytłoczone złotymi literami na skórze, prawdziwej lub sztucznej, nie jestem pewna. Z przełomu wieków.
Zawsze czytałem powoli. Mijały całe miesiące, zanim udawało mi się dokończyć lekturę jednej książki. Pomysł przeczytania całego Balzaka oznaczałby z pewnością ustalenie lektury na resztę mojego życia. Czy gotów byłem podjąć to zobowiązanie, choć nie przeczytałem jeszcze nawet jednej jego powieści?
– To ciekawe – powiedziałem, gdyż nauczono mnie reagować na wszystko, nawet na najbardziej oczywisty absurd. – A kim był Balzac?
Uśmiechnęła się do mnie i odparła, by oszczędzić mi wstydu:
– No właśnie, to doskonałe pytanie. Poczekajmy, aż wróci Fred. On nam o tym opowie.
tłum. Jerzy Jarniewicz