KATARZYNA BOJARSKA: Uważasz się za amerykańską artystkę?
KARA WALKER: Tak. Coraz bardziej. Szczególnie, kiedy podróżuję, kiedy zmieniam miejsca pobytu. Bycie Czarną w Ameryce, a nawet nazywanie się Afro-Amerykanką to akt polityczny, ponieważ przez długi czas Czarnych nie uważano tutaj za pełnoprawnych obywateli, a nawet za ludzi. A zatem to dla mnie bardzo znaczący gest powiedzieć: Jestem amerykańską artystką, tu przynależę. Kiedyś mawiałam: jestem Czarna, więc w zasadzie nie jestem Amerykanką.
W mojej twórczości amerykańskość pojawia się jako rodzaj wrażliwości. Sztuka europejska miała na mnie duży wpływ, ale bardziej interesowała mnie sztuka amerykańska i to, jak amerykańscy artyści i artystki przedstawiali siebie, oraz – co szczególnie intrygujące w kontekście amerykańskim – proces kształtowania się ich tożsamości, znajdowanie bodźca, by określić się wobec przeszłości.
Kara WalkerTrafiłam niedawno na książkę Touré „Who's Afraid of Post-Blackness”, w której analizuje on nowe postawy wobec nierówności we współczesnej Czarnej Ameryce: „wolnej, ale nie równej”. Z kolei tytuł Twojego warszawskiego wykładu odwoływał się do ery zmęczenia kwestiami rasowymi. Czy możesz powiedzieć coś więcej o tym zmęczeniu? Czy identyfikujesz się z formacją post-blackness, a więc tymi twórcami, którzy przyjmują za pewnik to, o co walczyły poprzednie pokolenia?
Nie jestem pewna. Za każdym razem, kiedy słyszę o post-blackness, termin ten wydaje mi się nieadekwatny. Rozumiem intencję, ale dla mnie to zbyt pochopne, zbyt upraszczające. Właściwie to etykietka, która nazywa coś, co jeszcze nie jest gotową formacją. Odnosi się przede wszystkim do sztuki i odrzuca jej bardziej kontekstowe ujęcie wobec historii Czarnych, polityki tożsamości, społecznej odpowiedzialności, itp. Nie jestem przekonana, czy odrzucanie tego wszystkiego jest takie post.
KARA WALKER
ur. 1969 w Kaliforni, afroamerykańska artystka kojarzona z wielkimi narracyjnymi muralami, wykonanymi z czarnych wyciętych sylwetek, na których krytycznie analizuje napięcia w kulturze amerykańskiej związane z kwestiami rasy i płci kulturowej. Przekracza granice zarówno poszczególnych mediów, jak i konwencji przedstawiania i poprawności politycznej. Porusza kwestie związane z traumatyczną historią Afroamerykanów w USA. Mówi o tym w sposób groteskowy i przerażający. W wieku 27 lat została najmłodszą laureatką prestiżowego grantu Fundacji MacArthurów, co wywołało kontrowersje wśród artystów afroamerykańskich. Obecnie mieszka i pracuje w Nowym Jorku, gdzie wykłada na Uniwersytecie Columbia.
Wystawa Walker w CSW Zamek Ujazdowski (czynna do 15 stycznia 2012) jest pierwszą w Polsce prezentacją jej twórczości.
Nie przypomina Ci to dyskusji o postkolonializmie? Wielu krytyków i historyków twierdzi, że trudno o tym mówić, skoro wciąż tkwimy w świecie kolonialnym.
No właśnie – i nasza mentalność jest wciąż kolonialna bez względu na to, jak bardzo jest jednocześnie post. To właśnie niepokoi mnie w książce Touré. Wydaje mi się, że moje stanowisko odzwierciedla rzeczywistą społeczną frustrację wywołaną przepaścią, która powstała między ideologią Wolności, w imię której z taką zaciętością walczono, a kapitalistycznym skutkiem, który buduje dzisiejszą Amerykę. Konsumeryzm zastąpił mitycznego amerykańskiego ducha i związane z nim hasło „zrobimy to!”. Zneutralizował i zrównał tęsknoty klasy średniej. Jednocześnie wyeliminował potrzebę rasowych konstrukcji, z wyjątkiem tych, które wykorzystuje się dziś dla celów nostalgicznych. Termin post-blackness, czy raczej książka Touré, reprezentują właśnie tę nostalgię za określoną kulturą Czarnych.
Zatrzymajmy się na chwilę przy problemach związanych z tożsamością i samookreśleniem. Jestem wielbicielką twojej „Kara Elisabeth Walker an Emancipated Negress and a Leader in her Cause” („Wyemancypowana Czarna Dziewczyna Przodowniczka Swojej Sprawy”). Powiedz, kim ona jest i czy wciąż żyje?
Nie mam pewności, czy ona wciąż żyje. Z pewnością postać ta miała wiele (długich) imion. Częściowo chodziło mi o to, żeby uwikłać zarówno artystkę, jak i instytucję w tę nieustającą grę mylnego określania tożsamości. Przy okazji mojej ostatniej wystawy wracam do tego wątku i znów zwracam się do siebie z zewnątrz poprzez satyrę, „Dr. Kara E. Walker.”
„Negress” to buntowniczka. Ta postać pociągała mnie już na studiach. Pamiętam, jak wiele lat temu czytałam książkę Thomasa Dixona Jr. „The Clansman” [Powieść z 1905 roku, która przedstawia czarnych podporządkowanych białym i gloryfikuje amerykańskie Południe sprzed Wojny Secesyjnej. Jej autor sprzeciwiał się niewolnictwu, ale wierzył w segregację rasową. Powieść stała się inspiracją dla filmu D. W. Griffitha „Narodziny narodu” – przyp. K.B.]. Już sam akt zakupu tej powieści wydawał mi się niezwykle subwersywny. Mieszkałam wówczas na Południu, pracowałam w księgarni i ktoś zamówił tę książkę. Wydało ją małe, nieznane wydawnictwo, które wciąż drukowało tego rodzaju literaturę. To była fascynująca lektura. Jedną z bohaterek powieści była „Tawney Negress” (Jasnobrązowa Murzynka), opisywana jako potencjalnie silna, mroczna, erotyczna postać skradająca się po władzę. I kiedy zdałam sobie sprawę z tego, jak przebiega moja kariera artystyczna – a właśnie rozstawałam się z malarstwem i zaczynałam myśleć o tym, że sama tkwię w świecie, gdzie wszystko skrada się po władzę – zdecydowałam się przyjąć tę tożsamość.
Kara Walker „An Unpeopled Land
in Uncharted Waters”W jaki sposób udało Ci się wywalczyć własne miejsce pośród tych wszystkich zakazów i ograniczeń otaczających wyobrażenia seksualności, rasy i traumy?
Kiedy myślę o mojej pierwszej wystawie w Nowym Jorku, wydaje mi się, że wszystko, co wtedy pokazałam, miało się nijak do tego, co działo się ówcześnie w sztuce. Rysowałam, a w owym czasie nikt poważnie nie zajmował się rysunkiem, robiłam jakieś wycinanki, mówiłam tym anachronicznym językiem... Wszystko to było swawolne i jednocześnie nadmiarowe. Zbyt wiele słów, zbyt wiele obrazków, zbyt wiele różnych interwencji w to, co kulturowo uświęcone. Zupełnie o to nie dbałam. Teraz, po tylu latach, siła oddziaływania tamtej sztuki jest znacznie mniejsza. Jednak, kiedy niedawno znalazłam stare recenzje z moich pierwszych wystaw, zdałam sobie sprawę, że to był szok. Nawet język, którego krytyka używała do pisania o mnie był zszokowany. Zupełnie jakby brakowało im słów, by opisać to, co widzieli, ponieważ byli przyzwyczajeni do bardzo określonego sposobu ekspresji Czarnej podmiotowości i, jak można sobie wyobrazić, nie był to sposób, którym ja operowałam.
Nie skupiasz się na tłumaczeniu się z tego, kim jesteś.
W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że żyjemy w czasach, kiedy można powiedzieć wszystko, a ludzie to i tak kupią. Dlaczego więc nie zadeklarować, że jestem: „Amazing Negress of Noteworthy Talent” („Fantastyczną Utalentowaną Czarną Dziewczyną”)! W tym sensie, nie traktując świata sztuki poważnie, stałam się mimowolnie bardzo poważną artystką.
Twoją twórczość organizuje napięcie między Tobą a publicznością. Dekonstruujesz nie tyle istniejące formy reprezentacji, co potencjalne reprezentacje, które każdy z nas przynosi w głowie i sercu do galerii. Czasami to dość zawstydzające – zdać sobie sprawę z tego, co się w tej głowie znajduje.
No właśnie. Również dlatego zdecydowałam się na to moje połowiczne alter-ego, o którym mówiłyśmy. Pamiętam pewien przełomowy moment, kiedy zorientowałam się, że wszystkie te niewypowiedziane myśli i obrazy zamieszkują moją wyobraźnię. Zaczęłam kolekcjonować różne obrazki, wizerunki Czarnych, wszystko, co wpadło mi w ręce. I te obraźliwe, i te nieobraźliwe. Wracanie do tych obrazków to szukanie momentu, od którego wszystko się zaczęło.
Część twojej kolekcji została opublikowana w formie eseju obrazowego, w katalogu wydanym przez Walker Arts Centre w 2007 roku. Esej ten przywodzi na myśl różne awangardowe strategie zbierania i zestawiania obrazów, którymi posługiwało się wielu artystów i teoretyków od Hannah Höch, Bertolta Brechta po Gerharda Richtera i innych. Jak powstało twoje „muzeum osobliwości”? Skąd bierze początek Twój sposób pracy z obrazami?
Zaczęło się od kilku różnych wydarzeń. Najpierw, gdzieś pod koniec lat 80. zobaczyłam film Marlona Riggsa [gejowski, afro-amerykański filmowiec, artysta i działacz ruchu praw gejów i lesbijek, autor dokumentów o reprezentacji rasy i seksualności w USA – przyp. K.B.] „Ethnic Notions”, który dotyczył m.in. kolekcjonowania przedmiotów i obrazków związanych z Czarnymi, głównie XIX- i XX-wiecznych karykatur. Było to ówcześnie dosyć kontrowersyjne zjawisko. Podczas gdy wielu Czarnych zbierało te rzeczy, inni nie chcieli ich oglądać. Gromadzenie tego wszystkiego wokół siebie w dziwny sposób przywoływało śmierć. Toczyło się wiele wojen o to, czy należy te obrazki zniszczyć, czy też powinny być dostępne. Na początku lat 90. ktoś podarował mi taką pocztówkę i od tamtej pory chodziłam na targi staroci i szukałam podobnych zdjęć. Było w tym coś ekscytującego: mimo że byłam dość pewna siebie, wkraczanie w przestrzenie, gdzie nie spodziewano się zobaczyć czarnej dziewczyny, wywoływało dreszczyk niepokoju i niesamowitości. Szczególnie, kiedy przeglądałam rzeczy w dziale: „Czarni”.
Interesowało mnie wszystko, co dotyczyło przedstawień Czarnych lub kobiet. Te dzieliłam na rzeczy historyczne i współczesne, tworzyłam dalsze kategorie i podgrupy. Szukałam wizerunków tożsamości afro-amerykańskiej i tożsamości białej, czy też po prostu tożsamości amerykańskiej, a w niej konstrukcji tego, co czarne.
Obrazowy esej, o którym wspomniałaś, to jedyna próba pokazania tego archiwum; zestawienia poszczególnych obrazków i opowiedzenia za ich pośrednictwem pewnej historii. Poza tym nigdy więcej ich nie pokazywałam, leżą sobie spokojnie w mojej pracowni i czekają na ożywienie. W którymś momencie poczułam się nimi wręcz zmęczona i odsunęłam je na bok. Chyba doświadczyłam politycznego przebudzenia; nie mogę z nimi cały czas żyć, to prowadzi donikąd.
Kara Walker, Untitled / dzięki uprzejmości
Sikkema Jenkins & Co., New YorkCzyżby?
(Śmiech) No tak. Wpatrują się we mnie te ich nagie pupy, wielkie, groteskowe usta. Pewnie już czas znów się nimi zająć. Stereotypy wciąż trwają. Kiedy rozpoczęła się kampania prezydencka Baracka Obamy, cały ten rasistowski syf wypłynął na powierzchnię z głębin, gdzie leżał uśpiony przez lata i na nowo zaczął krążyć w ponownoczesnym stylu. Zajrzałam więc do internetu w poszukiwaniu obrazków, które zaczęłam zbierać jakieś 20 lat wcześniej.
Z tym, o czym mówimy, ściśle wiąże się problem wstydu. Niektórzy krytycy nazywali Cię nawet artystką „bezwstydną”, w pozytywnym znaczeniu tego słowa.
Przecież bezwstydność jest pełna wstydu! W tworzeniu sztuki jest coś zabawnego. Szczególnie w sztuce, którą uprawiam: zajmowanie się wszystkim tymi sprawami skazanymi na zbiorowe wyparcie: historiami i obrazami. Ale to jednocześnie dziwacznie wstydliwa praktyka. Chociażby pokazywanie tych rzeczy: wpuszczanie w obieg wstydu, aby każdy mógł go poczuć i doświadczyć, a może nawet cieszyć się nim. To rodzaj manipulacji.
Wydaje mi się, że jest w tym coś więcej, szczególnie w kontekście historii, które dotyczą kobiet. Myślę tu o wstydzie, którym obarcza się ofiary. Wszyscy znamy dobrze „współczujące” słowa: „nie mówmy o tym przez szacunek dla tej kobiety”.
O tak, nie mówmy o tym. Parę lat temu afroamerykańska artystka Howardena Pindell wydała książkę zatytułowaną „Kara Walker No/Kara Walker Yes/Kara Walker?”, która zieje wobec mnie nienawiścią. Poprosiła kilkoro artystów i pisarzy, by napisali o mnie krótkie eseje. Książka ta w bardzo ciekawy sposób traktuje kwestię wstydu. Nie chodzi tylko o to, że dotykam wstydliwych idei, opinii i spraw, ale że pobudzam wstydliwe emocje i pozwalam im swobodnie dryfować. Widzisz, mam dość szczególny pogląd na kwestię wolności: wolno mi powiedzieć i pokazać wszystko to, co jest w moim niegodziwym sercu i wyobraźni. Jestem zmęczona tym, że tylko od białych europejskich artystów oczekuje się tego, że będą mówić, co tylko chcą. Dlaczego ja nie miałabym zrobić tego samego!? Jest to równie krytyczne i ważne. Dlaczego więc mam się ograniczać do tego, co właściwe i pełne szacunku. Nie wydaje mi się, żeby sztuka była przestrzenią szacunku.
Poza tym pojęcia szacunku i poprawności są figurami historycznie i kulturowo zmiennymi, podlegającymi negocjacjom i interpretacjom. Jednak „to, co właściwe i pełne szacunku” powraca raz za razem, kiedy tylko (niezbyt) solidne podstawy wspólnoty społecznej czy kulturowej zostają zachwiane.
Z drugiej strony, w Stanach mamy do czynienia z tym nieustannym rytuałem całkowitego obnażania siebie, który ma być czymś oczyszczającym. Ta bezwstydność jest dopuszczalna, bo społecznie regulowana. Pamiętajmy o tych XIX-wiecznych opowieściach niewolników, pełnych gwałtów, przemocy i nierówności. Zbyt często popadają one w strukturę zbawczych narracji.
Istnieje jednak ryzyko, że pojawi się całkowicie bezkrytyczny odbiorca, któremu zupełnie szczerze spodoba się to, co pokazujesz, i utożsami się z tym.
Te dziwaczne dezinterpretacje wciąż się zdarzają. Moja twórczość nie ma swojego właściwego miejsca, można się trochę pośmiać, byle z umiarem. To skomplikowana sprawa. Dawno temu miałam wystawę w rodzinnej Atlancie i tego doświadczenia nie chciałabym za żadne skarby powtórzyć. Pokazałam „The Battle of Atlanta” jako komentarz na marginesie głównej wystawy. Pewna starsza Pani powiedziała, że ta praca przypomina jej czasy dzieciństwa. Na co jej dorosły syn zaczął się wić, by zniuansować wypowiedź matki i zneutralizować jej rzeczywisty sens. Takie sytuacje stawiają mnie w trudnej pozycji: nie chcę wymierzyć tej kobiecie policzka, ale jednocześnie nie chcę, żeby czuła się dobrze z tym, co myśli i czuje.
To złożona międzyludzka dynamika, z którą zmagam się od lat; dynamika między białym a czarnym, między różnymi pokoleniami i wszystkimi tymi: „tego nie można mówić”, „tamtego nie można mówić”, ale właśnie się powiedziało i co z tym teraz zrobić. Tkwiący w tym potencjał nie przesunął się z jednej strony na drugą, ani się nie rozpuścił w powietrzu, wciąż tam jest. I to mi się podoba. Jednak powracający argument krytyki dotyczy głównie tego, że Czarni na moich wystawach nie czują się dobrze wobec białych widzów.
Dlatego, że czują się widziani w ten sam sposób, co bohaterzy Twoich prac?
Czują, że się na nich patrzy i ich uprzedmiotawia. Czymś innym jest oglądanie tych prac w samotności, a czymś innym oglądanie ich i jednocześnie bycie oglądanym. Słyszałam, jak ktoś mówił: „Chciałem się zaśmiać, ale rozejrzałem się wokół i zdałem sobie sprawę, że ktoś na mnie patrzy...” I tu wracamy do kwestii wstydu.
Mimo wszystko podoba mi się, kiedy na wystawy przychodzi mieszana publiczność, co w świecie sztuki nie zdarza się często.
To, co mówisz, to świetny meta-komentarz na temat świata sztuki. Mam nadzieję, że polska publiczność nie potraktuje Twojej wystawy z wymuszoną dozą dystansu, która pozwoli jej odczytać znaczenia wyłącznie w kontekście jakichś odległych historii o innych ludziach i innych czasach.
Nad czym teraz pracujesz?
Ostatnio nad wielkoformatowymi rysunkami na wystawę w Sikkema Jenkins Gallery w Nowym Jorku, zatytułowaną „Dust Jackets for the Niggerati — and Supporting Dissertations, Drawings Submitted Ruefully by Dr. Kara E. Walker”, a także nad pracami tekstowymi. Myślę, że powinnam do nich wrócić, bo efekt nie do końca mnie zadowolił. Szukam sposobu na stworzenie swojego własnego tekstu, przy wykorzystaniu cytatów z różnych źródeł. Część z nich dotyczy migracji Czarnych, tożsamości Jazzu, konstrukcji Ja i destrukcji „agrarnej” tożsamości Czarnych. Czerpałam z języka twórców ruchu Harlem Renaissance, opisujących czarne ciała poruszające się w przestrzeniach miejskich oraz to, w jaki sposób dekonstrukcja stabilnej tożsamości jest także autodestrukcją. Stworzyłam serię haseł w stylu Wikipedii o nieżyjących śpiewaczkach jazzowych, archetypicznych kobietach, takich jak Billie Holiday czy Dinah Washington. Interesował mnie szczególny język opisu tragedii bycia słynną czarną artystką-performerką. Zrobiłam pięć prac z tej serii i na razie odłożyłam je na bok. Wciąż chodzi mi po głowie zrobienie performensu i wciąż go nie robię.
Wydaje się, że Twoja kariera nie biegnie linearnie, ale raczej toczy się po kole. Wciąż wracasz do niegdyś podejmowanych motywów i mediów.
Dokładnie. Jestem zmęczona tym, że ciągle utożsamia się mnie z dziewczyną od wycinanek. Nieustannie zmieniam kierunki, sprawdzam różne możliwości i siebie w różnych warunkach. Korzystam z wolności, jaką daje sztuka. Prowadzę swoje małe „studia nad Czarnymi”. Interesuje mnie, jak zmienia się reprezentacja: od bardzo charakterystycznych stereotypowych wyobrażeń niewolnictwa ku bardzo ambiwalentnym i progresywnym, które nigdy nie są w pełni obecne na globalnej scenie kulturowej.
Sprawa, o którą można by walczyć, nigdy nie jest jedna dla wszystkich. Mamy do czynienia z wielością rywalizujących ze sobą spraw.
A jeśli zestawi się to z wielością rywalizujących tożsamości, okaże się, że zmierzamy ku gigantycznemu załamaniu struktur normatywnych. Może dlatego właśnie z taką żarliwością mówi się zawsze o Jazzie, który był reakcją na zasady i rytm zachodniej muzyki. A teraz to kanon, z którego emanują inne gatunki muzyki popularnej i wobec którego się opowiadają.