Inkantacje najlepszego we wsi pastuszka
fot. Bogumiła Serwińska

Inkantacje najlepszego we wsi pastuszka

Michał Szymański

Wewnętrznym dramatem poezji Tkaczyszyna-Dyckiego jest brak połączenia słowa z jakimkolwiek z istniejących światów

Jeszcze 3 minuty czytania

Rok 2009 należał do niego. Zdominował życie literackie, zgarnąwszy najważniejsze w Polsce nagrody – Nike i Nagrodę Literacką Gdynia. Na obydwu galach był podobnie małomówny, skulony, zamknięty w sobie. Nie od dziś wiadomo, że życie salonowe mu nie w smak, że nie cieszy go estrada, a ponad „ochy i achy” przedkłada niezależność. Zresztą do krytyków nigdy nie miał szczęścia. Za swój wybór i piekielną konsekwencję długo płacił wysoką cenę. Ani debiutancki tomik „Nenia i inne wiersze” (1990), ani „Peregrynarz” (1992) nie wpisywały się w programową antyestetykę „barbarzyńców”, którzy u progu lat 90. szturmem zdobywali literacką scenę, a do których – na własne nieszczęście – przez wzgląd na datę urodzenia musiał zostać przypisany. Zamykano go więc w szufladkach, ochoczo przypinano łatki. Nazywano „poetą osobnym”, „poetą egzystencjalnych ciemności”, „mistrzem różnych masek i stylizacji”, specjalistą od „wierszy śmiercionośnych”, kontynuatorem tradycji barokowej, który wciąż pisze jeden, niekończący się wiersz, szczególne upodobanie znajdując w mantrze powtórzeń. To wszystko prawda. Warto przynajmniej część tych krytycznoliterackich formuł rozgrzebać. A okazja jest znakomita. Po dwóch latach milczenia poeta o „pięknym dwuczłonowym nazwisku”, Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, powraca w świetnej formie z tomikiem „Imię i znamię”, w którym może nie znajdziemy wierszy-epifanii na miarę wrzynających się w pamięć utworów z „Piosenki o zależnościach i uzależnieniach”, ale który pod względem przemyślanej, wyrafinowanej struktury i gorzkiej samowiedzy autora-bohatera góruje nad poprzednikiem.

„Piosenkę o zależnościach i uzależnieniach” Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki zakończył litanią nazwisk „staroświeckich ciotek Hryniawskich / i Argasińskich Ilnickich i Kwilińskich które zabrał / deszcz z samego rana by już nigdy nie zwrócić / światu”. „Imię i znamię” rozpoczyna w tym właśnie miejscu, sygnalizując, że nie zarzucił wielkiego projektu wierszy-powrotów, wierszy wzajemnie się do siebie klejących, obustronnie otwartych na przeszłość i przyszłość. Więcej – projekt ów stał się podstawową matrycą jego wyobraźni, bo każde słowo domaga się tu dopełnienia, każda fraza kolejnego wariantu, każdy obraz żąda dla siebie powrotu. I ten powrót zostaje im dany: wraca Wólka Krowicka, rodzinna wieś, wraca Krowica Hołodowska – leżąca nieopodal, w „przemyskiem”, zjawia się stary Ilnicki („otoczył mnie czymś więcej / aniżeli uważnością”), Lubunia Hryniawska („której na sam koniec / pomieszały się wszystkie języki świata”), Leszek („mówił umieraj i tańcz”), choroba matki („nie ma to jak komuś odpierdoli”).

6 października Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki był – wraz z Jackiem Dehnelem – gościem drugiego w tym sezonie spotkania z cyklu „Port Literacki po godzinach”. Spotkanie prowadzili Paweł Kozioł i Piotr Śliwiński.

dwutygodnik.com jest patronem medialnym książki.

Ale przede wszystkim powraca rodzinna, historyczna trauma: dwujęzyczny dom, UPA, „siekiernicy”. W zamieszczonym na końcu książki „Przypisie” poeta wyznaje: „W Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) znaleźli się wszyscy członkowie mojej rodziny po kądzieli (nie tylko dziadek i jego trzej bracia), jednakże ich przynależność do ukraińskiego podziemia była przede mną ściśle ukrywana do mniej więcej 15 roku życia”. Ciężko dociec, czemu powyższa wypowiedź miała służyć, ale to właśnie onaprzewija się w dziale „nowości literackich” internetowych portali. Tymczasem autobiograficzna szczerość i powaga „Przypisu” kontrastują z tonacją wierszy – chyba nikt przed Dyckim nie pisał w ten sposób o ukraińsko-polskich rzeziach, tutaj jednocześnie traumatycznych i oswojonych, bo, o dziwo, dających się „upchnąć” w sielskiej konwencji. Bohaterem większości z nich jest pastuszek, po trosze archetyp poety wciąż doświadczającego utraty. Jego żywioł to inkantacja.

Są co najmniej dwa sposoby lektury tej historii. Czytelnicy zaznajomieni z wcześniejszymi dokonaniami Tkaczyszyna-Dyckiego, rozsmakują się w powtórzeniach i przy odrobinie uporu zbliżą się do rozszyfrowania gry, którą poeta bez wątpienia prowadzi. Bo tak naprawdę nic nie jest tu takie, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Zagadką jest na przykład, dlaczego w inkantacjach pastuszka, wnuczki Lubuni Hryniawskiej jawią się pięknymi, podczas gdy w tomiku „Liber Mortuorum” (1997) „od urodzenia uchodzą za brzydactwa”. Jednak prawdziwą przyjemność tekstu odnajdzie czytelnik, który zrezygnowawszy z miejscami nazbyt papierowej gry, zanurzy się w kunsztownej strukturze tomiku „Imię i znamię”. Tę podróż można odbyć bez żadnego przygotowania.

Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki,
„Imię i znamię”.
Biuro Literackie, Wrocław,
60 stron, w księgarniach od września 2011
Powrót w rodzinne strony, w „przemyskie”, odbywa się w trzech odsłonach. Najpierw więc cykl siedmiu wierszy opatrzonych ziemiańskim tytułem „Gniazdo”. Pastuszek jest tu swojskim chłopcem, mieszkającym u siebie, zakorzenionym w ziemi, rozpieszczanym przez kobiety o pięknie brzmiących nazwiskach, które karmią go „jabłuszkami”, „czeresienkami”, „hniłkami”. Rozrastający się korowód krewnych, kilkakrotnie przerwany wtrąceniem: „nie wiedziałem że jestem wnukiem rezuna” [ukr. rizun – rzeźnik; w potocznym języku polskich mieszkańców kresów – morderca, upowiec], prowadzi do kluczowego dla całej książki obrazu:

(…) imię mojej matki

banderówki które po raz pierwszy usłyszałem
w Krowicy Hołodowskiej od krzyczących
za nami kobiet: nigdy się nie pogodzę (po tym
co się stało) z nieprzydatnością poezji
(„III. [miałem wielkie szczęście do ludzi]”)

Następnie, równo w połowie tomu, Dycki odsłania przed nami krajobraz po katastrofie. Gniazdo zmieniło się w pogorzelisko, zawalił się dom, zwęglił „stareńki świronek”, „wszystko w pizdu”. W trzecim cyklu snuje upiorną balladę o śmierci, która przyszła z pola, wcisnęła się w dzieciństwo. Wyprawy w rodzinne strony konsekwentnie przerywa wyskokami w inne wewnętrzne czasoprzestrzenie. Pojawia się knajpa w Wiedniu i Ogród Szwajcarski jako miejsca homoseksualnych schadzek i figury zupełnego oderwania, absolutnej bezdomności (w pewnym sensie przyjemnej i upragnionej), gdy jedynym wyznacznikiem rozregulowanego „ja” stają się przypadkowe „kawałki” z polskiej literatury – „choć każdy / z nas (gdy tylko chciał) leciał Krasickim”. W zmysłowych, podszytych autoironią erotykach poeta kontaminuje doświadczenia homo i heteroseksualne, zderza po raz kolejny miłość z chorobą („stanęła we drzwiach windy / wciskając mi do ust ukryty skarb / pomarańczy”). Wreszcie w kilku wierszach przywołuje do istnienia dotychczas przemilczaną postać ojca. Zwolennicy wszelkiej maści badań psychoanalitycznych będą mieli z nich pożytek na długo:

każda agresja mojego spolonizowanego
ojca to ten wściekły pies pomylony
z innym psem co w sumie daje dwa ogony

albo i więcej
(„XVIII. [każda agresja mojej matki]”)

Nie jestem pewien, czym są hniłki. W tomiku zjawiają się aż osiem razy. Prawdopodobnie to to, co polskie gniłki bądź zgniłki – przejrzałe lub nadgniłe owoce o intensywnym zapachu i słodkim miąższu. A bziuczki? Odmiana czereśni? Nie mam pomysłu. Słowniki milczą. Wiemy tylko, że zarówno bziuczki, jak i hniłki, były obiektem pożądania małego pastuszka i że był on nimi obdarowywany. Potem spłonęły. Natomiast kiczka to z pewnością „snopek do poszycia dachu”, kiłkakiczka – jaśmin, husiata – zapewne gęś (ukr. huska/huś). Te egzotycznie brzmiące słowa powracają tu w przeróżnych kombinacjach. Należą do tzw. języka chachłackiego, oralnej gwary głównie polsko-ukraińskiego pogranicza, która jest obecnie w zaniku. Język chachłacki „był moim pierwszym językiem […] zarzuconym około 1977 roku po opuszczeniu Wólki Krowickiej i zamieszkaniu w Lubaczowie” – dodaje w „Przypisie” poeta.

Niedawno kilku krytyków wiodło spór o to, na ile język poetycki Tkaczyszyna-Dyckiego jest referencjalny, czyli na ile odsyła poza siebie, do rzeczywistości. Po premierze tomiku „Imię i znamię” spór wydaje się rozstrzygnięty. Wewnętrznym dramatem tej poezji, dopiero teraz z całą siłą rozpoznanym i ujawnionym, jest właśnie brak połączenia słowa z jakimkolwiek z istniejących światów. To poezja pustych imion. To poezja obłędnych inkantacji (rytmicznych zaśpiewów, magicznych formuł), poza które podmiot wyjść nie może i nie potrafi. Ale nie potrafi też ich przerwać, bo tylko one dają złudzenie odrodzenia, na chwilę uchylają śmierć. Albo inaczej – sprawiają, że umieranie staje się wieczną teraźniejszością, nigdy nie dokonuje się ostatecznie. Poecie pozostaje więc szukać wytchnienia w kunsztownej formie, wolności w strukturze. Dlatego na dobrą sprawę nie ma znaczenia, czym są lub były bziuczkihniłki, kim był Ilnicki, jak wyglądała Lubunia Hryniawska. Tego z poezji Tkaczyszyna-Dyckiego się nie dowiemy. Ona „tylko” wprawia w ruch puste imiona, z czułością powtarza nazwy.

dziś jednak nie umiem wielu rzeczy
uściślić (od tego mamy poezję
ażeby nie rozpadły się w proch dawne
imiona których już nikt oprócz mnie

nie wprowadzi do porannej i wieczornej
modlitwy) więc poprzestańmy na
powyższym wyszczególnieniu i przejdźmy
do Dzięgielewskich lub Oziębłowskich

poezja bowiem domaga się (niczym modlitwa
za zmarłych) wciąż nowych imion
(„XLIV. Modlitwa za zmarłych”)

Nie dowiemy się także, co dokładnie wykrzyczały kobiety do matki w Krowicy Hołodowskiej. Wyzwały ją od „banderówki”, „chachłaczki”, „wariatki”? Pewne jest jedno – krzyczały po polsku. Dla Tkaczyszyna-Dyckiego naprawdę ważna poezja, poezja, przed którą stawia się zadania, zaczyna się od polskiego krzyku. Od wrzasku w języku podrzuconym, którym poeta zaczął posługiwać się późno; w języku, za pomocą którego uczyniono go obcym, wykluczono ze wspólnoty („zaczęli mnie zwalczać słowo po słowie”). W języku, który ostatecznie stał się materią tej poezji – przechowującej puste imiona i stygmatyzującej mówiącego.

Stąd być może tytuł całego tomu: „Imię i znamię”, który równie dobrze mógłby brzmieć: „Imię to znamię”. Na okładce widnieje rozpływająca się w chmurach, pokryta ręcznym pismem, pociągła twarz. Całość zamyka wiersz pięćdziesiąty – „Obłoki”. Nie zdziwię się, jeżeli od obłoków Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki zacznie swój kolejny tomik. Ale najpierw znów zniknie nam z oczu, na jakiś czas.

(…)          gdzie jesteście
moje baranki chodziłem za wami
ale was nie upilnowałem w Wólce Krowickiej
(„L. Obłoki”)


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.