Rampa
Rampa. Idą przez nią ludzie, ja jestem z nimi, raczej z tyłu, a potem inni są za mną. Gdyby na nas spojrzeć z góry, tworzymy coś w rodzaju regularnego wzoru z ludzi. Staramy się zachować jakieś odległości między sobą, tak żeby bliscy byli z bliskimi, a Ci co się nie znają w przyzwoitej odległości obok, te półtora metra. To wszystko daje efekt pszczelej struktury widzianej z góry. A gdy patrzy się z boku, to w ogóle już rozmaicie wygląda – jakby bez ładu i składu, jedni wyżsi, z dziećmi, drudzy samotni – tłumek zmierza w jednym kierunku, w tym samym tempie. Wszystkie twarze w jedną stronę.
Korytarz ma jakieś pięć metrów szerokości, ale jego ściany są bardzo wysokie, mają aż około ośmiu, dziewięciu metrów i zrobione są z magazynowych stelaży. Na każdym piętrze tych stelaży stoją rzeczy do kupienia, które złowieszczo wiszą nad tymi ludźmi. Jest szaro, kartonowo, światła nie są blade, ale też nie ma się czym chwalić, podłoga betonowa i ten regularny ruch ludzi, którzy nie tworzą zwartej grupy, nic do siebie nie mają, nawet nie chcieliby regularności, a jednak ona z tego wszystkiego przeziera.
Koncept „Oświęcimków”
Jestem dzieckiem wojny. Tak jak my wszyscy. Zbiór miniaturek pt. „Oświęcimki” (jeszcze nie jestem pewny tytułu) to próba przyjrzenia się temu, jak Zagłada, wojna i okupacja przekładają się na moją, dość przeciętną, a więc reprezentatywną wyobraźnię i uczucia. Temat zaskoczył mnie zupełnie („Rampa”), okazało się, że jest szerszy niż pierwsze wrażenie i wspaniale dopełnia się z ilustracjami Olgi Bednarz (www.olgabednarz.com). Szukamy wydawcy.
I wtedy już wiem, że mimo że wcześniej byliśmy w Ikei – w jej większej, kolorowej części, to teraz, idąc tak do przodu, do kas przez magazyny, przypominamy trochę inną sytuację znaną już z historii. Taką wcześniejszą, gdzieś pamiętaną, wracającą. Ta ciągłość ruchu. Patrzę, nie mogę w to uwierzyć, to moje mocowanie w strukturze tego tłumku. To że jestem tu w wolny dzień, jak tysiące innych. A mimo to nie mam wyjścia, bo zawracanie nie ma większego sensu, to wszystko jakoś budzi, alarmuje moje ciało, które zwraca się do głowy. Coś jest nie tak. Ostrzegam się.
I wtedy uświadamiam sobie, że w zasadzie cały mój świat da się wpisać w takie porównanie. Że Oświęcim dzisiaj, to co już zostało powiedziane tysiąc razy w książkach, że Oświęcim jest metaforą wszystkiego i aby nie być gołosłownym, to ktoś właśnie powinien taką metaforę zbudować. Nie tak banalnie, że najpierw się urodziłem, potem pracowałem, moje życie służyło innym za abażur, a potem umarłem. Tylko przeczytać jedną, dwie książki o Oświęcimiu, a potem tam, gdzie moje ciało, tylko moje ciało, a nie głowa i rozum jest łapane w echo tamtych wydarzeń, to po prostu opisywać. Ciało nie kłamie nigdy.
Przechodzimy do kas, przeciskamy się pod wrogimi spojrzeniami mebli i informacji sprzedażowych, które na nas polują. Zniechęcenie zmienia się w marazm. Oczekujemy na wolność, wolność niewolnika. Witamy w Oświęcimku.
Głód
rys. Olga BednarzTy nigdy głodu nie zaznałeś. Tak mówią mi rodzice i to prawda. Całe dzieciństwo mi tak mówią, ale sami też nie widzę, żeby jakoś głodowali. Też pewnie coś słyszeli od swoich rodziców. Ci wtedy na pewno.
Ja raz tylko może jestem głodny w życiu, bo akurat zapomniałem, żeby zjeść. Leżę sobie przed telewizorem, na swoim miejscu pod regałem, i oglądam telewizję, i czuję, że coś mi w brzuchu skwierczy. Tak jakby coś tam się tliło, jakby pożar jakiś mógł być, niedopałek porzucony, zapałka, ale że takie rzeczy same dogasają, to nic, leżę dalej.
Ale to nie gaśnie, rozchodzi się coraz bardziej, rozszerza się, pożar trawy. Więc zgaduję, ja, dziesięciolatek, zresztą nie od razu, że to chyba może być to, o czym oni tyle mówili. Delektuję się tym jeszcze trochę, rozpoznaję to uczucie właściwie raczej nadmiaru niż niedoboru. Że mam za dużo wrażeń z brzucha i to jest niezwykłe. No i dopiero chwilę potem sięgam zwyczajnie, broń boże nie uroczyście po zupę pomidorową. Z klusczeczkami takimi cienkimi. Przypomina mi się to dzisiaj, w samochodzie. Odwożę córkę do żłobka i ona:
– Am, Am, Am, Am...
Bezustannie, monotonnie, cały czas. Nie zjadła, to prawda, kaszki, ale raczej sądzę z innego powodu. Taki głód nas, czy może, że już widzi, że już musi wiele sama.
To jest ta pierwsza dorosłość, czuję żal, smutek, gorzkość, że będzie sama. To będzie trudne dla niej. Myślę o sobie. O głodzie, który towarzyszy mi cały czas, o głodowym obłędzie, świdrowaniu wnętrzności.
Codziennie rano otwieram usta, zamykam dopiero nad wieczorem, a do nich wpycha się samo jedzenie, ale wciąż jestem głodny. Rojenia o sytości, rojenia, próby jakiegoś zagięcia się, zagięcia brzucha, żeby to przeskoczyć, żebym nie by głodny, żeby nie czuć, że nie ma nic do jedzenia.
Schowek
– A po co to Panu? – pyta się mnie budowlaniec.
– Żeby tu Żyda trzymać – odpowiadam dość uprzejmie.
– … – facet patrzy na mnie i stara się nie reagować.
– Tak, i niech Pan zrobi w tym wentylację do domu.
– Co?
– Jak jest taka nisza w budynku, to trzeba ją wykorzystać – przekonuję poważnie.
– To można przecież zamurować – broni się przed czymś, czego nie rozumie.
– Ale ja nie chcę zamurować, chcę mieć tu schowek.
– Panie. Tego Panu nikt nie zrobi. Co Pan – powoli się irytuje.
– Zrobi Pan?
– A idź Pan daj spokój – odwraca się i ucieka w głąb budynku.
– Panie, kurwa! Jakie Żydy? Gdzie tu Żydy. A weź Pan spierdalaj.
rys. Olga BednarzJest już wentylacja, styropian i izolacja. Z zewnątrz nic nie widać. Od środka też. Wystarczy, żeby przeżyć. Ci, co pamiętają, wszyscy budowlańcy, inżynierzy, wszyscy, co tu budowali, pójdą w swoje strony. Zamuruje ich sam świat i nikt nie będzie o tym wiedział.
A my będziemy sobie tu siedzieć może ciasno (nigdy nie lubiłem ciasno, zawsze się boję jak jest ciasno), ale przyjemnie. Wieczorem drabinka, jedna noga, druga, chleb w kuchni, uchylone drzwi do ogrodu, kilka postaci udających krzaki, oddechy, po kilka metrów od siebie, bo przecież trzeba od siebie odpocząć. To wielki świat się robi. I tak dzień za dniem. Do świtu.
Teraz czasem wchodzę do niej i sprawdzam. Dość gęsto, ale czuje się siebie.
Pryzma
Jestem żywy, choć jestem też martwy. Gdyby spojrzeć na to z boku, od dołu, od ziemi, to zaczynam się od stopy, na razie jednej, która styka się z trawą, potem idzie kawałek nogi i zaczyna się druga noga, którą widać już tu, ale wypływa z tułowia; jest założona na drugą. Noga delikatnie zwisa z tej pierwszej, tak że drugą stopę widać dopiero kawałek nad ziemią, nad tą pierwszą stopą, od której to się zaczęło. Potem, już wyżej, zginam się nieznacznie do przodu, tułowiem, najbardziej dużą, solidną jak rozciągnięte malarskie płótno częścią ciała, a potem są ręce. Jedna z nich opiera się o założone na siebie nogi. Druga swobodnie na tym wszystkim leży, wystaje z tego kłębu. W ręce najbliżej ust trzymam papierosa, który się pali.
rys. Olga BednarzMam wrażenie, że mnie nie ma. Pewne życiowe decyzje sprawiły, że śmierć, która może pochłonąć już za życia, pochłonęła i mnie. Złapała za nogę i rękę, zamachnęła się nieco, może potrzebowała jeszcze kogoś do pomocy i wylądowałem na pryzmie ciał podobnych do mojego.
Każde życie jest cenne. Dlatego zapewne palę papierosa. Ale z perspektywy, z oddali, widać zapewne takiego zygzaka, złamanie, wyciągnięty kręgosłup z ciała, który sprawił, że to ciało się właśnie pozałamywało i ułożyło na specjalnym stosiku. Jakieś zadrutowanie, obrona, ale i bezwład. Nie czuję się nawet jak oświęcimski muzułmanin, jestem dojmująco nieżywy. Jest w tym ogromna lekkość, dryf wiosennych pyłków w wiosennym wietrze, może nawet wolność.
Myślę, że ma to związek z nieumiejętnością kochania. Z brakiem miłości we mnie, że bez miłości nie ma życia. I ponieważ doszło to do mnie, że bez tego wszystko, co zrobię, będzie i tak złą perspektywą, to schyliłem się i trwam. Czekając już nie wiem na co.
W podstawówce żyliśmy legendą, że takie masy trupów są na żydowskim obok Powązek, potem długo tego nie widziałem, ale właśnie rzucanie ciał na pryzmę mi utkwiło. Pryzmy z ciał. Ten sam efekt.
Kapo
Biją w piersi i podbrzusza. Z pewnością nienawidzą tego wszystkiego. Tych wszy, pcheł, ich gówna i ich samych. Pałki spadają równo, ale i zapamiętale. Cały czas, przy wyjściu, przy wejściu. Że też one ośmielają się żyć, żyją nam na złość, my żyjemy na złość, wszystko żyje na złość. Nie rozpoznajemy się nawet we własnych spojrzeniach, uciekamy przed jakąkolwiek myślą, która by była o nas. Nasze spódnice nie kryją w sobie skarbów, nasze wnętrza pieką od chemicznej trucizny. A mimo to musimy tu być, tylko tak możemy dalej odpowiedzieć na zadanie z samego siebie. Więcej ciosów, z głębi, jak największy ból, osobisty, cielesny. Tak myślę o kapo z kobiecych obozów.
rys. Olga BednarzGdy wstaje i budzi mnie krzykiem, nie umiem tego ogarnąć. Nie wiem czemu, nie wiem skąd w niej tyle złości, taka zapamiętałość i niechęć, o nie, z pewnością nie pogarda, pogarda jest uczuciem skomplikowanym. A tu jest krótka, szybka, ale i wycieńczająco długotrwała codzienna zemsta. Jak próba odbijania całego zła, które w ciebie bije tą właśnie pałką kapo.
Jakby to zewsząd atakowało, jak osę, która nadlatuje i tym bardziej się rozsierdza, im bardziej się w koło macha.
Widzę ją, moją siostrę, widzę je, tamte kobiety. I ten sam uderzający brak, którego niewłaściwa próba rozwiązania wepchnęła je w jeszcze większe katusze. Spojrzenia gości przy rannym śniadaniu, moje milczenie, smutna prostota prawdziwych uczuć.
Byle tylko nie sięgnąć głębiej, byle nie skupiać się na sobie, byle to wszystko uporządkować, żeby wszyscy mieli porządek. O swojej córce, a mojej siostrze, jej ojciec zwykł mówić: „moja niemiecka córka”.
Łatwość
Chciałem zaznaczyć, że nie tak łatwo jest umrzeć. Już dawno nie zwracałem uwagi na te oświęcimskie historie i piszę właściwie z konieczności, a nawet z odrazą, bo chciałbym się uwolnić od tych banalnych historyjek, które i tak uprawiamy wszyscy. Przeszkadza mi tłumność, ten sam kierunek, co połowy felietonistów na świecie, którzy za ostatni szyk biorą płaskość swojej wyobraźni, ale nie mogę umrzeć drodzy Państwo. Sprawia mi to kłopot. I przypomina, że tamte ćmaki oświęcimskie też nie miały łatwo.
rys. Olga BednarzChciałoby się, aby śmierć nastąpiła gładko. Człowiek decyduje się na śmierć we wczesnym okresie swojego życia i potem zgodnie ze swoim temperamentem, albo podpowiada temu wielkiemu czarnemu czemuś, nocy, gdzie jest, a ona przychodzi naturalnie i zwykle jak mrok w lecie, i zabiera go znużonego alkoholem, narkotykami, obłędnym seksem czy nawet po prostu wchłania z kanapy (bo przecież musi się czymś karmić), albo też inny człowiek zbyt gwałtownie wchodzi na kruchy lód, wychyla głowę z pociągu, skacze z wysokości, wierząc gdzieś na styku swojego mózgu i kręgosłupa, w swej zwierzęcości, że właściwie teraz (już!) mogłoby się zrobić ciemno. Że ktoś za niego wyłączy światło. Ale to nie takie łatwe.
Od dawna próbuję obydwu tych metod. Nie unikam bójek, angażuję się w przygodne związki seksualne, nieobce mi są narkotyki i alkohol, w zimę chodzę po kruchym lodzie, lubię też duże prędkości, otwieranie drzwi pociągu podmiejskiego, aby się wyrzygać i liczę na to, że ta ciemność spotka mnie w końcu, jakbym wyłączył światło, w postaci jakiegoś słupa trakcji, lodowatej zimnej wody osiedlowego stawu, czy błyszczącej stali pędzącej limuzyny. Wszystko jak w cywilizowanym świecie. Ale nie. Tak łatwo nie jest.
Weźmy tych muzułmanów z obozów koncentracyjnych. Oni też chcieli, słaniali się, prosili, było im wszystko jedno. A jednak nie przychodziła.
– No pożyj jeszcze, pożyj – skoro z jakiegoś powodu sam nie chcesz odejść – mówiła.