Wynajęłam dom nad morzem. W Anglii premierem został Blair. Moja przyjaciółka Ita zachlewała się w Berlinie. Madeleine Albright, pierwsza kobieta mianowana sekretarzem stanu, wylądowała na Marsie męskiej władzy. Tyson odgryzł komuś w walce kawałek ucha. Płatek u dołu małżowiny wykształcony ewolucyjnie wyłącznie do ssania, pieszczenia, nabrzmiewania, więc czemu by nie do miłosnej przemocy. Tyson – zakrwawiona „Bestia” – przypomniał mi, że jestem antropologiem kultury, profesjonalnym znawcą międzyludzia. Tej cienkiej warstwy marzeń i zwierzęcych odruchów pojawiającej się tuż przed zaśnięciem, na ringu walki między jawą a utratą świadomości. Jednak niewiele wynika z mojej wiedzy. Żeby zarobić, piszę scenariusze filmowe. Wkładam w nie wygryzione podwójne łechtaczki, wyżerane łyżeczką mózgi kochanków.
Znajdowanie producentów, reżyserów, międzynarodowych desperatów gotowych topić pieniądze i karierę dla moich rojeń świadczy o psychicznej naturze świata. Niewidocznej sieci połączeń ściągającej ludzi do wrzącego wizjami dołu w sobie samych zwanego piekłem albo bardziej stylowo – gehenną. Dla nich, dla mnie też, przeżycie na ekranie wspólnej, najpierwotniejszej halucynacji krwi i seksu warte jest kompromitacji, nawet bankructwa. Każdej ekstazy, w której zrozumiałe słowa wracają antropologicznie do swoich źródeł bulgoczących krzykiem i charkotem. Nie dziwi mnie więc wrzask reżysera:
– Spierdalaj!
Tarza się w przekleństwach jak pies w gównie. Jak kopulujący pies sczepia się z aktorkami swoich filmów. Uciekają od niego. On nadal bezsilnie się nimi masturbuje, pokazując publicznie koniec chwilowo nikim nieobsadzonego chuja.
– Laski, zmarnowałeś mój film, moje pieniądze – skamle po premierze meksykański producent.
Zainwestował w krwiste cudo, dostał szarą polską szmatę.
– Odpierdol się. – Reżyser Laski kończy z nim współpracę. – Vete a la mierda!!! – powiedziane dobitnie, po hiszpańsku zadźwięczało łacińskim błogosławieństwem rozdzielanym przez telefon. Mnie, scenarzystce klęski „Wiedźmy” przypadł egzorcyzm:
– Spierdalaj.
Oszołomiona słyszę jeszcze w słuchawce pogłos:
– Spierdalaj, dalaj, dalaj lama…
Manuela Gretkowska
Ur. 1964 r. w Łodzi. Ukończyła filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim, w 1988 wyjechała z Polski i studiowała antropologię średniowiecza w École de Hautes Études Sociales w Paryżu.
Zadebiutowała w roku 1990 prozą „My zdies emigranty”. Ta i trzy następne książki Gretkowskiej opowiadają o Paryżu, miłości i bohaterce bardzo przypominającej autorkę; ich ledwo zarysowana fabuła przeplata się z esejem (historycznoliterackim, a niekiedy popularnonaukowym), reportażem, ironicznym komentarzem, groteską, heretyckim traktatem religijnym.
W jej pierwszej książce pobrzmiewają tony politycznej kontestacji, być może dlatego, że była jednym z ostatnich emigrantów politycznych. Jest obywatelką świata, która może żyć oraz tworzyć wszędzie. Na początku lat 90. powróciła do Polski i pracowała w polskiej redakcji pisma „Elle”, a w roku 1997 wyjechała do Szwecji, obecnie mieszka w Polsce.
Książki Gretkowskiej znajdują się na listach bestsellerów i są szeroko komentowane, budząc gorące emocje. Jej proza, która bywa określana jako postmodernistyczna, feministyczna, metafizyczna, ale także skandalizująca, znalazła sobie szerokie i bardzo zróżnicowane grono czytelników. W roku 1998 ukazała się jej kolejna książka, „Światowidz”, stanowiąca zbiór reportaży z różnych krajów – jak zwykle bardzo osobistych i pełnych dygresji – częściowo publikowanych wcześniej w „Elle”. „Namiętniki” – zbiór opowiadań, „Sceny z życia pozamałżeńskiego” – mini powieść. Jest autorką scenariusza „Szamanki” Andrzeja Żuławskiego oraz współscenarzystką telewizyjnego serialu „Miasteczko”.
Prekursorski dziennik – powieść „Polka” – został nominowany do Nike. Dalszą częścią był równie intymny i odważny dziennik „Europejka” oraz „Obywatelka”, opisujący doświadczenia Gretkowskiej jako jednej z założycielek Partii Kobiet.
Ostatnim utworem stricte literackim była wydana w Świecie Książki powieść „Kobieta i mężczyźni” (2005).
Laski uważa się za nowoczesnego buddystę i powtarza tę mantrę, by zbliżyć się do nirwany wyzwolenia. Stanu, kiedy zrazi wszystkich. Będzie nareszcie w pustce wytapetowanej zdjęciami własnych wcieleń: młody i piękny kadruje światłem natchnioną Romy Schneider. Wiele lat później, w przyciasnym już fraku, uśmiechając się przymilnie na festiwalowych schodach, podtrzymuje fotogeniczną wariatkę. Najnowszy portret Laskiego, ogorzałego od alkoholu, w cwaniackim kaszkieciku, przypięłabym sobie samej. Kiedyś już tak zrobiłam. Wydrukowałam jego prasową fotkę na mojej nocnej koszuli i podpisałam czerwonym mazakiem „Mistrz”. Sprawiłam mu tym przyjemność. Nie wiedział, że w średniowieczu tytuł „Mistrz” był zarezerwowany dla kata?
Wyciąć zdjęcie Laskiego z tej starej koszuli. Zdezynfekować pinezki, skrócić je i dwie wcisnąć w łopatki, trzecią bezpiecznie obok kręgosłupa, pod nerki. Trzy gwoździe wbite w ciało Chrystusa. Będę krzyżem i performerską Świętą Weroniką niosącą na sobie chustę Mistrza. Trzy pinezki przykleiłyby się strupami. Zrezygnowałam, dwie wystarczą. Ból i tak go skusi, rany – krwawiące otwory w kobiecym ciele – przekonają do przyjazdu z Warszawy. Zastanie mnie na opustoszałej bałtyckiej plaży, skuloną nad brzegiem morza. Jego twarz wbita w nagie plecy pinezkami zadrży razem ze mną z zimna.
Chłodne lato tego roku zaczynało się na różne sposoby. Do Polski przyleciał papież. W białej szacie, niczym najważniejszy szaman katolicyzmu, podnosił ręce, błogosławiąc. I rozwarły się niebiosa. Lunął deszcz tysiąclecia. Zalało południe kraju, tonął Wrocław. Plaża, gdzie chroniłam się w grajdole osłonięta od wiatru, wydawała się ostatnim skrawkiem lądu między nacierającą falą powodzi a morzem. Otoczona przez wodę miałam alibi na czekanie na najgorsze. Nie upokarzałam się powrotem do Laskiego.
W wynajętym wakacyjnie domu – nowo wybudowanej betonowej willi, zajmowałam parter, za górę płaciła Ita. Znalazła tę kwaterę, zostawiła bagaże i wróciła do Berlina. Dzwoniła codziennie, że już się zbiera, tylko musi coś załatwić w szkole. Wydzwaniała wieczorami głosem zataczającym się od rzewności. Laski też nocami pił. Łudziłam się wtedy, że zadzwoni pijany. Może rano, gdy wytrzeźwieje, raczej w południe, albo rozwalony melancholią letniego wieczoru. Byłam wiecznie w zasięgu, na cynglu telefonu, rzadko wychodziłam z domu. On mógł telefonować, skąd chciał, miał nowość – komórkę. Dostał ją przed kręceniem filmu od meksykańsko-francuskiego producenta Ossario. Kilogramowy łom z anteną, niemal przenośna radiostacja, którą ogłuszał rozmówców swoim: „Spierdalaj…”.
Wyzwiska i spierdalaj usłyszałam od niego wkrótce po naszej premierowej miłosnej nocy. Rano, zanim nadeszła sprzątaczka, pozbył się mnie ze swojego paryskiego mieszkania. Prosto z łóżka weszliśmy w scenografię ckliwych filmideł: dzielnica Saint-Germain przed świtem, ulica przy słynnej Café de Flore. Gwiazdą byłam ja, reżyser nie mógł się ze mną rozstać. Całowaliśmy się oparci o czekającą taksówkę. Arabski kierowca cierpliwie kopcił papierosa. Jego palenie i nasze obściskiwanie miało rytm diabelskiej reanimacji. Jedno, dwa, trzy uderzenia biodrami o maskę wozu i z uchylonej szyby wydostawał się dym.
– Na, przyda się. – Laski niezręcznie włożył mi pieniądze w dekolt rozpiętej sukienki. Banknoty zsunęły się, przykleiły do wilgotnego brzucha – Na wcześniejszy powrót.
„Trans”
Współczesna powieść obyczajowa. Małżeństwo młodej emigrantki w Paryżu okazuje się dramatyczną porażką. Po rozstaniu z mężem poznaje słynnego reżysera Laskiego, od lat mieszkającego i tworzącego we Francji. Miłość do starszego artysty to wyrafinowana sado-masochostyczna gra. Intrygująca, napisana ostrym językiem, powieść o miłosnym „transie”, seksie, narkotykach, niemocy twórczej i toksycznym uzależnieniu.
W 59 numerze „Dwutygodnika” ukaże się recenzja „Transu” autorstwa Kingi Dunin.
…z Londynu, gdzie chciał mnie widzieć szemrany polski producent. Byłam nikim, więc jechałam tam po należne mi nic. I zamykające się za mną drzwi angielskich gabinetów, tanich restauracji, drzwi kiepskiego hotelu aż do tych w za ciasnej kabinie telefonicznej powrotnego promu. Trzymałam je przy sobie jak wieko starej skrzyni dryfującej nocą kanałem La Manche. Drugą ręką po ciemku szukałam szczeliny na monety. Skrzypienie rozchybotanego promu mieszało się z sygnałem telefonicznego połączenia.
– Allo? – powitalnie czułe. Laski się mnie spodziewał.
Ściszył muzykę. Nocami gasił światło, zapalał kadzidełka i puszczał na full klasyków: Haydna, Händla, Bacha.
– To ja… – przedstawiam się.
– Allo? Allo?
– Nie słychać?! – sprawdzam kilka razy.
– Allo?!
Stremowana wyznaję:
– Kocham cię.
Kiedyś mu o tym powiem, kiedyś, już niedługo, gdy zapyta, czy ja też. Drę się:
– Kocham!!!
On, nie słysząc mnie, krzyczy głośniej:
– Spierdalaj! Fuck off ! Fou le camp, toi tu pauvre con! Rozpierdolę cię, gnoju!!! Na miazgę!
Domyślam się, jak w kółko depcze wyślizganą ścieżkę spacerniaka na jedwabnym dywanie. Miota się po swoim salonie umeblowanym ciężkimi normandzkimi antykami. Wygrażając, uderza o brokatowe, podwójnie tkane kotary. Brzęczą podtrzymujące je mosiężne karnisze w oknach wysokich od sufi tu po hebanową podłogę.
Komu wygraża? Na kogo tak wrzeszczy i komu grozi? W jakiej musi żyć paranoi, żeby za zasłoną ciszy podejrzewać tylu wrogów. Gdyby wiedział, kto trzyma z drugiej strony słuchawkę, wsłuchując się w jego przerażenie. Dwudziestoparoletnia zakochana dziewczyna. Tak stęskniona, że pozbywa się ostatnich pieniędzy na słuchanie wielojęzycznej litanii złorzeczeń. Szukając po kieszeniach drobnych, obijam sobie łokcie w kabinie, gdzie wcisnęłam się dzięki chorobliwej chudości. Palce przesuwają spłaszczone paciorki różańca z monet. Nie mogę uwierzyć, mój wielki Laski, czarujący erudycją, głębią genialnego reżysera, bluzga bez powodu. Walczy falsetem z niewidzialnym wrogiem. Z osaczającym go własnym cieniem? Z nikim?
Nikt to przybrane w morskiej wędrówce imię Odyseusza. „Nikt” – przedstawił się cyklopowi Polifemowi. Jednooki ludojad uwięził podróżnika z drużyną w jaskini. Odyseusz, broniąc się przed pożarciem, wypalił mu pochodnią jedyne oko. Oślepiony Polifem zamknął głazem wyjście z jaskini. Nie wypuściłby żadnego Greka, gdyby nie podstęp Odyseusza. Kazał swoim towarzyszom uczepić się brzuchów owiec wyganianych co rano przez cyklopa na pastwisko. Milczenie owiec trzymanych za kudły i milczenie ludzi Odyseusza. Uciekli, spokojnie odpłynęli z wyspy. Żądni zemsty cyklopi na pytanie: „Kto cię skrzywdził, Polifemie”, usłyszeli: „Nikt”.
Jestem Nikim przy sławnym, bogatym Laskim. Olbrzymie intelektu i kultury szalejącym w swoim luksusowym apartamencie. Zaślepiony paranoją walczy z niewidzialnym wrogiem. Ja – bezdomna Nikt płynę mu na spotkanie promem i nie domyślam się, że słyszę własną przyszłość. Miłosne wyznania zagłuszane groźbami rozjuszonego ludojada. Przyszłość nie jest tym, co nieznane, ale tym, czego nie chcemy rozpoznać w ziarnach pozornie nieznaczących gestów, rzuconych przypadkiem słów, wróżebnym locie ptaków. Skrzeku głupich mew obudzonych moim wyjściem na pokład.
Dziękujemy Wydawnictwu Świat Książki za zgodę na publikację fragmentu.