Jeszcze 2 minuty czytania

Maria Poprzęcka

NA OKO:
Pożądanie w muzeum

Maria Poprzęcka

Maria Poprzęcka

Noc muzeów. Lało i było zimno. A jednak – następnego dnia muzea i galerie prześcigały się w raportach frekwencyjnych. Kilka tysięcy, kilkanaście tysięcy… Oczywiście znakomita większość widzów, którzy nocą oglądali Szapocznikow i Stryjeńską, słuchali „Inwazji dźwięku” w Zachęcie, czy zwiedzali zamkowe Arkady Kubickiego, nie była świadoma, że jest przedmiotem muzealnych strategii edukacyjnych, które „narzucają pewną konkretną wizję świata albo specyficzne metody jego interpretacji”, a muzealny nadmiar komentarza i objaśnień „pozbawia sztukę przestrzeni niedopowiedzenia i względności”. Przemieszczająca się autobusami „ogórkami” beztroska warszawska publiczność zdawała się spontanicznie realizować życzenia cytowanego tu Jacques'a Ranciere’a, postulującego tworzenie w muzeach przestrzeni umożliwiających widzowi różnego typu spotkania z dziełem oraz przyznanie mu prawa do samodzielnego reagowania i interpretacji sztuki na własną rękę.

W ostatnim ćwierćwieczu żadna instytucja kultury nie uległa tak daleko idącym i tak fundamentalnym przemianom jak muzea – chociaż może polskie realia muzealne nie dają jeszcze tego odczuć. Transformacji świątyń sztuki i narodowych skarbnic w wielofunkcyjne kombinaty kulturowe, przedsiębiorstwa usługowe czy „muzea wirtualne” towarzyszy oczywiście mnogość analiz i dyskusji angażujących filozofów, teoretyków i menedżerów kultury, muzealników, historyków sztuki, krytyków, ekonomistów, kulturoznawców, medioznawców, polityków (muzea, nie tylko te historyczne, także artystyczne, to bardzo polityczne instytucje!). Kilka lat temu, na jednej z licznych konferencji poświęconych nowym muzeom Aneta Szyłak, kierująca gdańskim Instytutem Sztuki Wyspa, upomniała się o głos, który w muzealnych debatach powinien być decydujący – głos artystów. I pozwalając przemówić artystce, pokazała video performance Amerykanki Andrei Fraser „Little Frank and his Carp”.

Rzecz dzieje się w ikonicznej budowli muzealnej, jaką  jest Muzeum Guggenheima w Bilbao. Odbijająca się w wodzie, rozfalowana bryła pokryta lśniącą tytanową łuską to chyba jedyna, powszechnie rozpoznawalna realizacja architektoniczna końca XX wieku. I oto do wysokiego muzealnego atrium wchodzi artystka – młoda, atrakcyjna kobieta, przyciągająca wzrok fosforyzującym seledynem sukienki mini. Jak posłuszny widz pobiera audioprzewodnik i przykłada go do ucha. Bliski, intymnie przyciszony męski głos szepce  opowieść o niezwykłej architekturze muzeum wykreowanej przez wielkiego twórcę i komputerowe programy. O jej zmysłowych krzywiznach, miękkich liniach, prężących się  filarach. Poddaną uwodzicielskiej sugestii głosu kobietę ogarnia seksualne podniecenie, ociera się o owe krzywizny, przywiera do filarów, namiętnie dyszy, zadziera sukienkę, obsuwa majtki. Oddaje się dziełu Franka Gehry. To chyba pierwszy w dziejach akt miłosny między artystą a muzeum. Erotyczne zespolenie odwiecznych protagonistów. I oczywiście kpina – z muzealnych strategii, z galeryjnych rytuałów, z turystycznego marketingu, z architektonicznego gwiazdorstwa.

Muzeum jako przedmiot pożądania? A może miejsce pożądań? Warto przypomnieć, że chyba właśnie inspirowane pracą Andrei Fraser, łódzkie Muzeum Sztuki dwa lata temu podjęło akcję „Muzeum jako świetlany przedmiot pożądania”. Nie „mroczny”, jak u Buñuela, nie jednoznacznie erotyczny, jak u Fraser, lecz właśnie „świetlany”. Czy tylko tyle zostało z dziedzictwa „Wieku Świateł”, który instytucje publicznego muzeum stworzyło? Nie, organizatorzy przekonywali, że „muzeum nie jest traktowane jako mroczny przedmiot, wywołujący frustracje i agresje, a staje się świetlanym przedmiotem uwolnionej gry – pożądanie nie musi być wypierane, lecz może zostać przez artystyczne interwencje przepracowane, by stworzyć ironiczne odzwierciedlenie instytucji i przynieść weryfikację jej autorytetu”.

Paradoks – jeden z wielu, wobec których stawia nas muzeum – bierze się stąd, że sztuka w muzeum odwołuje się do doznań zmysłowych, a jednocześnie muzeum te zmysły twardo dyscyplinuje, narzucając i reguły „patrzenia na dzieło sztuki”, i stosowne obyczajne zachowania. Kulturalna publiczność muzeum Guggenheima udawała, że nie widzi nieprzyzwoitych ekscesów Andrei Fraser. Nakręcony w muzeum w Krakowie, a pokazany w Łodzi „Chodzony na kolekcję sztuki XX i XXI wieku” Zorki Wollny to kpina bardziej subtelna, która mogłaby ujść uwagi publiczności, podobnie jak tancerze odstawiającej galeryjnego poloneza z całym porządkiem posuwistych kroków, drobień, zatrzymań, obrotów, półobrotów i nawrotów, spojrzeń i zamyśleń. Głos z audioprzewodnika elokwentnie i uczenie prawił o „monochormach” Kamila Kuskowskiego – ujętych w ozdobne, złote ramy gładkich, jednobarwnych powierzchniach opatrzonych literackimi tytułami. Tu jednak nie chodziło o wzbudzenie pożądań, lecz drwinę z muzealnej, historyczno-sztucznej mowy o sztuce.

Więc co z pożądaniem? Czy – skoro jesteśmy w łódzkim muzeum – mogą je wzbudzać aseksualne, neoplastyczne mondrianowskie abstrakcje? Oczywiście, że mogą, jeśli tylko – jak zrobiła to Julita Wójcik – zostaną przemienione w mięciutki, rozkoszny sweter otulający ciało dyrektora muzeum. A może pobudzają je „panie pilnujące”, osobliwy element muzealnych ekspozycji, których też zdajemy się nie dostrzegać, a które w przeciwieństwie do martwych eksponatów są żywe i cielesne? Dlaczego tyle literackich i filmowych scen pierwszych randek, niespodziewanych zauroczeń, miłości od pierwszego wejrzenia czy cynicznych uwiedzeń ma miejsce w muzealnych salach? Widać, że choć muzea zrobiły wiele, aby pozbawić sztukę jej erotycznej siły, nie wyeliminowały jej do końca. Sztuka wciąż jest zdolna wyzwalać różne namiętności.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.