W 2006 roku Wojciech Ziemilski dowiedział się, że jego dziadek, słynny hrabia Dzieduszycki, przez lata współpracował z SB. W IPN znajdują się teczki z donosami Dzieduszyckiego. W trakcie godzinnej „Małej narracji” jego wnuk opowiada, w ramach performance lecture, o historii dziadka, wspomnieniach z dzieciństwa, reakcjach rodziny na prasowe rewelacje, szykanach, które ją dotknęły, ostatnich miesiącach życia, a wreszcie śmierci Dzieduszyckiego. Stawia sobie przede wszystkim dwa pytania: „kiedy to się zaczęło?” i „kim jestem?”. Opowieść przerywają wyświetlone na ekranie paragrafy z „O Pewności” Ludwiga Wittgensteina, archiwalne zdjęcia, fragmenty spektakli.
Ziemilski siedzi za pulpitem, mówi głosem pozbawionym ekspresji, prawie rezygnuje z intonacji – trudno o sytuację mniej teatralną, ale jednocześnie performatywność „Małej narracji” rozgrzewa się do czerwoności, wchodzi w wielopoziomową grę i rozsadza – jak logika w językowych potyczkach Wittgensteina – własne medium. Ciało Ziemilskiego jest bowiem jedynie powidokiem, unieruchomionym na sześćdziesiąt minut (starannie rozbieranych na sekundy) elementem ogromnej sekwencji. Przeczuwamy, że narracja tej sekwencji jest szalona, nie pomieściłby jej teatr (a tym bardziej książka), bo to taka narracja, która samej siebie nie może zmierzyć i odgadnąć. Nie stanowi ona biografii Dzieduszyckiego, czy opowieści o perypetiach wnuka, który chciał dociec prawdy. Nie jest ani prywatna, ani historyczna, ale „mała”, podobnie jak małe jest oko szalejącego wokół cyklonu.
Wojciech Ziemilski „Mała narracja”,
Teatr Studio w Warszawie, premiera
20 marca 2010 / fot. Krzysztof BielińskiWażną rolę w tym spektaklu odgrywa Wittgenstein – nie tylko dlatego, że wyświetlane na ekranie paragrafy z „O pewności” bezustannie spierają się z tkwiącą w nas potrzebą formułowania sądów; paradoksalnie to Wittgenstein ma uratować Ziemilskiego (i nas) przed groźbą histerii. Dociekliwy dyskurs filozofa przejmuje na siebie siłę emocjonalnego rażenia – i dlatego, to wielkie osiągnięcie Ziemilskiego, w „Małej narracji” nie ma ani krzty szantażu emocjonalnego; potencjalny ekshibicjonizm, leżący u samych źródeł tego spektaklu, zmienia się w intelektualne samoobnażenie filozofa, pytającego: kim jestem? – nawet jeśli jest to, o czym Ziemilski przypomina nie bez powodu, filozof konający na szpitalnym łóżku.
Trudno doprawdy ogarnąć i prześledzić wszystkie przesunięcia: sensów, obrazów, kontekstów, z których „Mała narracja” jest pieczołowicie utkana; nie sądzę zresztą, by Ziemilski oczekiwał od nas (i siebie) takiej benedyktyńskiej pracy. Jak bowiem wyjaśnić niepokojąco komiczną sekwencję, w której po wpisaniu w wyszukiwarkę YouTube’a nazwiska „Dzieduszycki” zamiast hrabiego oglądamy prężącą mięśnie kulturystkę? Tym prostym zabiegiem Ziemilski obezwładnia, po raz kolejny, tkwiącego w nas (a jakże!) rzecznika IPN-owskiego archiwum. Ukazuje złożoność (fałszywość) przechowywanej w tym archiwum tożsamości. W „Małej narracji” małym archiwum, rozbieranym na kawałki, jest pamięć Ziemilskiego o dziadku. A zatem pamięć archiwum, pamięć internetu, pamięć ludzka – one trzy ilustrują się nawzajem, przeglądają się we własnej fizjologii. Ukazują, co najważniejsze, całą szarą strefę sensów, kontekstów i znaków, między którymi w pamięci, a zarazem w naszej świadomości, bezustannie zachodzi proces wymiany; za sprawą tego ruchu powstają figury wielkie i mikre, osobowości groteskowo spełnione oraz te niepokojąco anonimowe, które po zdjęciu kolejnych masek ukazują jedynie brak twarzy.
Imiona zmieniające się w zależności od potrzeby – polski „Wojtek” i portugalski „VVoitek”, czy nazwiska tłumaczone z języków obcych na polski – wielcy artyści zamienieni w semantyczne karykatury. Dzieduszycki-kulturystka, ciało o nieokreślonej biografii i sprzecznych sensach, czy inne ciała, chwilę później – źle skonwertowane, wykipiałe w pikselach, zacięte w trakcie projekcji – do ich obsługi system nie posiada kodeków. Dzieduszycki nagrany przed śmiercią, błąkający się w cieniu własnego mieszkania – i wstawiony w tę sekwencję – nie rozczula nas, nie mizdrzy się własną niepełnosprawnością, ale i nie odrzuca. Jest doskonale wyobcowany, doskonale odległy, nie komunikuje się z nami, bo jest – jak błędnie przypisana do jego nazwiska przez system kulturystka – złożony jedynie z mięśni, powłoki. Nie możemy wydać o nim żadnego sądu moralnego. Na tym polega tragedia, i ratunek. Dopiero splot obu daje wytchnienie – jak w greckim teatrze.
W „Małej narracji” nie chodzi przecież o publiczną obronę dziadka przez wnuka – ostatecznie riposty adwokata są w obliczu całkowitej niepewności w tym samym stopniu pozbawione prawdy, co oskarżenia prokuratora; można by też powtórzyć za Alicją: „jesteście tylko talią kart!”. Nie chodzi też o proces terapii, a w każdym razie my o terapeutycznych właściwościach spektaklu nic nie wiemy (na tym polega jego dyskretna klasa). To raczej radykalna próba zerwania z wygodnym, bardzo przyjemnym i ostatecznie katastrofalnym uczuciem pewności, że jest tak, a nie inaczej. „Mała narracja” nie jest więc filozoficznym treningiem z wątpienia; to performatywny poligon, który w braku pewności, w bolesnym akcie rozwarstwienia tożsamości upatruje, inaczej niż to się przyjęło, szansy na zamknięcie pracy żałoby i oczyszczenie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.