W 1871 roku brytyjskimi czytelnikami wstrząsnęła powieść „Bitwa pod Dorking”, która kreśliła wizję zaiste straszliwą: po zwycięstwie nad Francją, niemiecka armia dokonuje skutecznej inwazji na Zjednoczone Królestwo, niszcząc Imperium Brytyjskie i zamieniając Anglię w gnębioną wysokimi podatkami część Cesarstwa Niemieckiego. Następne lata przyniosły cały wysyp tzw. „literatury inwazyjnej”, niezmiernie popularnej nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale też w Stanach Zjednoczonych. Oprócz okrutnych Prusaków w pikelhaubach („Inwazja 1910 roku”, „Gdy przybył Wilhelm”), na Brytanię napadali również Francuzi z Rosjanami („Wielka wojna w Anglii w 1897 r.”), a na Amerykanów, poza Niemcami, także Anglicy. W pewnym stopniu „Wojna światów” H. G. Wellsa, opublikowana w 1898 roku, była zatem dziełem mainstreamowym, choć – wbrew temu, co głosić miała później oficjalna propaganda – nawet najbardziej krwiożerczy Niemcy nie żywili się krwią angielskich dziatek, jak Marsjanie.
Literatura inwazyjna była wygodnym środkiem do skanalizowania lęków Brytyjczyków – pełnych samozadowolenia władców najpotężniejszego imperium na świecie, nieustannie obawiających się utraty supremacji. Przy okazji, o czym nieczęsto się pamięta, popularność powieści tego gatunku przyniosła skutki jak najbardziej praktyczne – pomogła uzasadnić konieczność zbrojeń, a także powołania wojskowego wywiadu, pierwowzoru MI6. Są i tacy, którzy twierdzą, że to właśnie antyniemiecka histeria, podsycana przez powieści inwazyjne, uniemożliwiła zawarcie sojuszu brytyjsko-niemieckiego, który całkowicie zmieniłby bieg I wojny światowej.
„Inwazja: bitwa o Los Angeles”,
reż. Jonathan Liebesman. USA 2011.
W kinach od 18 marca 2011
II wojna światowa nie wiązała się z rozkwitem powieści czy książek „inwazyjnych” (wyjątkiem potwierdzającym regułę było słynne halloweenowe słuchowisko radiowe Orsona Wellesa według „Wojny światów”, które wywołało panikę w 1938 roku), być może dlatego, że ryzyko prawdziwej inwazji na Stany Zjednoczone, niemieckiej czy japońskiej było zbyt realne – a przynamniej za takie je uważano. Prawdziwy rozkwit inwazji U.F.O. w amerykańskiej kulturze popularnej przyniosły dopiero lata 50. i 60. Science-fiction stało się wygodną metaforą mówienia nie tylko o ówczesnych problemach społecznych, ale też o lękach trapiących społeczeństwo amerykańskie. Lata powojenne przyniosły bowiem nieznany dotychczas dobrobyt, rozbuchaną konsumpcję i nowinki technologiczne (z telewizją na czele), ale kultura konformizmu i materializmu maskowała zarazem głęboki strach. Zagrożenie, jakie niosła bomba atomowa, ryzyko nagłej zagłady, ale też złowieszczych skutków promieniowania, wydawało się jak najbardziej prawdziwe. Działalność senatora McCarthy'ego rozbudziła antykomunistyczną histerię. Agenci wrogich sił mogli kryć się wszędzie, mogli być nimi niewinnie wyglądający sąsiedzi, a nawet członkowie rodziny. Rozpoczęcie kosmicznego wyścigu pomiędzy Związkiem Radzieckim a Stanami Zjednoczonymi („science-fiction staje się rzeczywistością!” – trąbiły gazety) mogło też budzić obawy przed tym, na co mogą natknąć się astronauci w nieznanej przestrzeni kosmicznej. To, że Gagarin nie zobaczył Boga, nie znaczyło przecież, że nie można natrafić na coś innego.
Powstała zatem cała masa filmów przedstawiających inwazje kosmitów, przeważnie dwojakiego rodzaju. Pokłosiem mccarthyzmu były te filmy, w których kosmici, udając zwykłych ludzi, infiltrowali amerykańskie społeczeństwo: „Istota z innego świata”(1951), „Najeźdźcy z Marsa” (1953) czy „Wioska przeklętych” (1960). Najsłynniejszym i najlepszym z nich jest „Inwazja porywaczy ciał” (1956), która jednak może być odczytywana równie dobrze jako film przestrzegający przed wszechobecnym konformizmem amerykańskich przedmieść. Nawiązaniem do Wellsa i Wellesa były z kolei filmy, w których kosmici atakowali otwarcie – na czele z pierwszą ekranizacją „Wojny światów” w 1953 roku, gdzie ofiarami trójnogów tym razem padali mieszkańcy Los Angeles. Czasem, jak w „Dniu, w którym Mars zaatakował Ziemię” (1963), oba motywy ulegały połączeniu. Tak czy inaczej, kosmici, pragnąc skolonizować ziemię, pożreć jej mieszkańców albo po prostu zniszczyć ludzką cywilizację bez podawania powodu, atakowali w latających spodkach (obowiązkowo), siejąc śmierć, pożogę i zniszczenie.
„Filmy fantastyczno-naukowe nie są o nauce – pisała właśnie wtedy Susan Sontag. – Są o katastrofie, która jest jednym z najstarszych tematów sztuki”. Wizje katastrofy pozwalały widzom oswoić się z tym, co przerażające, niebezpieczne, dawały ujście lękom, ale zarazem służyły także zwykłej, perwersyjnej przyjemności oglądania destrukcji na ogromną skalę. Najbardziej spektakularny z ówczesnych filmów, „Latające talerze” (oryginalny tytuł, „Earth vs. the Flying Saucers” [1956], brzmi o niebo lepiej!) rzeczywiście nie oferuje wiele więcej ponad orgię zniszczenia, choć – trzeba przyznać – bardzo efektowną, stworzoną przez mistrza efektów specjalnych, Raya Harryhausena. Kosmici ze szczególną zaciekłością niszczą Kapitol, Pomnik Waszyngtona etc., z tajemniczych przyczyn w pełni świadomi ich znaczenia dla amerykańskiej kultury. Powtórzy to później Roland Emmerich w „Dniu niepodległości” (gdzie obcy rozlokowują swoje okręty zapewne według przewodników „Lonely Planet”), a sparodiuje Tim Burton w „Marsjanie atakują!” (oba z 1996 roku). Ten ostatni film wywołał mieszane reakcje – dla jednych stał się obiektem politowania, pomyłką reżyserską, a dla innych inteligentnym campem. Mieszane reakcje wzbudza zresztą także sam gatunek. Jego ikoną jest „Plan dziewięć z kosmosu” (1959) Eda Wooda, który łączy w sobie inwazję kosmitów z atakiem wampirów i dość powszechnie uważany jest za „najgorszy film wszechczasów”, co brzmi raczej jak najwyższe wyróżnienie, nie obelga. Nawiasem mówiąc, innym mocnym kandydatem do tego tytułu jest inny film o inwazji obcych – ekranizacja powieści założyciela scjentologii, koszmarna „Bitwa o ziemię” (2000) z Johnem Travoltą.
„Monsters”, reż. Gareth Edwards.
Wielka Brytania 2010.
W kinach od 10 czerwca 2011Po kryzysie kubańskim, gdy III wojna światowa nieomal wisiała w powietrzu, o zagrożeniu nuklearnym zaczęto mówić otwarcie. Prezydentura Reagana, chłodzenie stosunków amerykańsko-radzieckich i program obrony przeciwrakietowej (wykpiwany przez media jako „Gwiezdne Wojny”), ponownie przyniosły ryzyko wojny z ZSRR. Powrócono do wykorzystywania metafory „science-fiction”, wprowadzając jednak zasadnicze novum, będące konsekwencją traumy prezydentury Nixona i afery Watergate. Lęk przed inwazją obcych połączono z powszechną wówczas nieufnością wobec władzy i państwa. Nurt, w którym obcy zachowują się jak kłamiący politycy, albo takimi politykami się posługują, dał telewidzom m.in. „Z Archiwum X” (1993), a wcześniej miniserial „V” (1983). Jaszczuropodobni „goście” szykują inwazję na naszą planetę, chcąc zagarnąć wodę oraz pożywienie – ludzi. Przywdziewając człowiecze maski i oferując swoją technologię w celu rozwiązania ziemskich problemów, planują zdobyć nasze zaufanie i osłabić czujność. Pierwotnie „V” miała być opowieścią o nazistowskiej inwazji na Stany Zjednoczone i poruszać problem kolaboracji – stąd przypominające swastykę logo gości, organizacje dla kolaborującej młodzieży czy eksperymenty medyczne na ludziach – ale uznano, że kostium fantastyczny podniesie oglądalność. Analogia odżyła w remake'u „V” z 2009 roku, nakręconym już po zwycięstwie Baracka Obamy, w którym atrakcyjna przywódczyni Gości mami ludzi powszechną opieką zdrowotną, szumnie używając haseł o „zmianie” i „nadziei”. Ludobójcze plany kosmitów nie zostały jednak zrealizowane – pierwsze „V” kończyło się (jakże by inaczej) optymistycznie – pokonaniem kosmitów przez ludzką partyzantkę, a i remake zdąża w tym samym kierunku.
„Wojna światów” była w swej wymowie głęboko antykolonialna i antymilitarystyczna – odwracała perspektywę, pokazując jak największe imperium kolonialne samo stawało się obiektem kolonialnego podboju przez cywilizację znacznie bardziej zaawansowaną. Przeważającej większości twórców gatunku daleko było jednak do pokory H.G. Wellsa, u którego ludzkość ratowały tylko bakterie i wirusy – gdy zawodziła technika, z pomocą przychodziła siła wyższa. Stany Zjednoczone mają długa tradycję radzenia sobie z inwazjami obcych w sposób znacznie bardziej konwencjonalny. Już w 1898 roku, tam gdzie angielskie mięczaki nie dawały sobie rady, wielki amerykański wynalazca, Thomas Edison, przeprowadzał skuteczny kontratak w nowelce pod wiele mówiącym tytułem „Podbój Marsa przez Edisona”. W latach 50. i 60. to amerykańscy naukowcy znajdowali sposób pokonania obcych, i – choć pozornie dużo słabsi – z wojny wychodzili zwycięsko. W „Dniu niepodległości” inwazja obcych służy wyłącznie potwierdzeniu własnej wspaniałości i zdolności bojowych U.S. Army. Poziom amerykańskiego szowinizmu w filmie Emmericha (skądinąd Niemca) jest adekwatny do skali zniszczenia i kończy się spełnieniem amerykańskiej fantazji – 4 lipca będzie odtąd Dniem Niepodległości wszystkich ludzi. Filmy takie jak „Kawaleria kosmosu” („Starship Troopers”, 1997) według powieści Roberta Heinleina, wyśmiewające agresywny militaryzm, dominujący w filmach gatunku, były wyjątkiem.
Ostatnie lata przyniosły kolejną falę ataku obcych. Być może rządzi też tym prawo serii (po zombich, wampirach, przyszedł po prostu czas na kosmitów), ale przede wszystkim jest to emanacja współczesnych lęków – przed terroryzmem, wojną, upadkiem cywilizacji, która wydaje się być u szczytu swego rozkwitu. W dodatku, jak pisał Žižek, Amerykanie żyją w ciągłym przekonaniu, że są zagrożeni, nieustannie fantazjując o katastrofie. Nieczęsto jednak zdarza się taka ramota jak „Inwazja: Bitwa o Los Angeles”, którą mamy wątpliwą przyjemność oglądać właśnie na ekranach. Film Liebesmana to operująca najprymitywniejszymi kliszami agitka amerykańskiej armii, której jedynym celem jest podreperowanie morale żołnierzy, zdruzgotanego stanem wojen w Iraku i Afganistanie. Nie trzeba przełomowego wynalazku, nie trzeba nawet zaskakującego pomysłu – do odparcia inwazji wystarcza kilku odważnych marines o wielkich sercach, którzy zapłakawszy nad sieroctwem małego meksykańskiego chłopca, będą strzelać tak długo, aż rozwalą wroga. „Bitwa...” przypomina „Dumę Narodu”, film, który oglądają naziści w „Bękartach wojny” – i trzeba być estetą na miarę Hitlera, żeby się na nim dobrze bawić.
O tym, że można inaczej, przekonuje, na szczęście, kameralny film „Monsters” (polska premiera w czerwcu), który wykorzystuje przybycie obcych wyłącznie jako tło wydarzeń. Jest to właściwie kino drogi, na obrzeżach którego spełnia się inna amerykańska fantazja, tzn. szczelne odgrodzenie się murem na całej granicy i powstrzymanie (do czasu) migracji „nielegalnych obcych” z Meksyku. Bowiem to, co dla nas jest inwazją, dla obcych może być zwykłą koniecznością, a porozumienie, lub przynajmniej koegzystencja, są możliwe – jak w znakomitym serialu „Battlestar: Galactica” (2004-2009), gdzie najeźdźcy niszczą ludzką cywilizację, a garstka uchodźców musi nie tylko przetrwać, ale i znaleźć modus vivendi z obcą rasą, która okazuje się nie być wcale tak obca. Nie zapominajmy również, że pierwszy film science-fiction – „Podróż na Księżyc” Georgesa Mélièsa z 1902 roku – opowiada przecież nie o obcych atakujących Ziemię, ale przeciwnie – o ludziach, którzy najeżdżają spokojnych Selenitów. Choć na tradycji przedstawiania ludzi jako agresywnych obcych bazuje właśnie Cameronowski „Avatar”, mainstreamem wciąż są filmy w rodzaju „Bitwy o Los Angeles”. Już w czerwcu premiera serialu „Falling Skies” Stevena Spielberga, który, jak się wydaje, ma być połączeniem jego „Wojny światów” (główny bohater walczy o swoją rozbitą rodzinę) i „V” (podnoszącej na duchu opowieści o bohaterskiej partyzantce). Z kolei Emmerich szykuje się podobno do sequelu „Dnia niepodległości”.