Profesor Machcewicz, jeden z akuszerów polskiej polityki historycznej w wersji light, zarzuca Grossowi, że jest historykiem zaangażowanym. Jego „solidarność z ofiarami zagłady”, pisze, niewiele różni się od innego zaangażowania, którego „mamy w Polsce zbyt wiele” – od „solidarności z ofiarami komunistycznej dyktatury”. Różni się natomiast całkowicie od postawy Pawła Machcewicza, który żadnym zaangażowaniem nigdy się nie splamił.
Jest pewną sztuką tak uprawiać politykę historyczną, aby samemu o tym nie wiedzieć. Ale czy warto? I czy można mieć nadzieję, że nikt się na tym nie pozna?
W roku 2006, wspólnie z profesorem Machcewiczem, uczestniczyłam w zorganizowanej przez „Więź” dyskusji zatytułowanej „Dlaczego nie pamiętamy naszych bohaterów”. Chodziło o zapominanie Sprawiedliwych. Paweł Machcewicz tak wtedy objaśniał przyczyny narodowej amnezji: „Pamięć o bohaterach była słabo obecna w naszym życiu publicznym, gdyż wspólnota państwowa, którą na nowo wznosiliśmy, nie była budowana na fundamencie symboli, wartości czy wzorów historycznych. Tworzono ją na gruncie dosyć wąsko rozumianego modelu liberalnego, wokół procedur politycznych i ekonomicznych, w związku z tym zabrakło miejsca dla świadomie podtrzymywanej pamięci”. I wskazywał lekarstwo: „Musimy tworzyć wyobrażenia, które będziemy przekazywać młodszym pokoleniom. One też mogą znaleźć się kiedyś w momencie próby. Bohaterowie mogą być wtedy moralną busolą. I nie musi się to wiązać z żadną próbą politycznej czy ideologicznej instrumentalizacji”.
Jan Tomasz Gross,
Irena Grudzińska-Gross (współpraca),
„Złote żniwa. Rzecz o tym,
co się działo na obrzeżach zagłady Żydów”.
Znak, Kraków, 208 stron,
w księgarniach od 10 marca 2010Machcewicz nie mówił: napiszmy prawdę o przeszłości, ludzie sami się z tej przeszłości wyzwolą. Mówił: wyzwolić ludzi musimy my, wychowawcy narodu. Charakterystyczne, że i wtedy, i dzisiaj profesor Machcewicz uparcie nie doceniał swoich wychowanków. Badania podręczników historii (zob. raport opracowany w roku 1997 przez prof. Jerzego Tomaszewskiego, Feliksa Tycha i Hannę Węgrzynek) wykazują, że społeczne poglądy dość wiernie odzwierciedlają to, czego uczymy się w szkole. Czy więc zamiast skupiać się na „wychowywaniu”, nie należałoby po prostu zadbać o jakość owych podręczników? A także zagospodarować białe plamy, o których na przykład Andrzej Friszke tak pisał w 1999 roku: „chyba nikt nie podjął tematu bierności większości społeczeństwa [wobec zagłady Żydów] oraz przyczyn tego stanu rzeczy”[1]. Z artykułu o „Złotych żniwach” wynika, że z perypetii wychowania à la IPN Paweł Machcewicz nie wyciągnął jakichś specjalnych wniosków.
W „Czarnym polonezie” Kazimierza Wierzyńskiego (1968) znajdują się słowa: „Podnieśliśmy śluzy/ Chlusnęło narodem”. Pasują do tego, co rozlało się w poczcie wydawnictwa Znak po zaanonsowaniu książki Grossów. Korespondencja ta stanowi wymarzony materiał do badań etnograficznych. Jego analiza dowodzi, jakich spustoszeń w umysłach ludzi dokonała polityka historyczna.
Czego domagają się od Grossa jego oburzeni korespondenci? Pomijając groźby karalne, zasadniczo domagają się, aby napisał to, do czego zostali przyzwyczajeni. A do czego zostali przyzwyczajeni? Oddaję głos Machcewiczowi: do „uwzględniania wojennego i okupacyjnego kontekstu”, „wojennej demoralizacji, rozpadu porządku społecznego i norm moralnych, polityki okupantów promujących określone zachowania”. Do „uwzględniania [...] radykalnej dewaluacji ludzkiego życia, oswojenia się z przemocą i śmiercią – niemożliwych w ogóle do ogarnięcia z naszej współczesnej, pokojowej perspektywy”. Bowiem „koncentrowanie się na chciwości czy na antysemityzmie [...] zanadto zubaża obraz”.
Jaki jest ten obraz, jeśli wolno spytać? Jest to „obraz prawdziwy”, veroicon, raz na zawsze przez naszych historyków opisany (ikony się „pisze”). Jest prawdziwy, bo heroiczny, i heroiczny, bo prawdziwy. Jest to historia „Rzeczpospolitej jednego narodu” (określenie Anny Zawadzkiej), w obrębie której nie ma miejsca na jakieś obce, subiektywne, emocjonalne lub moralne głosy. Jeśli ktoś jest historykiem, twierdzi Machcewicz, to nie moralizuje, co stanowi przejrzystą aluzję do ideału nauki wolnej od wartościowania.
Wprawdzie dyskusja na ten temat pasuje raczej do epoki Comte‘a i Spencera, ale z niej też można wyciągnąć jakiś pożytek. Dowodzi bowiem, jak zapóźnioną, prawdziwie XIX-wieczną dziedziną jest historia, którą uprawia Paweł Machcewicz. Profesor nie jest wprawdzie, jak Jan Gross, socjologiem, ale powinien zajrzeć do „Ideologii i utiopii” Karla Mannheima (1929). Byłby wtedy ostrożniejszy w zarzucaniu innym zaangażowania. Nie jest też wprawdzie filozofem, ale mógłby sięgnąć do „Prawdy i metody” Hansa Georga Gadamera (1960). Jest tam cały duży rozdział o historyzmie, po jego lekturze miałby może więcej umiaru w wyborze poznawczych ideałów. Dlaczego jednak wybitny polski historyk raczej tam nie zajrzy? Bo czuje, że właśnie nie czytając Mannheima i Gadamera w Polsce wypadnie lepiej. Właśnie jako „niezaangażowany polityk historyczny” najlepiej obroni stawkę, którą obstawia. A jest nią wizja historii Polski w Muzeum II Wojny Światowej, którego jest dyrektorem. Dla opowieści takich jak ta o Jedwabnem, Kielcach i Wólce Okrąglik k/Treblinki zarezerwuje się tam co najwyżej jakąś boczną salkę. Gdyby było inaczej, czyż warto byłoby w ogóle takie muzeum budować?
W książce „Bohater, spisek, śmierć” Maria Janion cytuje Icchoka Baszewisa Singera: „Żydzi i Polacy żyli razem 800 lat, ale się nie zżyli”. Singer uwydatniał w ten sposób „obcość oddzielającą dwa narody, brak wspólnej historii”. Cała książka Janion poświęcona jest wykładowi tezy, że warunkiem znalezienia się w polskiej historii jest akceptacja dyskursu heroicznego, w którym tak czy owak „wychodzi na nasze”. Ale jak w taki dyskurs wpisać opowieści o tym, jak strażacy polują na Żydów? Albo o wyrywaniu zębów trupom? Właśnie dlatego, a nie z powodu wyimaginowanych błędów metodologicznych, prof. Machcewicz nie może zaakceptować pisarstwa Jana Tomasza Grossa.
Jego tekst o „Złotych żniwach”, poza tym, że upolityczniony, jest przede wszystkim wewnętrznie sprzeczny. Machcewicz zarzuca Grossowi, że w swoich książkach „niemal całkowicie pomija okupacyjny i wojenny kontekst”, po czym przytacza cytaty z „Zamojszczyzny” Zygmunta Klukowskiego, na którą „Gross w swoich książkach chętnie się powołuje”. Gross nie robi tego chyba po to, by zaciemnić „okupacyjny i wojenny kontekst”? Machcewicz zarzuca mu wybór innych cytatów niż należy. Cóż, dowodzi to tylko, jak bardzo profesorowie różnią się pojmowaniem słowa „kontekst”. Celem każdego cytatu z Klukowskiego, który przywołuje Machcewicz, jest absolucja, takie czy inne usprawiedliwienie makabry. Stąd powracające w jego artykule zwroty: „nie powinno budzić zaskoczenia”, „nic nowego”, „bez tego nie mamy szans ich zrozumieć”. Tam, gdzie Machcewicz już wszystko zrozumiał, Gross umie stawiać nowe pytania.
Skoro jesteśmy przy Klukowskim. Machcewicz zarzuca autorowi „Żniw”, że „korzysta z pierwszego okrojonego wydania [„Zamojszczyzny” Klukowskiego] z 1958 roku”. Warto zatem przypomnieć, że wydanie z roku 2008, które zaleca on Grossowi, zostało okrojone właśnie w partiach dotyczących okupacji, dostępnych w wersji pełniejszej w inkryminowanym wydaniu sprzed pięciu dekad. W najnowszym rozszerzono tylko część powojenną, dotyczącą „ofiar komunistycznej dyktatury”.
Machcewicz pisze, że autor „Żniw” nie uwzględnia „wojennej demoralizacji, rozpadu porządku społecznego i norm moralnych, polityki okupantów promujących określone zachowania”. Ależ Gross właśnie pisze o demoralizacji, problem w tym, że interpretuje ją w nieco mniej wygodny sposób! Po pierwsze, we wszystkich swoich książkach pyta, czy rozpoczęła się ona dopiero wraz z rozpoczęciem wojny, i jak w kontekście okupacyjnym funkcjonował przedwojenny polski antysemityzm. Po drugie, zastanawia się nad tym, jak to jest, że jedni byli zdemoralizowani, drudzy zaś nie, i nie daje sobie zamknąć ust zaklęciem że „Sprawiedliwi” to święci, a świętość – wiadomo – tajemnica. O ile przypadki zabijania i rabowania Żydów marny historyk skomentuje westchnieniem: „taka jest natura ludzka”, dobry historyk zapyta, czyja to konkretnie „natura” i zajmie się jej społecznym uwarunkowaniem. Zapyta na przykład, jak to czyni Jan Tomasz Gross, jak było możliwe, że demoralizacja w stosunku do Żydów dawała się pogodzić z w miarę sprawnym funkcjonowaniem „etnicznie polskich” patriotycznych lojalności. Społeczeństwa, które funkcjonuje w obu tych trybach jednocześnie, nie można nazwać anomijnym [anomia – rozpad więzi społecznej; przyp. red.]. Jakie więc naprawdę to było społeczeństwo?
Wiąże się to z kolejnym zarzutem, który Paweł Machcewicz stawia Janowi Grossowi. Ma mu za złe, że w „Złotych żniwach” nie wspomina o podlaskiej wiosce Mulawicze, która w czasie wojny zbiorowo przechowała żydowskiego chłopca (pisała o tym Alina Cała w „Wizerunku Żyda w polskiej kulturze ludowej”, 1988). Wprawdzie Gross pamiętał o tej wiosce w „Strachu”, ale to jak widać nie wystarczy. Tak się składa, że na przykładzie Kielecczyny szczegółowo badałam kolektywny aspekt ukrywania Żydów w czasie okupacji (JTB, „Sprawiedliwi niesprawiedliwi, niesprawiedliwi sprawiedliwi”, „Zagłada Żydów“, t. 4: 2008). Studiowałam go na dwóch typach źródeł: we współczesnych wywiadach etnograficznych z okolic Sandomierza i w materiale kilkuset relacji w archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego, składanych przez ocalałych Żydów tuż po wojnie. Przypadek, by cała wioska wiedziała o ukrywanym i by nikt go nie wydał, na czterysta współczesnych wywiadów został wspomniany tylko raz (dr Olga Lilientalowa z Motycza koło Gorzyc). Natomiast spośród kilkuset tużpowojennych relacji żydowskich, ani jedna nie wzmiankuje o podobnym wydarzeniu; dodajmy do tego milczenie tych, którzy nie mogli złożyć relacji. Sugerując, że sakramentalny wyjątek musi pojawić się także w kolejnym eseju Grossa, Paweł Machcewicz deklaruje się jako zwolennik historii życzeniowej. Źródeł o kolektywnej wiejskiej pomocy Żydom tymczasem brak. O tym, że powinniśmy się być może przygotować na ich powstawanie mówi Zbigniew Romaniuk, nauczyciel-społecznik z Brańska: „Jeszcze w latach 90. ludzie nie chwalili się tym, że zostali uhonorowani tytułem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Potem wręcz przeciwnie. Zgłaszało się do mnie wiele osób, zapewniając, że też pomagali Żydom. Tylko że nie było jak tego sprawdzić”.
Wpisywanie zbiorowej demoralizacji w „absolwujący kontekst” to zjawisko wykraczające poza artykuł Machcewicza. W dyskusji o „Złotych żniwach” raz po raz powraca wątek przerażających zachowań chłopów, owej „prowincji noc”, by posłużyć się genialnym skrótem z publikacji Centrum Badań nad Zagładą Żydów. Zwracam uwagę na ten wątek, bo jako etnografka dostrzegam w nim ryzykowny moment rozmowy. Chłopstwo jądrem ciemności narodu polskiego? To byłoby za proste niestety. Łukasz Bagsik, autor projektu „Macewy codziennego użytku”, napiętnował podobną manipulację ironicznym hasłem: „Wieś to Jedwabne, miasto to Żegota!”. Wiejskie horrory, o których pisze Jan Gross i liczni inni autorzy, nie dadzą się wyjaśnić tak łatwo, jak chcieliby niektórzy interpretatorzy. „Chłopstwo było bardzo słabo przygotowane, by odnaleźć się w wojennej rzeczywistości” – użala się dyrektor Znaku, red. Danuta Skóra. Skoro tak, jak wytłumaczyć przygotowanie chłopa Józefa Biesiady, które poznajemy z relacji Dawida Nassana?
„Błagałem go – opowiada Nassan o pierwszym spotkaniu ze swoim wybawcą, Józefem Biesiadą – jeśli wierzy, że jest Bóg na niebie, by mi dał jaką starą odzież, a ja mu wynagrodzę stratę. Odpowiedział, że nie może mi dać odzieży, bo nie ma, ale że się postara, i radził mi, bym się tymczasem zatrzymał dzień u niego. I dał mi podarte spodnie, bym je tymczasem włożył na siebie. Dał mi do miednicy wodę i nacierał je [nogi], bo były z mrozu całkiem zbielałe [...] Wprowadził mnie do obory i trzymał mnie 8 dni, ale był za biedny, by mi się wystarać o jakąś odzież. Żona gospodarza poszła do swojej matki i opowiedziała jej o wszystkim, mówiąc, że nie może patrzeć na moją nędzę, a nie może mi pomóc, i prosiła ją, by poszukała jakichś butów i odzieży dla mnie, bo nie mogą mnie puścić tak w świat. Matka dała jej parę drewniaków, ale marynarki nie było. A tu codziennie były zawieje i coraz zimniej. Po tygodniu gospodyni [tj. matka] przyszła i błagała zięcia, by mi dał swoje ubranie, byle bym poszedł, bo na Brzozówce zabito u nich Żydówkę [...]. Mój gospodarz, Józef Biesiada (prosi, by nie ujawniać jego nazwiska) przyrzekł, że mnie wydali. Po jej odejściu klęknął przed żoną i błagał, by mu pozwoliła mnie przetrzymać. Tłumaczył jej, że to chyba cud, że mnie Bóg uratował z cmentarza spośród katów i że w tym chyba wola Boża. Całą niemal noc rozmawiali o tym. Żona mu tłumaczyła, że naraża ich oboje i czworo dzieci, płakała i mówiła, że się boi, ale on zapewniał, że mnie dobrze ukryje pod ziemią, i że wojna niedługo potrwa. Wreszcie udało mu się uprosić żonę, zaprowadził mnie do stodoły i przy niedzieli [pomimo niedzieli] wyciągnął słomę i zaczął kopać kryjówkę w ziemi, do której się zmieściłem w pozycji leżącej. Nie żądał ode mnie grosza i powiedział, że poświęca swoje życie za Łaskę Bożą. I tylko, że jeżeli będę mógł, to mu się odpłacę. Tak przeżyłem u niego 27 miesięcy leżąc w tej jamie i tylko czasem wychodziłem dla załatwienia naturalnej potrzeby. [...] Marzłem w zimie, koszula zgniła na mnie, wszy mnie zjadły, a oni nie mieli sami nic, w co by mnie przyodziać. Ale dzielili się ze mną czym mogli, i co sami mieli, a bieda była u nich, zwłaszcza na przednówku. Czasami Józef przynosił mi gorącą wodę w zimie, bym się ogrzał, gdy kupił 5 kg liści machorki skręcał mi papierosa. Gdy przyszła Armia Czerwona nie mogłem chodzić o własnych siłach, nogi były znieczulone, zmartwiałe. Mój gospodarz zawsze mawiał: «Żydzi byli i będą», i tryumfował”.[2]
W łączeniu demoralizacji z pochodzeniem i biedą, w rozumowaniu „jest biedny, ergo kradnie i zabija”, kryje się nieopisana pogarda. Najlepiej skomentował ją filozof francuski, André Glucksman: „Mało że tłumaczenie jest głupie, to jeszcze podobna głupota sprowadza okrucieństwo do powszechnie obowiązującego pseudoprawa (prawdy)”. Zbrodniarze czasem rodzą się w biedzie, ale nie wszyscy biedni są zbrodniarzami. Musimy poszukiwać innych wyjaśnień.
„W chwili obecnej”, twierdzi profesor Machcewicz, „nie ma już żadnych tabu, w badaniach naukowych i debacie publicznej poruszane są bez żadnych ograniczeń najbardziej drastyczne i najciemniejsze karty polskiej historii”. Czyżby? – nasuwa się pytanie. Bo skoro już w Polsce nie ma żadnych tabu, jak wytłumaczyć zablokowane skrzynki wydawcy? Jak pojąć pohukiwanie posła Jarosława Gowina na antypolskość Grossa i nawoływanie do bojkotu wydawnictwa przez Jana Żaryna z IPN w wywiadzie dla „Super Expressu”? Jak wytłumaczyć, że dopiero po publikacji „Żniw” IPN powraca do śledztwa w sprawie trwających miesiącami gwałtów na Żydówkach w Gniewczynie koło Łańcuta? „Nikomu spośród tysięcy wiedzących nie zależało, żeby wiedzę prywatną do kanonów wiedzy publicznej wprowadzić” – napisał Jerzy Jedlicki po publikacji „Sąsiadów”. Czy zdanie to nie odnosi się też do realiów „Złotych żniw”? Smutne, że Paweł Machcewicz, muzealnik i wychowawca, nie docenia własnego wkładu w zjawisko opisywane przez prof. Jedlickiego.
Nie ma wiedzy o przeszłości bez historyków. Niezmiernie ważne jest jednak, by oprócz „techniki historii” dysponowali też oni pewną humanistyczną formacją. Powinni czytać i uczyć się od „niehistoryków” – Stanisława Ossowskiego, Kazimierza Wyki, Jana Błońskiego, Jana Tomasza Grossa. Powtarzając pytanie Marii Janion: „Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś”?
[1] Zob. „Żydzi w szkolnych podręcznikach”, w: Adam Michnik, „Przeciw antysemityzmowi”, t. 3, dz. cyt., s. 764.
[2] Archiwum ŻIH, sygn. 301/3262, relacja złożona 25/6/1947 w Żydowskiej Komisji Historycznej w Krakowie. Przypadek opisałam w tekście „Sprawiedliwi niesprawiedliwi, niesprawiedliwi sprawiedliwi”, dz. cyt.