„Antonioni Project” Toneelgroep Amsterdam to zjawisko niejednoznaczne. Tytuł wskazywałby, że jest to hołd złożony zmarłemu w 2007 roku artyście. Jest nim jednak w takim samym stopniu, co „Hamletmaszyna” Heinera Müllera hołdem dla Szekspira. Ivo van Hove w twórczości Michelangelo Antonioniego intryguje raczej wizja współczesnego człowieka, niż fabuła czy techniczna strona filmów. Dlatego do swojego projektu w inteligentny sposób wybiera tylko niektóre postaci, wątki czy poszczególne sceny z „Przygody”, „Nocy” i „Zaćmienia”. Ów recycling nie pomaga stworzyć spójnej narracji, ale też jej dekonstrukcja nie jest celem samym w sobie. Czemu więc to wszystko służy? Czy i jaki sens ma ta mozaika?
Ivo Van Hove, Toneelgroep Amsterdam, Antonioni Project
© Jan Versweyveld
Przede wszystkim van Hove używa elementów dzieł włoskiego reżysera, by opowiedzieć o relacji teatru i filmu we wszystkich odcieniach: współzawodnictwa, wzajemnej miłości, nienawiści, fascynacji. Na scenie została zbudowana scenografia studia telewizyjnego. Zamiast krzeseł w pierwszych paru rzędach zamontowane zostały pulpity edytorskie i monitory przypominające zaplecze studia telewizyjnego. Granice sceny wyznaczone są przez płachty blueboxa, ziemi leżą szyny, po których swobodnie poruszają się kamery. Wszystko, co rozgrywa się między aktorami, jest natychmiast filmowane i transmitowane na różnej wielkości ekranach. W efekcie zostają wykreowane dwie symultaniczne przestrzenie: bardziej „realna” teatralna i poddana manipulacji komputerowej filmowa. Dzięki technologii te same postaci, które widzimy na scenie na niebieskim tle, na ekranie ukazane są w przestrzeni wielkiego miasta albo egzotycznej wyspy. Fetyszyzując możliwości wynikające z obecności kamery na scenie, van Hove zdaje się pozornie podkreślać ubogość środków teatralnych. Wyzyskuje zazdrość reżyserów teatralnych wobec twórców filmowych, posługujących się środkami dla teatru (w tradycyjnym myśleniu) niedostępnych, takich jak zbliżenie, cięcie, symulacja komputerowa, nakładanie na obraz zaawansowanych efektów wizualnych i dźwiękowych. W swoim projekcie, który mimo zaawansowanych technologii wciąż można nazwać spektaklem, van Hove wieszczy śmierć lub co najmniej upadek atrakcyjności teatru. Po chwili jednak odwraca kartę.
Ivo Van Hove, Toneelgroep Amsterdam, Antonioni Project
© Jan Versweyveld
Widzowie obserwują kolejne grane i filmowane sekwencje oparte na trylogii Antonioniego, ale kamera już nie tylko utrwala to, co i tak zostałoby pokazane na scenie. Gdy aktorzy grający Sondro i Annę z „Przygody” kończą odgrywać swoją scenę łóżkową i chcą schować się za dekoracjami, kamera wciąż ich śledzi. Kiedy Lydia i Giovanni z „Nocy” przeprowadzają swoją ostatnią rozmowę, zanim Lydia oznajmi mężowi, że już go nie kocha, opada kurtyna. Jednak widzowie okiem kamery sięgają za nią: jej funkcję pełni bowiem wielki ekran, na którym wciąż transmitowana jest akcja. Co ciekawe, nawet podczas oklasków aktorzy najpierw kłaniają się do kamery. Dopiero później, jakby od niechcenia, zwracają się ku widzom. Dzięki tym zabiegom wszystkie zasady teatru zostają zburzone. Nie istnieją kulisy, przestrzeń sceny ani widownia. Wszystko jest nieskończonym nagraniem, a metafora, czy niedopowiedzenie przestają mieć rację bytu. Synkretyczna machina, łącząca pracę kamery i sceniczną rzeczywistość, działa sprawnie i jest atrakcyjna dla oka. Van Hove zadaje jednak pytanie, czy przekraczając kolejne granice, ścigając się z filmem i telewizją, teatr nie wkracza w niebezpieczne obszary i nie neguje sam siebie?
Chociaż to właśnie użyte środki i forma są w spektaklu najważniejsze, nie jest tak, że to, co mówi i robi się na scenie, pozostaje zupełnie bez znaczenia. Wydaje się, że dla Van Hove i jego dramaturga Barta Van den Eynde najbardziej inspirujący w filmach Antonioniego jest problem z określeniem przez człowieka własnych uczuć. Bohaterowie w filmach Włocha motywowani są przez niekreślone élan vital. Są piękni, często bogaci, spełnieni zawodowo, a jednak na ich twarzach nie widać szczęścia. Anna z „Przygody” odkrywa, że nic, poza seksem, nie łączy jej z Sandro, postanawia więc uciec. Z kolei jej przyjaciółka Claudia właśnie w fizycznym uniesieniu próbuje znaleźć pełnię szczęścia. Lydia z „Nocy” tkwi w małżeństwie, które kiedyś było romantyczne, ale jej mąż nieoczekiwanie zmienił się z pisarza-marzyciela w klasycznego przedstawiciela klasy średniej. Vittoria z „Zaćmienia” po rozpadzie długoletniego związku zabawia się z nowopoznanym młodzieńcem Piero, ale na końcu uznaje, że wewnętrznie opiera się wejściu w poważną relację z mężczyzną.
Ivo Van Hove, Toneelgroep Amsterdam, Antonioni Project
© Jan Versweyveld
Te wszystkie sytuacje zostają przeniesione na scenę, jednak van Hove zabiera postaciom energię, chęć działania. Do niczego nie dążą i niczego nie chcą. Chociaż wypowiadają kwestie bohaterów filmów, nie mają w sobie charakterystycznych dla nich pasji i erotyzmu. Aktorzy raczej przenoszą się z miejsca na miejsce, wykonując kolejne zadania pod czujnym okiem kamery, odgrywając narzucone sekwencje scen. Reżyser zdaje się pytać, czym we współczesnym świecie są miłość, bliskość, seks, wzajemne zaufanie. I jak znaczenie tych wartości trywializuje się w rzeczywistości, gdzie wszystko, co prywatne, staje się publiczne. Odkrycie prawdy o sobie wydaje się w wizji Holendra jeszcze bardziej niemożliwe niż w filmach Antonioniego.
Kolejnym elementem twórczości włoskiego reżysera podchwyconym w przedstawieniu jest zaniepokojenie, a wręcz paniczny strach przed kapitalizmem. Najsilniej wybrzmiewająca scena w całym spektaklu została zaczerpnięta z „Zaćmienia”. Vittoria, zagubiona młoda kobieta odwiedza giełdę, gdzie poznaje młodego maklera Piero. Nagle okazuje się, że jeden z pracowników nie żyje i wszyscy przymusowo muszą zamilknąć w trakcie zwyczajowej minuty ciszy, by po sześćdziesięciu sekundach z powrotem rzucić się na indeksy, dokumenty, iphony, ipady i netbooki. W tym środowisku nie można przecież utracić kontroli nad pieniędzmi, a ludzka śmierć pozostaje tylko przeszkodą w robieniu interesów. O ile u Antonioniego taką wizję świata można było uznać za proroczą, van Hove raczej dokumentuje współczesną rzeczywistość. I właśnie realność takich obrazów przeraża najbardziej. Reżyser jasno implikuje, że zarówno medializacja, jak i dominacja pieniądza nad jakikolwiek innymi wartościami, są faktami, wobec których jednostka pozostaje bezbronna. Naturalna wydaje się w takim kontekście przemiana Giovanniego z pisarza w koniunkturalistę. Pozostać buntownikiem i artystą oznacza w takiej rzeczywistości stać się przegranym.
Ivo Van Hove, Toneelgroep Amsterdam, Antonioni Project
© Jan Versweyveld
W jednym z wywiadów zawartych w „Rozmach / Conversations” udzielonych Łukaszowi Maciejewskiemu (wyd. Notatnik Teatralny), Krystian Lupa powiedział, że jego teatr stanowił na początku lat 90. przeciwwagę dla rodzącego się społeczeństwa konsumenckiego. Ivo van Hove działa w podobnym nurcie, ale funkcjonuje już w pełni rozwiniętym kapitalizmie zachodnim. „Project Antonioni” jest kolejnym etapem uświadamiania najedzonym i zamożnym widzom, w jakim świecie żyją. Bohaterowie „Tragedii Rzymskich” tego samego reżysera umiejscowieni zostali w scenografii wyrwanej z sali plenarnej ONZ. W „Mizantropie” w berlińskiej Schaubühne postaci z Moliera zamieniają się w biznesmenów zatopionych w środowisku elektronicznych zabawek i łatwo dostępnego seksu. Przesyt wszystkim sprawia, że znudzeni jedzeniem drogich potraw, zaczynają się nimi obrzucać. Ivo van Hove nie ma złudzeń i „Antonioni Project” jest na to kolejnym dowodem. Człowiek Zachodu chyli się ku upadkowi i dokonuje samo-destrukcji. Na razie ratunku nie widać. Teatr, podążając za współczesnym światem, stawia diagnozy, ale nie wypisuje gotowych recept.
„Antonioni Project”, na podstawie Michelangelo Antonioniego, reż. Ivo van Hove. Toneelgroep Amsterdam, premiera 14 czerwca 2009. Pokaz w Barbican Centre w Londynie 1-5 lutego 2011