Tytuł może przywodzić na myśl estetykę poradników, kuszących czytelnika obietnicą natychmiastowej odmiany losu. Nie jest to oczywiście wybór przypadkowy ani odosobniony. „Architektura szczęścia” to książka Alaina de Bottona, autora lubianej u nas „Sztuki podróżowania”, a także m.in. nieprzetłumaczonych na polski „Pociech filozofii” oraz „Jak Proust może zmienić twoje życie”. Sprzymierzeńcami mieszkającego w Londynie Szwajcara w dziele popularyzacji zawiłości spraw „poważnych” są niewątpliwie humor, erudycja i dar działającej na wyobraźnię egzemplifikacji.
Wbrew tytułowym sugestiom de Botton nie głosi jednak zbawienia poprzez architekturę ani nie snuje opowieści o urbanistycznych utopiach. Jest świadom, że od sztuki budowy domów i organizacji przestrzeni nie można wymagać gwarancji szczęścia. Jeśli już, to zaledwie jego mglistej zapowiedzi, której ziszczenie tyleż zależy od architektury, co od nas samych. Autor wierzy na słowo Stendhalowi, który napisał niegdyś, że „piękno jest tylko obietnicą szczęścia”.
Architektura „może nieść moralne przesłanie, ale nie ma władzy potrzebnej do jego narzucenia. Oferuje wskazówki, zamiast ustanawiać prawa”. Nie zrobimy chyba błędu, jeśli w duchu lubianych przez autora personifikacji nazwiemy ją dyskretną doradczynią. Warto nadstawić ucha na jej głos.
Alain de Botton, „Architektura szczęścia”.
Tłum. Krzysztof Środa, Czuły Barbarzyńca,
Warszawa, 280 stron, w księgarniach od listopada 2010De Botton przekonuje nas, że budynki mówią. Nie ma na myśli jednak (wyłącznie) zjawiska architecture parlante; opowieść, w którą uczy nas się wsłuchiwać, daleko wykracza poza komunikat o funkcji tego czy innego gmachu. Budynki rozprawiają „o demokracji lub arystokracji, o otwartości bądź arogancji, o sympatii dla przyszłości lub tęsknocie za przeszłością, zapraszają lub grożą”. Zapożyczając się u czerpiącego z psychoanalizy brytyjskiego krytyka Adriana Stokesa, de Botton twierdzi, że dzieła sztuki, formy architektoniczne mogą nieść czytelne znaczenie, bo mniej lub bardziej świadomie rozpoznajemy w nich atrybuty istot żywych. Mamy więc „pingwiny w dzbankach na wodę, tęgie, pewne siebie osoby w czajnikach, pełne wdzięku łanie w biurkach i woły w stołach do jadalni”. Rozumiemy język architektury także dzięki obiegowi formalnych cytatów, nieodzownie prowokujących skojarzenia.
Według niestroniącego od psychologizowania de Bottona mowa budynków (czy też ogólniej – dzieł sztuki) pozwala nam jednak przede wszystkim zajrzeć w głąb siebie, przywołać naszą prawdziwą, choć czasem wycofaną pod naporem codzienności, naturę. „Jesteśmy zależni od otoczenia w tym sensie, że potrzebujemy, by ucieleśniało szanowane przez nas idee oraz nastroje i przypominało nam o nich. (...) Układamy wokół siebie materialne formy, które informują nas, czego potrzebujemy wewnątrz nas samych, ponieważ nieustannie grozi nam, że o tej potrzebie zapomnimy. Zwracamy się ku tapetom, ławkom, malowidłom i ulicom, żeby powstrzymać zanik naszych prawdziwych «ja»”. W ten sposób skłaniająca do kontemplacji martwa natura, zawieszona na ścianie i mijana każdego ranka w pośpiechu, działać będzie „jak magnes wyciągający na powierzchnię zanurzone w niepamięci włókna naszego charakteru”.
Gdzie szukać owej tajemniczej koniunkcji piękna i szczęścia w czasach „nieuchwytnego arbitra” estetyki? Z pomocą de Bottonowi przychodzi znów nieoceniony Marie-Henri Beyle: „piękno przybiera tak wiele postaci, jak wiele jest wizji szczęścia”. Współczesna niemal nieograniczona „oferta” stylów i konwencji może dać odpowiedź na dowolne psychiczne zapotrzebowanie. Odmienną kwestią jest trafność dokonanego wyboru, jednak de Botton zdaje się być przekonany, że prezentuje nam narzędzie umożliwiające napiętnowanie estetycznego grzechu (inna sprawa, według jakiego katechizmu zaistnienie owego grzechu stwierdzić), przy jednoczesnym miłosiernym pochyleniu się nad osobą grzesznika: „możemy potępić ogrodowe krasnale, zachowując szacunek dla tęsknot powodujących ich właścicielami”.
Sam de Botton należy do ludzi odnajdujących migotanie szczęścia w rzeczach prostych. Z wyczulonymi zmysłami pochyla się nad fakturą i barwą materiałów, bliski jest mu ascetyczny spokój martwych natur –dla których jakże lepiej pasujące tu określenie zna np. język angielski: still life. Fascynują go idee zawarte w związanym z tradycją zen japońskim słowie wabi. Podłoga z gołych desek, filigranowe wizerunki kwiatów na drzwiach domu w podsztokholmskim Rö działają nań podobnie jak „misa, biały obrus i kilka strąków fasoli” na obrazie Williama Nicholsona. Nie ma jakościowej różnicy pomiędzy odczuwaniem architektury i przedmiotów codziennego użytku a malowideł czy rzeźb.
Jeśli już upieramy się, że książka de Bottona jest poradnikiem, to chyba nade wszystko tego, jak ułożyć sobie życie z przedmiotami. Jak każda szanująca się publikacja, dająca nadzieję na poprawę naszych relacji z innymi, „Architektura szczęścia” sugeruje, jak chronić się przed rozczarowaniem i frustracją. Podpowiada, w jaki sposób przedmioty wpływają na nasze emocje i tożsamość. Nie jest oryginalna także w tym, że za warunek konieczny polepszenia sytuacji przyjmuje zrozumienie „partnera”. Zaleca wsłuchanie się w racje stojące za naszymi wyborami, postuluje świadomość kultury, także w jej cenzorskim aspekcie.
Spacery z Alainem de Bottonem od jednej z londyńskich restauracji sieci McDonalda do Katedry Westminsterskiej, czy dajmy na to podróż w jego towarzystwie z Rzymu do Brasilii Oscara Niemayera, mogą być pożyteczne choćby ze względu na niemal dziecięcą wrażliwość, z jaką autor, wyposażony w rozległą wiedzę i lubiący sięgać do źródeł, interpretuje „sztuki wizualne”. Książkę czyta się płynnie, czasem może nawet zbyt płynnie, by nie natrafić na pojawiające się tu i ówdzie rafy zdań nadmiernie napęczniałych patosem, kontrowersyjnych konkluzji czy nieuprawnionych skrótów myślowych. Niemniej, trawestując nieco sąd de Bottona, podoba nam się złożoność, której autor nadał ducha prostoty. I niezależnie od tego, jak wzdragamy się na dźwięk „oczywistych prawd”, trudno zaprzeczyć, że nie dość pod naszym niebem przypominania, iż dobre budynki nie muszą „kosztować nieproporcjonalnie więcej niż powstająca zwykle zamiast nich brzydka architektura”.