1. „Wtorek po bożym narodzeniu” (reż. Radu Muntean)
Małżeński trójkąt i jego konsekwencje. Nie więcej niż parędziesiąt ujęć – każde ekstremalnie długie i precyzyjnie zaplanowane – opowiada najstarszą historię świata, nadając jej nowe brzmienie. Ponieważ Muntean tak dozuje informacje, by uczynić z nas detektywów cudzej niewierności, poziomy zdumienia osiągamy stopniowo. Nawet się nie orientujemy, kiedy jesteśmy już na emocjonalnym Evereście i widok wokół przyprawia o trwogę. Siedmiominutowe ujęcie, w którym kochanka męża wyjaśnia nieświadomej romansu żonie działanie aparatu ortodontycznego ich dziecka, zawstydza całe polskie kino ostatniej dekady. Rumuni wciąż górą.
2. „Carlos” (reż. Olivier Assayas)
Wersja canneńska trwała pięć i pół godziny; wrocławska tylko trzy. Całość mini-serialu pewnie pojawi się w telewizji i na DVD. Jest jednak miarą osiągnięcia Assayasa, że nawet ów kikut wielkiego filmu, jaki dane nam było obejrzeć, daje wyobrażenie o skali i mistrzostwie całości. 70 minut liczone od nalotu policji na paryskie mieszkanie Carlosa do zakończenia terrorystycznej akcji porwania przedstawicieli OPEC to najbardziej ekscytujący kawałek kina, jaki widziałem w tym roku na Horyzontach. Assayas znalazł idealnego odtwórcę roli Carlosa: Edgar Ramirez jest kompletnie wiarygodny jako terrorysta-celebryta, lekko narcystyczny i uwodzicielski na zabój. Jest to kino popularne, kino narracyjne (żadnego Brechta, żadnego Godarda), kino wyrosłe z tradycji powieści i komiksu zarazem – a takie kocham najbardziej.
3. „Wejście w pustkę” (reż. Gaspar Noé)
Najmniej spójny film Noégo, z wieloma dialogami żenującymi i ze scenariuszem ulepionym z klisz (myślałem, że już nie będę musiał wysłuchać w kinie kwestii „Dlaczego nie pójdziesz do diabła i się nie zabijesz?!”) – ale… cóż z tego? Noé jest najambitniejszym twórcą kina, jakiego mamy dzisiaj (być może najambitniejszym twórcą kina w ogóle). Jeśli temat nie jest odwieczny, po prostu go nie interesuje. „Wejście w pustkę” traktuje o wędrówce duszy, o reinkarnacji, o kazirodztwie, o piersi matki i o scenie pierwotnej. Dosłowność Noégo daje świadectwo jego naiwności i wiary zarazem; filmu tak olśniewającego formalnie nie da się zbyć zwykłym pobłażaniem. Finał w wielkim neonowym hotelu, z dziesiątkami kopulujących par, ze świecącymi waginami, z wielkim animowanym penisem eksplodującym w stronę kamery, jest najczulszą i najbardziej optymistyczną sceną, jaką Noé kiedykolwiek nakręcił. Po raz pierwszy seks jest u niego zjawiskiem życiodajnym; po raz pierwszy dusza dąży u niego do bytu, a nie samozniszczenia – i po raz pierwszy cykl narodzin i śmierci okazuje się w całym tego słowa znaczeniu odwracalny. Kiedy w 2002 roku w ostatniej scenie „Nieodwracalnego” pojawiało się stroboskopowe epitafium („Czas niszczy wszystko”), czy ktokolwiek z nas mógł przypuszczać, że Noé nakręci kiedyś film o możliwości ontologicznej odnowy…?
4. „Synu, mój synu, cóżeś ty uczynił?” (reż. Werner Herzog)
Przemiana dekady: Herzog jako odurzony Ameryką humorysta. W centrum znowu bohater w typie Aguirre, ale strategia reżysera równie obłąkana, jak on sam. Na żadnym filmie obejrzanym we Wrocławiu tak się nie śmiałem.
5. „Trash Humpers” (reż. Harmony Korine)
Film udaje kasetę wideo znalezioną na śmietniku, ale szybko orientujemy się, że znalazca na tym śmietniku mieszka. Zaproszenie Korine’a do uczestnictwa w afabularnej ofensywie nonsensu jest prowokujące i kojące zarazem – widz, gdy już raz wrośnie w rytmy tego głupiego, śmiesznego, nudnego, osłupiającego filmu – może poczuć się w nim autentycznie zadomowiony. Nie tyle film, co buda z magnetycznej dykty, „Trash Humpers” dają jednak odbiorcy schronienie, którego wielu twórców z premedytacją nam dziś odmawia.