Julie chce tylko grać w tenisa, więc kiedy była zawodniczka jej klubu popełnia samobójstwo, przerwanie treningów nie wchodzi w grę. Nie jest to proste – Jeremy, trener dziewczyny, powiązany także ze zmarłą Aline, został właśnie zawieszony w swoich obowiązkach. Energię, jaką jej rówieśnicy wkładają w snucie plotek na temat wydarzeń, dziewczyna ładuje w swój kick serwis. Bo każde uderzenie rakietą przybliża Julie do przełomu w karierze – zostania zrekrutowaną przez Belgijską Federację Tenisową.
Jednak nawet maniakalne skupienie na grze nie pozwala na pełne odcięcie się od tego, co się dzieje wokół. Śmierć Aline kieruje zbiorową uwagę nie tylko na relację zawodniczki z trenerem, ale i na cały klub. Tak zaczynają się próby gaszenia pożaru, który nawet jeszcze nie wybuchł. Dmuchanie na zimne przybiera formę PR-owej nowomowy, sloganów typu: „Musimy stworzyć przestrzeń dialogu”, czyli pustych haseł, które wcale do rozmowy nie zachęcają. Jak łatwo można wyczytać między wierszami, to mówienie jest w cenie. Wobec postawy Julie dorośli są więc bezradni – z jednej strony współczesny bon ton wymaga wrażliwości i wyrozumiałości wobec innych, a z drugiej – wydarzenia ostatnich lat pokazały, że kultura milczenia sprzyja oprawcom.
Tymczasem debiutujący pełnym metrażem Leonardo Van Dijl przyjmuje zgoła inną perspektywę. Siła filmu opiera się na niejednoznaczności relacji Jeremy’ego z zawodniczkami, co pozwala przesunąć punkt ciężkości z pytania o prawdę na sposoby reagowania w obliczu podejrzeń o nadużycia. Bo wydarzenia w klubie wzbudzają zarówno niepokój o doświadczenia zawodniczek, jak i strach przed złą prasą oraz medialnym skandalem. W efekcie tematem filmu staje się nie tyle systemowa zmowa milczenia, ile nieumiejętność znalezienia języka dla tego, co się stało – a to skutkuje moralną paniką, szukaniem winnych i rosnącą presją wobec świadków wydarzeń.
Osaczona przez zapobiegliwych dorosłych i przygnieciona stosem cudzych oczekiwań, Julie staje się coraz bardziej wyobcowana i przeciążona. Najpierw lekcje, potem fizjoterapia, dalej treningi, w domu niemiecki, a w weekend kwalifikacje do federacji. Do tego od dziewczyny wciąż wymaga się wkładania wysiłku w rozmowy: urefleksyjniania doświadczeń, składania wyjaśnień i tłumaczenia się. Wreszcie musi ona wysłuchiwać niekończących się tyrad trenera, z którym pozostaje w kontakcie mimo jego zawieszenia. W końcu umęczona pada na łóżko – nierzadko w ubraniach.
Choć zarzuty wobec Jeremy’ego nie zostają doprecyzowane, jedno jest pewne – jego związek z nastolatką był nierówną relacją władzy, z której Julie wychodzi stopniowo i nie bez wewnętrznego rozdarcia powodowanego lojalnością. Uwolnienie się od nakazów despoty, do tej pory organizujących jej świat, pozwala jej na wyjście ze skorupy, na słodkie lenistwo ze znajomymi z klubu czy na próbę zaufania komuś nowemu. Dziewczyna walczy zarówno o każdy skrawek normalności, jak i o to, żeby tenis był dla niej przestrzenią samostanowienia, a nie napiętnowania traumą. Tak delikatna ekwilibrystyka na tylu frontach dużo kosztuje. W końcu dziewczyna jest jeszcze nastolatką, nawet jeśli wszyscy uparcie chcą widzieć w niej dojrzałą i w pełni ukształtowaną osobę.
Pytań jest tak dużo, że kiedy nikt ich nie zadaje, Julie milczy z ulgą. Wolna wydaje się jedynie podczas gry w tenisa i spacerów z jamnikiem. Zdjęcia Nicolasa Karakatsanisa („Cruella”, „Jestem najlepsza. Ja, Tonya”), nakręcone na taśmie 35 mm i oszczędne w formie, pozwalają obserwować, jak dziewczyna czuje się w domu, szkole i na korcie. Jedna z jej ulubionych pozycji to plecy przyciśnięte do ściany w klubowym korytarzu – wycofanie w cień przy jednoczesnym zachowaniu uważności wobec otoczenia. W większości scen Julie portretowana jest samotnie i w bezruchu. Oko kamery patrzy na nią przeciągle, podczas niektórych ujęć można niemal odnieść wrażenie zamrożenia filmu. Tym, co rozsadza ten wewnątrzkadrowy bezruch, jest delikatne mrowienie obrazu – efekt analogowej tekstury klatek i celowego niedoświetlenia scen wewnątrz. W efekcie czuć, że nawet w najbardziej statycznych scenach emocje buzują pod powierzchnią. Nawet jeśli trudno będzie znaleźć im ujście.
Choć wyciszenie współgra z kameralnym tonem historii, taka forma ogranicza jej fabularny potencjał. Nie da się rozładować podskórnego napięcia, jeśli twórcy pracują jedynie na tym, co nieuchwytne i niedopowiedziane, elipsach narracyjnych i wyimkach lakonicznych rozmów. Budowanie napięcia przypomina działanie uszkodzonego szybkowaru. Wzrasta i temperatura, i ciśnienie, ale brak tu wentylu bezpieczeństwa. Formalna powściągliwość jedynie podbija emocjonalne zdyscyplinowanie bohaterki, czyniąc niemożliwym dostęp do jej lęków czy motywacji. A kiedy i w kadrze, i w fabule dominują półtony, trudno o kodę z mocnym efektem rażenia.
Ci, którzy dzielą z protagonistką wspólnotę doświadczeń, prędzej zrozumieją jej kamienną twarz i zaklęcie we własnych emocjach niż pozostali widzowie. Przemiana Julie jest tym trudniejsza do odczytania, że każdy w jej otoczeniu ma jakiś interes w przełamaniu jej milczenia. Nawet wspierające koleżanki z klubu próbują przekonać Julie do zwierzeń tymi samymi formułkami co dorośli. Tak następuje „Milczenie Julie”, reż. Leonardo Van Dijl. Belgia 2024, w kinach od stycznia 2025zgrzyt – coś, co paradoksalnie nie powinno wzbudzać zaufania nastolatki, zdaje się mieć na nią pozytywny wpływ. Chyba że tak naprawdę milczenie nigdy nie było stanem pożądanym, ale tykającą bombą, którą należy rozbroić. Choć od samego początku postawę twórców cechowała wyrozumiałość, cierpliwość i empatia wobec postawy protagonistki, okazuje się, że stawka filmu jednak rozbija się o mówienie. W systemie, w którym zaczęto premiować zabieranie głosu, milczenie stało się jednoznacznie negatywne. I to wartościowanie nie ulega w filmie ani podważeniu, ani przepisaniu. Oczywiście, należy dać komuś czas, ale ostatecznie wybór jest tylko jeden. Przeciwny, niż sugeruje tytuł.
Julie zawiedli dorośli. Oczekując od nastolatki nie tylko bezproblemowego łączenia szkolnego życia z karierą sportową, ale i pełnej dojrzałości emocjonalnej. Szybkiego dorośnięcia. W „Milczeniu Julie” widać, jak nierówne bywają relacje dorosłego i dziecka (którym przecież Julie wciąż jest) – szczególnie jeśli odbywają się w zinstytucjonalizowanych strukturach. Do takich dysproporcji władzy – prób nadmiernej kontroli, wywierania niezdrowej presji czy nawet przekraczania granic – może dojść zarówno we współpracy zawodniczki z mentorem, jak i w kontakcie z nauczycielem. A przecież osoba, której raz ograniczono wolność i możliwość samostanowienia, nie nabierze zaufania do innych poprzez wprowadzanie kolejnych nakazów i systemów oczekiwań. Niestety rodzice są w tej konfiguracji niewystarczająco istotni – mogą obronić córkę przed nadmiernym naciskiem z zewnątrz, ale u Van Dijla funkcjonują z boku wydarzeń.
Patologia w systemie przypomina atakującego ciało wirusa. Nic nie działa, jak powinno: gorączce towarzyszy poczucie rozbicia i ogólna słabość, a przed diagnozą tylko mnożą się pytania. To właśnie wydarzyło się w klubie Julie – miejscu tak bliskim dziewczynie jak dom rodzinny. Na szczęście Van Dijl dostrzega też te sfery życia, których nie zaanektowała choroba. Paradoksalnie taką rolę odgrywa właśnie tenis – tu traktowany nie jako wizualny ozdobnik czy erotyczny taniec z dodaną w CGI piłką, ale wyzwalacz endorfin i katalizator emocji. I choć dramatyczne wydarzenia mogły położyć się cieniem na ukochanym sporcie, Julie nie pozwala sobie go odebrać. Tak wiele osób chciało nakłonić ją do mówienia, a wystarczyło przysłuchać się rozmowie toczonej każdego dnia na korcie w rytm wybijany przez piłkę, ciało i rakietę.