Wędrowcy z krainy słów i snów
fot. materiały zespołu

20 minut czytania

/ Muzyka

Wędrowcy z krainy słów i snów

Maciej Bobula

Każdy kolejny album Wędrowców~Tułaczy~Zbiegów, zgodnie z nieśmiertelnym dictum Bohdana Zadury, dawał mi zawsze tam, gdzie mnie nie było. Nie inaczej jest i tym razem

Jeszcze 5 minut czytania

W tytułowym kawałku z najnowszego, ostatniego już wydawnictwa Wędrowców~Tułaczy~Zbiegów zatytułowanego „Droga do domu”, oznajmia się nam, słuchaczom: „Podróż bohatera nie jest naszą podróżą. Od zawsze jesteśmy w domu. Nigdy nie opuściliśmy go nawet na moment”. Przyznam, że po pierwszym odsłuchu tego materiału zatrzymała mnie ta refleksja na dłużej i zacząłem snuć dywagacje zgodnie z koaniczną poetyką pytań paradoksów. No bo jak to? Wędrowali ci tułacze przeszło dziesięć lat, a teraz wyznają, że zawsze byli w domu? W dodatku robią to dopiero teraz, na koniec wędrówki, w absolutnie ostatnich słowach, jakie od nich kiedykolwiek usłyszymy? A jeśli dom jest tułaczką, czym jest jej brak? No i kim jest w ogóle bohater?

Materiał pozostawił mnie w stanie dezorientacji, ale w tym wypadku to nihil novi, bez bicia wyznam, że jeśli chodzi o zetknięcie z twórczością W~T~Z, dezorientacja przez lata była mi domem. Każdy kolejny album grupy, począwszy od 2014 roku, zgodnie z nieśmiertelnym dictum Bohdana Zadury, dawał mi zawsze tam, gdzie mnie nie było. A poetyka mnożenia raczej pytań niż odpowiedzi już wtedy, na samym początku tułaczej drogi, była w mocy, o czym zaświadczyć może tytuł tamtej epki: „Kiedy deszcz zaczął padać na zawsze?”. Kilka elementów, takich jak „wędrujący” skład zespołu, rozstrzał stylistyczny na kolejnych epkach i longplayach czy koncepty liryczne, dodatkowo mnożyło pytania, mąciło wodę, przydawało konfuzji.

Jakby jednak nie było nieswojo przy tym wigilijnym stole (patrz: okładka „Drogi do domu”), jedna rzecz zawsze stanowiła dla mnie pewnik, ostoję, jeśli chodzi o kontakty, początkowo bardziej, potem już coraz mniej przygodne, z rozległym uniwersum Wędrowców. Mianowicie absolutna wolność twórcza tej grupy, złożonej przecież z najlepszych muszkieterów polskiej muzyki ekstremalnej. Jej jedynym azymutem zawsze były własne dążenia w stronę kreowania muzycznych światów nieistniejących i eksplorowanie bezkresnych pokładów dziecięcej fantazji, z płyty na płytę coraz śmielsze i rozleglejsze. Sterem i okrętem były z kolei bezkompromisowość i dezynwoltura granicząca z obcesowością. Jeśli dodamy do tego talent do tworzenia czasem przebojowej, czasem natchnionej i wsobnej, zawsze wspaniale lirycznej muzyki plus tekściarski żar, dostaniemy wszystkie nieredukowalne właściwości tego fenomenu, jakim jest W~T~Z. Fenomenu, który – należy to z pełną mocą podkreślić – przez tę dekadę z górką zapracował sobie na miano jednego z najoryginalniejszych ansambli na współczesnej scenie niezależnej.

Wolność i swoboda

Trzon zespołu od czasów pierwszej pełnej płyty Wędrowców, Sars i Stawrogin, opowiada mi, że W~T~Z to w zasadzie nigdy nie był zespół, na pewno nie z całym dobrodziejstwem inwentarza, które niesie ze sobą to miano, czytaj: regularnego spotykania się w stałym gronie w celu grania prób czy w dalszej perspektywie koncertów.

„W każdym razie ten twór nie po to funkcjonował, żeby być zespołem – wyjaśnia Sars. – Na początku była to dla nas nieświadoma, potem coraz bardziej świadoma próba wyrażenia siebie, a konkretnie wyrażenia tego, czego nie potrafiliśmy powiedzieć lub wstydziliśmy się powiedzieć jako muzycy blackmetalowi”. Stawrogin uzupełnia wypowiedź kolegi: „Współpracę z W~T~Z zacząłem przy okazji jednego z utworów na «Kiedy deszcz zaczął padać na zawsze?», miałem tam nagrać wokal na jeden z utworów i podszedłem do tego na takiej zasadzie, że zaśpiewam tam inaczej niż w metalu, czyli po prostu zaśpiewam. Później, kiedy Sars wysyłał mi nową muzykę, coraz trudniej było mi ją umieścić w jakiejkolwiek przestrzeni gatunkowej. W związku z tym na następnym wydawnictwie, «Światu jest wszystko jedno», załatwiłem sprawę tak, że skoro nie mam żadnych konkretnych skojarzeń, to mogę z wokalami zrobić w zasadzie cokolwiek”.


Wolność gatunkowa na płytach Wędrowców~Tułaczy~Zbiegów może przyprawić niewtajemniczonego słuchacza o pomieszanie zmysłów, wystarczy posłuchać kilku utworów z, powiedzmy, dwóch następujących po sobie płyt: „Brzucha ziemi” i „Przebijacza gór” ze wspomnianego „Światu jest wszystko jedno”, debiutanckiego longplaya z 2016 roku, oraz „Dokąd? Na wprost!” z epki „Korpus czechosłowacki” z 2017 roku. Jak komuś mało, może się doprawić dowolnymi kawałkami z „Berliner Vulkan” czy „Trzech sióstr”. Płomienisty, kazalniczo-amboniczny styl miesza się tu ze śliskim liryzmem à la pierwsze oazowe wtajemniczenia z Lednicy Anno 2000, a demoniczne melodeklamacje na granicy growlu sąsiadują ze stonowanym, głębokim basem zajumanym z płyt Fields of the Nephilim czy Type O Negative, które to płyty, tfu, kasety z kolei sąsiadują z Katem i ze składankami typu „DanceMania 95”, „Bravo Hits 13” i „Boney M Gold”. Byłbym jeszcze zapomniał o chóralnych śpiewach rodem z prawosławnej cerkwi, ale ten wątek zostawmy sobie na później.

Nie bez powodu wśród wymienionych przez muzyków najistotniejszych utworów pojawił się „Dokąd? Na wprost!” z „Korpusu czechosłowackiego”. Nagrywanie tego kawałka było, zdaniem Sarsa, momentem, który na zawsze zmienił ich podejście do swojej muzyki: „Parafrazujemy tam «Lokomotywę» Tuwima i udało nam się tym tekstem zgrabnie nawiązać do historii korpusu czechosłowackiego w trakcie wojny domowej w Rosji. No i ta melodia, aranż tego utworu i sposób, w jaki Stawrogin w nim zaśpiewał, to wszystko poszło dla mnie za daleko. Pamiętam, że zadzwoniłem wtedy do niego i przez circa pięćdziesiąt minut zastanawialiśmy się, co my właściwie robimy. No i moment, w którym skonstatowaliśmy: «A jebać, robimy to!», był w mojej opinii punktem przełomowym, bo od tamtej pory z każdą następną płytą wiedziałem, co trzeba robić, żeby się dobrze z tym czuć. I jeśli zaczynałem się czegoś bać lub wkradała się we mnie jakaś niepewność, wiedziałem, że trzeba tej rzeczy spróbować”.

Zresztą kiedy później rozmawiamy o płytach W~T~Z, do których muzycy mają największy sentyment, Sars znów wspomina „Korpus” i nazywa tę płytę beztroską. „Każdy puścił lejce i te konie poleciały tam, gdzie chciały”.

W kontekście tej nieskrępowanej wolności twórczej, jaka cechuje Wędrowców, zastanawia mnie dynamika pomiędzy tym projektem a macierzystymi, uznanymi już zespołami polskiej sceny blackmetalowej, jakimi bez dwóch zdań są Furia, Odraza czy Totenmesse. Bo jakby nie patrzeć, Wędrowcy w ciągu ostatnich dziesięciu lat wydali znacznie więcej płyt niż wspomniane zespoły. Czy nie jest więc tak, że owa niczym nieograniczona swoboda, o której wspominają muzycy, pozwala im częściej spuścić powietrze z kreatywnego wentyla?

Stawrogin potwierdza, że materiały W~T~Z owszem, stanowią wentyl wolności i kreatywności. I przywołuje utwór „Hoburgsgubben 10104” z pełnograja „Marynistyka suchego lądu” z 2019 roku, w którym recytuje tekst: „Jeden z autorów tego listu w pierwszej klasie podstawówki przytaszczył do domu kamień, poprosił ojca o młotek i oznajmił, że będzie rzeźbił Statuę Wolności”. Taki tekst, twierdzi Stawrogin, siłą rzeczy w Odrazie by się nie mógł znaleźć, a nawet jeśliby się znalazł, to raczej nie pasowałby do ram komunikatów, które charakteryzują zespół z Krakowa. W W~T~Z zaś, jak stwierdza, „nie wiemy, gdzie idziemy, i dlatego idziemy”.

Sars z kolei podkreśla, że w tym dwuosobowym trzonie mogli pozwolić sobie na więcej: „Zespół to są przede wszystkim ludzie i muzyka, którą ci ludzie reprezentują, to znaczy część wspólna, którą wszyscy razem tworzą albo wszyscy razem zgadzają się na to, co ktoś stworzył. W przypadku Wędrowców było tak, że właściwa historia projektu jako dwóch kluczowych osób zaczyna się od «Światu jest wszystko jedno», kiedy Stawrogin doszedł jako główny wokalista. Dzięki temu, że było nas tylko dwóch, ta nasza przestrzeń do dyskusji była ogromna, do tego obaj chcieliśmy robić rzeczy dziwne i z nikim więcej nie musieliśmy się komunikować, co było prostsze niż w zespołach macierzystych. One, bądź co bądź, mają inne formy i nie ma w nich chęci na takie fikołki, jakie robimy w Wędrowcach”.

Miga mi tekst przed oczami

Mój pierwszy kontakt z muzyką Wędrowców mogę określić w miarę precyzyjnie i to nie muzyka była wówczas tym, co przykuło moją uwagę, lecz teksty. Wyszedł wtedy ich drugi album „Marynistyka suchego lądu”, ja zaczynałem kolejny rok szkolny jako nauczyciel i od czasu do czasu prowadziłem w zastępstwie zajęcia z etyki, na których zazwyczaj luźno rozmawiałem z podopiecznymi o systemach religijnych na świecie. Zważywszy, że namiętnie czytałem wówczas książki napisane i przetłumaczone przez Jerzego Prokopiuka oraz wszelkie dostępne rozmowy z Jerzym Nowosielskim, podczytywałem też trochę innych rzeczy dotyczących manicheizmu, ewangelie apokryficzne itp. Jedną z lekcji udało mi się przeznaczyć na zagadnienie gnozy i gnostycyzmu. Pamiętam, że odwołałem się wtedy do wiersza „Świat” Jana Twardowskiego, filmu „Matrix”, którego nikt już wtedy za bardzo nie kojarzył, i utworu „...” ze wspomnianej „Marynistyki”, która wyszła jakieś dwa miesiące wcześniej. Dwa pierwsze utwory, „Starganiec” i „Reta”, z perspektywy czasu niezmiennie dziwaczne i niezmiennie wspaniałe, żeniące koślawo-nowofalową estetykę z kwaśno-pielgrzymkowym vibe’em, doceniłem i bardzo uszanowałem, ale dopiero wspomniane „...” wyrwały mnie z butów jakąś swoją zapamiętałością, quasi-toolowym basowym pochodem i tymi natchnionymi, powtarzanymi w kółko wersami:

Świat ukryłeś przed nami
Ukryłeś też siebie
Ukryj więc i nas.

Tekst ten świetnie sprawdził się jako materiał dydaktyczny, kiedy z klasą maturalną rozmawialiśmy o gnostyckiej naturze świata, o tym, co pozostaje ukryte przed nieświadomym swojego duchowego powołania śmiertelnikiem, i o poznaniu jako kluczu do Boga. A także o tym, jak można rozumieć ostatni wers o chęci pozostania ukrytym, czyli – jak stwierdziliśmy – o uwolnieniu ducha ludzkiego z więzienia, jakim jest jego struktura psychosomatyczna.


Ta hermeneutyczna dociekliwość, chęć odsłonięcia tego, co w tekstach W~T~Z może jawić się jako hermetyczne, okazała się później doskonałą zabawą. Zwłaszcza że zespół nie szczędził liryków, które zdawały się w ten czy inny sposób igrać ze słuchaczem. Na najnowszym albumie takim tekstem jest ten do „Jak spalić wieś?”:

My na koniach ok
Ale jak spalić wieś?

Podłączyć silniczek
Skrzesać iskrę
Obrót Mickiewiczem.

Sars i Stawrogin opowiadają, że dużo liryków W~T~Z powstało zupełnie przygodnie i często są to np. fragmenty luźnych rozmów albo maili, które zostały później inkorporowane w jakąś większą całość. Tak też było z powyższym tekstem, jego pierwsza część jest fragmentem wziętym z wymiany SMS-ów dotyczącej niedoszłej sesji zdjęciowej, na której muzycy mieli pozować na koniach, w tle zaś miała płonąć wieś. Stawrogin wówczas wysłał Sarsowi wiadomość o treści: „my i konie ok, ale jak spalić wieś?”, wiadomość przyszła dwa razy, co przydało jej refreniczności, a wtedy zapaliła się lampka, że brzmi to jak piosenka. Druga część tekstu jest z kolei improwizacją jednego z wokalistów, Konstantego Mierzejewskiego z zespołu Mag.

Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi Droga do domu, Devoted Art Propaganda 2024Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi „Droga do domu”, Devoted Art Propaganda 2024Przygodność, improwizacja, zabawa słowem – to wszystko elementy owej wspomnianej już wolności twórczej, dadaistycznych zabaw, którym poddają się muzycy. Jednym z moich ulubionych utworów W~T~Z jest „Nieporozumienie” z epki „Berliner Vulkan”, dyskotekowy bangier, w którym Stawrogin po raz pierwszy uprawia piosenkarstwo (tak ma to zapisane w creditsach) à la Boney M na pełnej, wyśpiewując te wspaniale rytmiczne, sprytnie wykorzystujące morfologię języka frazy: 

miga
miganie
miga nie
miga mi nie
przed oczami

Tekst napisał Dominik Gac (też m.in. Licho, Gruzja), jeden z członków składu, głównie odpowiedzialny za liryki i – co dla mnie w kontekście tego wywodu znamienne – postulujący (w rozmowie udzielonej w 38 numerze „Noise Magazine”) w muzyce metalowej autonomię tekstu, który artystycznie powinien bronić się sam. Opierając swoją opinię na tekstach Wędrowców, trzeba przyznać, że Dominik ten fach w ręku ma, a jeśli ktoś się nie zgadza, niech sobie idzie na wojnę z motylami (patrz: „Berliner Vulkan II”).

Zresztą wystarczy posłuchać „Światu jest wszystko jedno”, gdzie – jak wspomina Stawrogin – „Dominik stworzył kontekst dla całej płyty, opowiadanie, które składa się z tekstów poszczególnych utworów, bazujące na ludowo-mitologicznych motywach”. Podobnie jest z „Futuristą”, płytą, która jest opowieścią hagiograficzną opartą na prawdziwych losach niejakiego skórnika. W prologu do tej opowieści mamy taką oto urodziwą stylizację biblijną:

Z ziemi, morza, kamienia, obłoku, słońca, wiatru i ognia
Powołałeś mnie do życia, a za karę dałeś mi ciało ze skór
Zwierzęcych

Zaklinam więc was, rozliczne zwierzęta, czernie, gąsienice
Chrząszcze, szarańcze, myszy, szczury, krety
Rozliczne rodzaje much, mszyc, moli, mrówek i owadów, os
I stonóg
Rozliczne rodzaje stworzeń pełzających po ziemi, żaby
Jaszczurki, żółwie, węże, żmije i gady wszelakie
Rozliczne psowate oraz koty, rysie, lwy
Rozliczne sarny, niedźwiedzie, daniele, jelenie
Rozliczne latające ptaki i ryby, których wymienić nie sposób

Zresztą im dalej brniemy w „Futuristę”, tym bardziej robi się intrygująco, pojawiają się sny i kazania skórnika, wilki, co były królewną i koniem, uczone niedźwiedzie. Ta płyta, podobnie jak „Światu ...”, zdecydowanie broni się jako autonomiczna opowieść, kawał dobrego lirykopisarstwa. Nie obędzie się jednak bez odrobiny dziegciu, bo muszę wyznać, że niektóre z tekstów Wędrowców (na przykład wulgarne fragmenty „Saturn jest słodki w smaku” z „Kiedy deszcz...”) zdają mi się nazbyt usilnie prowokacyjne, obcesowo żartobliwe, co trochę rozmydla przekaz i dość niebezpiecznie zbliża ich do zespołu Gruzja, z którym zresztą dzielą część składu.

Pytam chłopaków o te sowizdrzalskie facecje, humoreski i ich rolę w tekstach. Stawrogin w odpowiedzi rzuca taką tezę: „Rzeczy żartobliwe mogą być najpoważniejsze, bo w formie żartu czy kpiny chce się przemycić najtrudniejsze tematy”. Sars dodaje z kolei, że często są to rzeczy mocno osadzone w konkretnych kontekstach, jak choćby wspomniany tekst do „Jak spalić wieś?”, który również może wydać się żartem albo tekstem bez większego sensu, ale przecież wcale taki nie jest. Przyznaję im rację, bo im dalej w las, tym bardziej teksty zespołu dojrzewają i zarzut traci na mocy. Poza tym te najlepsze teksty W~T~Z to jest klasa sama w sobie. Mówię muzykom wprost, że niektóre z nich mogłyby się znaleźć na „Legendzie” Armii tudzież na „Nowej Aleksandrii” Siekiery, czyli na płytach pomnikowych, jeśli chodzi o polskie lirykopisarstwo muzyczne, i wcale a wcale nie wydaje mi się to nadużyciem.

Na wschód od snów

„Legendę” przywołuję również z innych powodów. Na płytach W~T~Z, choćby we wspomnianych gnostyckich trzech kropkach, jest coś z tego mistycznego vibe’u, który charakteryzował płytę kapeli Budzyńskiego, nawet jeśli czasem ten vibe miesza się z widmologicznymi migawkami rodem z „Wideoteki dorosłego człowieka”. Sars zauważa, że „Legenda” podobnie oscyluje między lirycznością i agresją, gra kontrastami, które i Wędrowcy zaczęli stosować od czasu „Światu...”.

Do tej charakterystyki dorzuciłbym też pewnego rodzaju oniryczną baśniowość, bo te wszystkie legendy (!) czy opowieści hagiograficzne eksplorują światy wyśnione tudzież alternatywne, wywrócone na nice poczucie rzeczywistości, gdzie „przebijacz gór śpi i śni, że na drzewie to on powiesi w pętlę związany dla nas sznur” (patrz: „Przebijacz gór”). Jak się okazuje, trop to ze wszech miar słuszny, bo wśród grup, które inspirowały Wędrowców, przewija się też Księżyc ze swoim epokowym debiutem z 1996 roku, który – jeśli chodzi o psychodeliczno-somnambuliczną poetykę – jest płytą esencjonalną. Stawrogin przyznaje się do fascynacji fake folkiem, tj. folklorem krain, które nie istnieją, co pozwala na tworzenie własnych mitologii i światów. Zresztą sny kształtują twórczość W~T~Z bezpośrednio: Sars wspomina, że lubi czytać książki przed zaśnięciem i w stanie już hipnagogicznym wyczytuje z nich rzeczy nieistniejące, które później trafiają na płyty zespołu.

Podobnie jak w Księżycu, którego muzycy przyznają się do silnych wpływów wschodnich, również fascynacje Wędrowców bywają swoistą „podróżą na Wschód”. Świadczy o tym sama nazwa kapeli, wzięta z założonej w 1780 roku przez Eufemiusza sekty (jej oryginalna nazwa Stranniki-skitalcy-bieguny słusznie budzi skojarzenia z wiadomą książką), która za cel postawiła sobie życie z dala od cywilizacji i wszelkich jej instytucji świeckich i duchowych – uznawanych za twory Antychrysta – choćby miało to implikować tułanie się po lesie. Sars wspomina też o swojej wczesnej fascynacji literaturą rosyjską. Zresztą wyliczał te wschodnie tropy jeszcze na etapie „Duszę wypuścił”, a więc projektu, z którego wyewoluowali Wędrowcy. Na płycie „Przekrólewszczenie” z 2011 roku możemy nawet usłyszeć fragmenty prawosławnej mszy.

Sami Wędrowcy podejmują ten wątek religijnych zaśpiewów w utworze „Druga siostra jest nimi wszystkimi” z epki „Trzy siostry”, która jest przedostatnim wydawnictwem grupy. Muzycy twierdzą, że do tych peregrynacji na Wschód zainspirowała ich kwestia słowiańskiego żywiołu duchowego, hasłowo wyrażona w butno-straceńczym credo: „Wypijemy flaszkę, wyjmiemy szablę i zawojujemy świat”. Owe bałamutne fascynacje zweryfikował jednak atak Rosji na Ukrainę i niewiele zostało ze snów o wielkości. Może jedynie kac, że ów flirt z rojeniami przybrał realne wymiary koszmaru na jawie. No i sama muzyka.

Koniec kurz

Droga do domu Wędrowców~Tułaczy~Zbiegów właśnie się kończy. Domu – przypominam – z którego przecież nigdy nie wyszli, jakby cała ta podróż również była jedynie urojeniem. Jak twierdzą muzycy, wcale nie odkładają miecza i tarczy, ta konkretna bitwa została wygrana i w żaden sposób nie czują się niedocenieni. Po prostu nadszedł czas na inne rzeczy. W tym roku ukażą się jeszcze reedycje ich płyt, w tym kilku już od dawna niedostępnych, na różnych nośnikach. A tego, że żegnają się z tarczą, bez dwóch zdań dowodzi nowe wydawnictwo – „Droga do domu”.


Jeśli ktoś wciąż śmie wątpić, że W~T~Z byli zespołem wyjątkowym, zostawię go z taką opinią o „Drodze”: nigdy wcześniej nie byli tak wyraźnie blackmetalowi i nigdy też nie byli tak pięknie przebojowi jak na najnowszej płycie. „Berliner Vulkan” jest pewnie jeszcze bardziej naszpikowany bangerami, ale „Droga do domu” jawi się z kolei jako materiał songwritersko bardziej wyrobiony. Łączy przeszło dziesięcioletnie doświadczenie, rozpinające się od wczesnych low-fi’owych poszukiwań po ostępach folku i muzyki zapomnianych przez boga tawern, przez muzykę kościelno-aktorską, po zimnofalowe ekscesy z domieszką eurodance’u. Stawrogin ujmuje tę ewolucję w niniejszych słowach: „Na «Drodze do domu» udało nam się uchwycić coś między tym, gdzie ten zespół dotarł, a tym, skąd wyszedł”.

Jakim cudem udało im się to wszystko połączyć i nie rozwalić sobie przy tym nosa, tego nie wiem. Wiem za to, że żaden inny zespół nie mógł tego tak wyśnić jak owi Wędrowcy w wiecznej tułaczce po baśniowych krainach dzieciństwa, w nieustającym poszukiwaniu osobliwych połączeń i rzeczy efemerycznych, zanim te zdążą ulecieć ze świata.