Dużo kryzysów, popękanych biografii
fot. Karolina Jóźwiak

10 minut czytania

/ Teatr

Dużo kryzysów, popękanych biografii

Wiktoria Tabak

W teatrze Smolar dużo jest kryzysów, popękanych biografii, pogubionych osób. Wypełniają go ciała nie tyle podatne na zranienie, ile już poranione w punkcie wyjścia i próbujące na różne sposoby radzić sobie z traumą albo stratą

Jeszcze 3 minuty czytania

No więc Orfeusz. A właściwie – wielu Orfeuszy. Bo Anna Smolar w swoim najnowszym przedstawieniu używa podobnej strategii powielania bohaterek jak we wcześniejszym „Melodramacie”. Tam pokazywała perspektywę współuzależnionej Krystyny (z tekstu Marka Hłaski i filmu Wojciecha Jerzego Hasa „Pętla”) na kilka sposobów, poprzez różne postacie; a tutaj – we współpracy z dramatopisarzem Tomkiem Śpiewakiem – udowadnia, że choć ze stratą każdy radzi sobie inaczej, to żeby żyć dalej, trzeba ją do siebie dopuścić i poczuć, a nie tylko intelektualnie opracować. 

Krystynami w „Melodramacie” były współuzależnione koleżanki i koledzy z pracy w teatrze, partnerzy, rodzice, a nawet dzieci. Orfeuszami są zaś wszyscy ci, którzy próbują sobie radzić ze śmiercią bliskiej osoby, związanymi z tym formalnościami czy brakiem przestrzeni na żałobę w kapitalistycznym społeczeństwie, domagającym się nieustannej produktywności. 

„Orfeusza” z „Melodramatem” łączy jeszcze bardzo podobna dramaturgia. W obu przypadkach Smolar posługuje się kolażem, montuje sceny częściowo improwizowane i luźno powiązane – choć oscylujące wokół dominującego tematu – w których zespół aktorski co rusz wymienia się rolami. Dzięki temu udaje się ucieleśnić różne podejścia i strategie radzenia sobie – czy to z uzależnieniem i współuzależnieniem, czy to z żałobą. 

Wąż w klubie 

Eurydyka umiera nagle i niespodziewanie. W warszawskim klubie techno gryzie ją jadowity wąż. Ale jej śmierć to dopiero początek zmartwień Orfeusza (w tej scenie granego przez Justynę Wasilewską). Musi jeszcze poinformować bliskich i skonfrontować się z konserwatywną matką Eurydyki (Natalia Kalita), która chce zmarłej córce zorganizować katolicki pogrzeb w rodzinnym Rzeszowie, a Orfeusza nazywa z uporem przyjaciółką, nie partnerką, wymazując w ten sposób ich romantyczną relację.

Orfeusz, TR Warszawa, premiera: grudzień 2024„Orfeusz”, TR Warszawa, premiera: grudzień 2024Taka sytuacja może spotkać każdą osobę pozostającą w nieheteronormatywnym związku. W obliczu polskiego prawa dwie kobiety nie są przecież żadną rodziną, co najwyżej, właśnie, koleżankami. Dlatego Orfeusz-Wasilewska w geście sprzeciwu, ale i z bezsilności – zjada akt zgonu.

W innych emocjonalnych rejestrach znajduje się Orfeusz Jacka Belera, a w jeszcze innych – Mateusza Górskiego. Ten pierwszy tłumi w sobie złość i niezgodę na śmierć byłej dziewczyny, czego objawem są uciążliwe problemy żołądkowe skutkujące nawracającą niedyspozycją zawodową. A dyrektorkę opery (Julia Wyszyńska), w której jest zatrudniony, interesuje tylko koszt odwołanej premiery. Ten drugi poszukuje ratunku w sztucznej inteligencji, umiejącej spreparować głos zmarłej matki, dając przynajmniej technologiczną namiastkę jej obecności.

Każda z tych opowieści odsłania odmienny wymiar żałoby i odrębne mechanizmy psychologiczne, według których – mniej lub bardziej świadomie – postępują żałobnicy. To, co jest dla tych historii wspólne, to fakt, że w obu z nich żałoba została wypchnięta na margines społecznej widzialności i odpowiedzialności. Cudza żałoba jest tu albo destabilizująca, albo niezręczna. W obu przypadkach – kłopotliwa dla postronnych, bo mało kto wie, jak się wobec niej odpowiednio zachowywać. Pocieszać, deklarować pomoc, odwracać uwagę, dać się wygadać, milczeć czy unikać pytań o emocje?

A gdzie w tym wszystkim jest Eurydyka? No właśnie, jest i jej nie ma – w każdym razie nikt jej tu nie gra. U Smolar i Śpiewaka Eurydyka to bowiem pełnowymiarowa, niebieskooka, blondwłosa lalka z ruchomymi ustami (stworzona przez Olgę Ryl-Krystianowską). Potrzebuje ciała i głosu aktora, żeby zacząć się poruszać czy mówić. Trochę tak jak zmarli potrzebują pamięci żywych, by całkiem nie zniknąć. Każda z animujących ją osób – dzięki choreografii Natalii Sakowicz – robi to jednak nieco inaczej, nadając jej poprzez swoje ruchy i gesty osobisty rys. Na przykład: Eurydyka Jana Dravnela jest momentami nieporadna, bardziej labilna, a Eurydyka Natalii Kality – zręczna i finezyjna. Eurydyka-lalka wprowadza więc pęknięcia w tkance spektaklu, jej „obecność” sceniczna wykracza poza proste binarne kategorie martwe–żywe. Zarazem fascynuje i niepokoi.

fot. Karolina Jóźwiakfot. Karolina Jóźwiakfot. Karolina Jóźwiak
fot. Karolina Jóźwiak

Dawno nie widziałam w TR Warszawa spektaklu, w którym wszyscy tworzą tak wyraziste i nieoczywiste role. Być może to właśnie efekt konieczności wyjścia poza aktorską strefę komfortu, jakiej wymagało bliskie partnerstwo niematerialnej postaci.

Popękane biografie

W teatrze Smolar dużo jest kryzysów, popękanych biografii, pogubionych osób. Wypełniają go ciała nie tyle podatne na zranienie, ile już poranione w punkcie wyjścia i próbujące na różne sposoby radzić sobie z traumą albo stratą. Przy czym strata nie zawsze jest tu jednoznacznie powiązana ze śmiercią. Czasem jest po prostu żałobą po niepodjętych decyzjach, niewybranych opcjach, niespełnionych planach i marzeniach czy dawnych wersjach siebie. Czyli mówiąc banalnie, nieodłączną częścią życia.

W „Końcu z Eddym” główny bohater nie może dopełnić awansu klasowego, bo utknął w dwóch światach jednocześnie. Plącze się pomiędzy spotkaniami z wydawcą w wyrafinowanej paryskiej restauracji, gdzie z pogardą traktuje się kelnerkę, a obskurnym mieszkaniem zwolnionego z fabryki i chorującego ojca. „Joga” zaczyna się od śmierci zwierzaka, potem następuje rozpad małżeństwa, kolejne diagnozy depresji oraz zaburzeń afektywnych dwubiegunowych i wreszcie – kryzys społeczny wywołany atakiem terrorystycznym na redakcję francuskiego tygodnika „Charlie Hebdo”. „Kopciuszek” też rozpoczyna się od śmierci – ale w tym przypadku matki małej dziewczynki. „Kilka obcych słów po polsku” opowiada o tożsamości rozsianych po świecie dzieci marcowych emigrantów zmuszonych do wyjazdu z Polski w 1968 roku. A „Thriller” jest o dojrzewaniu – zmieniającym się nastoletnim ciele, odnajdowaniu się w nowych sytuacjach życiowych czy o wstydzie, którego w dzieciństwie aż tyle się przecież nie czuło. 

Smolar, razem ze stałym zespołem współpracowniczek, prezentuje w tych spektaklach cały repertuar emocji, od gniewu, lęku, zazdrości, bólu czy wstydu po ulgę, radość, miłość i humor. Wszystkie te stany wpisuje nie tylko w kontekst przeżyć pojedynczych bohaterów i bohaterek, ale również w oplatającą ich sieć relacji i zależności, pokazując w ten sposób zbiorowy oraz transmisyjny charakter afektów. Robi to jednocześnie uważnie i zdecydowanie. Co widać zwłaszcza w konwencjach, które chętnie ze sobą miesza. Realistyczne sceny przeplata tymi bardziej surrealistycznymi albo poetyckimi, ludowość komentuje quasi-operą, łatwe wzruszenia kontruje świadomą żenadą.

W „Orfeuszu” stonowana, elegancko pistacjowa scenografia Anny Met, służąca za poczekalnię czy gabinet lekarski, przeistacza się nagle – także dzięki świetnej grze świateł Rafała Paradowskiego – w lepkie, niebieskie i duszne podziemia Hadesu. Po poruszającej i intymnej scenie rozmowy telefonicznej ze zmarłą matką na temat firmy produkującej jogurty następuje rozkrzyczana sekwencja uliczna przypominająca, że żałoba była przecież wydarzeniem nie tylko prywatnym, ale też wspólnotowym, a przy tym nierzadko utrwalającym patriarchalne struktury władzy. I wszystko to – choć często umieszczone w skrajnie różnych estetykach bądź porządkach – jakoś ostatecznie łączy się tu w całość.

„Orfeuszowi” pod wieloma względami blisko do wspomnianego na początku „Melodramatu”, ale i do „Antygony w Molenbeek”, nawet jeśli formalnie to zupełnie inny spektakl. W obu przypadkach kluczowe wydają się nie tylko indywidualne strategie radzenia sobie ze stratą, lecz także miejsce – czy też jego brak – na żałobę w sferze publicznej. Nieodłącznym elementem „Antygony w Molenbeek” i „Orfeusza” są również dźwiękowe pejzaże stworzone kolejno przez Jana Duszyńskiego i duet Enchanted Hunters (czyli Magdalenę Gajdzicę i Małgorzatę Penkallę), które podkreślają performatywno-rytualny charakter żałoby. W „Orfeuszu” zapętlone lamenty czy powracające sekwencje nucone chóralnie przez aktorów zapełniają przestrzeń, czego nie udałoby się zrobić za pomocą składnych zdań bądź dialogów; nadają też wyraźne ramy i niejako stabilizują chaos wywołany śmiercią bliskiej osoby.

Reżyseria: Anna Smolar
Dramaturgia i scenariusz: Anna Smolar, Tomasz Śpiewak
Scenografia i kostiumy: Anna Met
Muzyka: Enchanted Hunters (Magdalena Gajdzica, Małgorzata Penkalla)
Reżyseria światła: Rafał Paradowski
Poemat: Tomasz Śpiewak
Monologi i dialogi: Jacek Beler, Jan Dravnel, Mateusz Górski, Natalia Kalita, Anna Smolar, Tomasz Śpiewak, Justyna Wasilewska, Julia Wyszyńska
Choreografia scen lalkowych: Natalia Sakowicz
Autorka lalki: Olga Ryl-Krystianowska
Obsada: Jacek Beler, Jan Dravnel, Mateusz Górski, Natalia Kalita, Justyna Wasilewska, Julia Wyszyńska 

No to pa 

Przyznaję, że trochę bałam się tego spektaklu. Bo śmierć, ból, żałoba – wszystko to się z czymś przecież kojarzy. Ale „Orfeusz” Anny Smolar i Tomka Śpiewaka to wieloetapowa podróż pomiędzy różnymi stanami i emocjami. Jest śmiech, są łzy. A na końcu przychodzi ulga. Że jednak można inaczej – pozwolić sobie przeżyć stratę, zaakceptować ją i pójść dalej. To uwalniająca perspektywa. Szczególnie w kraju, w którym żałoby najczęściej nie mają końca.