Pojawienie się nowego tomu sagi o wiedźminie przypomina ucztę u królowej Calanthe opisaną w „Kwestii ceny”. Tym razem w roli Geralta występowali jednak czytelnicy: początkowo, podobnie jak wiedźmin przebrany za Ravixa z Czteroroga, byli nieco skonfundowani. W czasach, kiedy książki zapowiada się z wielomiesięcznym wyprzedzeniem, uruchamiając przy okazji tzw. dużych nazwisk potężną maszynę marketingową, Andrzej Sapkowski i jego wydawnictwo SuperNowa poczynali sobie nadzwyczaj niefrasobliwie. Najpierw dość niespodziewanie okazało się, że fragment nowej powieści pojawi się w „Nowej Fantastyce”, następnie zaś premiera tomu pod dźwięczno-wibrującym tytułem „Rozdroże kruków” zapowiedziana została na przyszły tydzień, jak gdyby chodziło o przedświąteczne zebranie trójki klasowej.
Zagorzałym fanom wiedźmina, a imię ich legion, nieobca jest jednak rada, jakiej kasztelan udzielił przed ucztą Geraltowi: „Jeśli królowa rozkaże wam rozdziać się do goła, pomalować sobie rzyć niebieską farbką i powiesić się w sieni głową w dół jako kandelabr, to zróbcie to bez zdziwienia i wahania”. Pobiegliśmy więc najpierw do metaforycznego kiosku po „Nową Fantastykę”, a potem do równie wirtualnej księgarni po „Rozdroże kruków”, nie komentując nawet szczególnie faktu, że za tę cieniutką opowiastkę na kiepskiej jakości papierze zapłacić należało sumę dość słoną. Pomruki niezadowolenia rozległy się dopiero, kiedy już po premierze powieść zapowiedziano w kilku wersjach okładkowych – książki od dawna traktujemy też jako przedmioty, wypadałoby zatem dokupić pasujący do kolekcji tom. Tymczasem „wszystko drożeje, a żyć trzeba”, jak mawiała pewna czarodziejka – po miesiącu od premiery nowe przygody Geralta na samym Bonito sprzedały się w liczbie ponad ośmiu tysięcy egzemplarzy.
Jak widać, kieruję się w tym tekście podobną zasadą co Sapkowski tworzący „Rozdroże kruków” – zakładam, że liczba czytelników, którzy nie zrozumieją nawiązań do opowiadań i sagi, jest na granicy błędu statystycznego i nie należy się nimi przejmować. Oraz: tak, to opowieść o nas, w takim samym stopniu jak o białowłosym. W dodatku taka, że ulegam na przemian dwóm skrajnościom czyhającym na badaczy kultury popularnej – bezbrzeżnej sympatii dla opisywanego przedmiotu oraz ironicznym się od niego dystansowaniu.
Mogę sobie pozwolić na tę swobodę w komentowaniu nowego dzieła Sapkowskiego, ponieważ jestem mocno spóźniona na imprezę. O książce zdążyli wypowiedzieć się już właściwie wszyscy – uczta się skończyła, straż zabiera rannych i resztki pieczonego bażanta, a może nawet apornisa (kto nie zna tej kreatury – prędko na rozdroże!). W potoku refleksji niektórzy udowadniali, że wiedźmin jest Polakiem, inni o wypowiedź prosili samego Andrzeja Sapkowskiego, zwanego przez fanów ASem, przez sceptyków Panżejem, a przez pozostałych Sapkiem, on zaś odpowiadał w charakterystycznym dla siebie stylu: wytykając dziennikarzom niekompetencję, odmawiając odpowiedzi na niewygodne pytania, popisując się erudycją i zapowiadając triumfalny powrót (mała anegdotka na marginesie: też kiedyś przeprowadzałam wywiad z Sapkowskim dla dużej chorwackiej gazety; pisarz zgodził się jedynie na rozmowę przez mail. Ciekawie było obserwować, jak mniej więcej w połowie udzielania odpowiedzi zaczął się nudzić albo przypomniał sobie, że dla dobra wizerunku powinien być bardziej opryskliwy, i zmienił ton. Na okładce chorwaccy redaktorzy wstawili zdjęcie, na którym niemal się uśmiecha).
Najciekawszy w tej dyskusji wydał mi się tekst Marcina Napiórkowskiego o przynależności pokoleniowej wiedźmina i skutków jego niewątpliwej milenialskości stworzonej rękami boomera. Interpretacje wskazujące na pokrewieństwo wiedźmińskiego uniwersum i Polski czasów transformacji stanowią dziś właściwie truizm, są jednak interesującym punktem wyjścia do opowieści, do której powracamy po trzydziestu latach, w znacząco przecież odmiennych dekoracjach. W przypadku autora i głównego bohatera zmianę opisać łatwo – jeden się postarzał, drugi w nowej opowieści znacząco odmłodniał. Co jednak począć z czytelnikami, bynajmniej nie modelowymi, i otaczającym ich światem?
Poszerzenie fantastycznego pola
Pytanie o zmieniający się kontekst tzw. rzeczywistości empirycznej byłoby znacznie mniej uzasadnione, gdyby Sapkowski był twórcą klasycznego fantasy, w którym konstrukcja świata alternatywnego jest zabiegiem kluczowym, ważniejszym od tworzenia fabuły czy konstruowania postaci. Owszem, jego bohaterowie uwielbiają się spotykać tylko po to, aby przez następnych kilkanaście stron rozmawiać o geopolityce Kontynentu, ale nawet sam autor nie ukrywa, że szczegółowa konstrukcja świata przedstawionego z jego geografią i historią nie była dla niego aż tak ważna i z pewnością nie stanowiła głównej motywacji do snucia opowieści.
Świat rośnie tu wraz z głównym bohaterem – w pierwszym opowiadaniu z 1986 roku za całe uniwersum starcza nam odmalowana niezbyt szczegółowo Wyzima. Jednak wraz z coraz bardziej skomplikowanymi dylematami moralnymi, przed którymi staje nasz zabójca potworów, czasoprzestrzeń musi ulec skomplikowaniu, choć bynajmniej nie uporządkowaniu – światem wiedźmina rządzą bowiem typowe dla okresu przemian chaotyczne zasady polityczno-ekonomiczne, w których na pierwszy plan wysuwa się prawo silniejszego. W tym świecie zaś usiłuje jakoś funkcjonować nasz ulubiony underdog, który im bardziej stara się być uczciwy, tym bardziej dostaje w dupę, ale przynajmniej odcina się swoim prześladowcom wcześniej niż w domu pod prysznicem.
W klasycznym fantasy, którego archetekstem jest „Władca pierścieni” J.R.R. Tolkiena, taki układ świata jest nie do pomyślenia. Dobro i zło są tu bowiem wyraźnie rozgraniczone, a choć bohaterowie bywają kuszeni i podejmują trudne decyzje, strony są ostatecznie jasno określone. Nic dziwnego, że fantasy było przez długi czas uważane za gatunek mniej nośny problemowo od fantastyki naukowej, a nawet antymodernistyczny – jego fabuła często opierała się bowiem o schemat, w którym bohaterowie walczyli o odwrócenie niekorzystnej zmiany rozwojowej i powrót do dawnego stanu szczęśliwości. Presja poetyki ustanowionej przez Tolkiena była tak duża, że odejście od tego modelu, nazywane fantasy kontestacyjnym (negujące determinizm historyczny, jak w cyklu o Ziemiomorzu Ursuli Le Guin) oraz fantasy nihilistycznym (brak celowości historii, np. w chaotycznym i dowcipnym Świecie Dysku Terry’ego Pratchetta), wydarzyło się dopiero w latach 80. i 90. Choć globalna popularność adaptacji powieści George’a R.R. Martina sprawiła, że takie ustawienie opowieści, w którym strony walczą nie przeciwko siłom ciemności, ale o ziemie i władzę, wydaje nam się oczywiste, Sapkowski był jednym z jego prekursorów.
Znacząco przebił on jednak Amerykanina, jeśli chodzi o nawiązania do rzeczywistości: o ile autorzy fantasy zwykle próbują stworzyć immersyjny i spójny świat, Sapkowski lubuje się w rozmaitych odwołaniach do naszej kultury i rzeczywistości. I tak w „Rozdrożu kruków” komentuje m.in. przekręty przy budowach autostrad, wypowiedzi polskich polityków, dyskusje na temat aborcji czy prowizje płacone agentom (literackim?). Sapkowski może się upierać, że nie pisze powieści postmodernistycznej, ale jego ulubione chwyty, obficie stosowane także w tej powieści – tworzenie fikcyjnych dokumentów, eksperymentowanie z gatunkami (pomysł, aby część akcji rozgrywała się w formie epistolarnej, jest tyleż prosty, co świetny), intertekstualność, dekonstruowanie znanych opowieści i ironiczne mrugnięcia okiem do czytelnika – zdecydowanie temu przeczą. Elementy te, podobnie jak specyficzny humor, nie dają się jednak wcale tak łatwo przenieść na język współczesnych seriali, stąd zapewne brak szczęścia Sapkowskiego do ekranowych adaptacji.
Odejście od tolkienowskiego wzorca w tworzeniu fantasy to stosunkowo dawne dzieje, mniej więcej z czasów napadu na Kaer Morhen, ale konserwatyzm w gatunku wciąż trzyma się mocno. Wystarczy choćby spojrzeć na wielu polskich pisarzy, zwłaszcza z tzw. stajni wydawnictwa Fabryka Słów, albo kontrowersje, jakie wzbudziły artykuły i vlogi Kasi Babis o tzw. dziadach polskiej fantastyki czy numer poświęcony tematyce LGBT+ w czasopiśmie „Nowa Fantastyka”. Oczywiście, nie jest to immanentna cecha gatunku. Szkoda, że tworząca od lat 70. czarnoskóra pisarka Octavia E. Butler, poruszająca w swoich utworach problemy niewolnictwa, płci kulturowej czy seksualności, w Polsce pozostaje wciąż stosunkowo nieznana: jak dotąd w przekładzie ukazała się jedynie jej „Przypowieść o siewcy”, ale na ten rok wydawnictwo Vesper zapowiada również premierę cyklu „Xenogenesis”. W rozdziale zatytułowanym „Writers of colour”, będącym częścią „The Cambridge Companion to Fantasy”, Nnedi Okrafor pisze: „Tylko w powieści fantasy niewolnictwo może zostać ukazane w całej swojej pełni”, co potwierdza zresztą wspaniała „Kolej podziemna” Colsona Whiteheada, rzadko niestety określana jako powieść fantastyczna.
Ten subwersywny potencjał nie jest jednak szczególnie widoczny w tworzonych na zamówienie kolejnych popularnych cyklach, wykorzystujących co prawda fantastyczny sztafaż, ale już niekoniecznie fantastyczne narzędzia pozwalające w interesujący sposób mówić o współczesnym świecie. Efektem tego dysonansu są tak kuriozalne sytuacje jak niedawna awantura o postać Ciri w grze „Witcher 4” czy dawniejsze sprzeciwy wobec czarnych bohaterów w serialu o rzekomo słowiańskim wiedźminie. Konserwatywni fani w takich sytuacjach uwielbiają się powoływać na uświęcony kanon, wydają się jednak zupełnie prześlepiać fakt, że w prozie Sapkowskiego jego feministyczne i antyrasistowskie poglądy są aż nadto widoczne (nie wspominając o tym, jak brutalnie wyśmiewał słowiańskość w fantasy). Warto byłoby się także zastanowić, czy nie ma to związku z ogólnym wzrostem nastrojów konserwatywnych wśród młodych Polaków.
Nostalgia za białym włosem
Specyficzna konstrukcja świata przedstawionego w utworach Sapkowskiego ma spory wpływ na jego recepcję. Odbiór „Rozdroża kruków” był przeważnie pozytywny, zupełnie inaczej niż w przypadku wydanego w 2013 roku „Sezonu burz”. Faktycznie, to lepiej napisana i bardziej zwarta historia z ciekawszymi bohaterami, ale ta diametralna różnica w recepcji ma moim zdaniem także mniej merytoryczne podłoże. Od kilku już lat karierę w debacie na temat kultury popularnej robi wyjątkowo pejoratywne „monetyzowanie nostalgii” (prawie równolegle z prequelem sagi o Wiedźminie do kin wszedł prequel „Króla lwa” – przypadek, fellow milenialsi?). Badania wskazują jednak, że nostalgia jest użytecznym narzędziem, które pozwala skuteczniej walczyć z traumą i poczuciem samotności, świetnie sprawdza się więc w czasach kryzysowych.
Sapkowski w „Rozdrożu” serwuje nam dokładnie tę dawkę ogrzewającego serce wspomnienia czasów minionych, jakiego potrzebujemy w ciemne grudniowe i styczniowe dni – a więc między innymi wgląd w zaanonsowaną już na początku cyklu opowieść o pierwszym szlachetnym uczynku Geralta, rozwiązanie zagadki ataku na Wiedźmińskie Siedliszcze, genezę anonimowego pamfletu „Monstrum, albo wiedźmina opisanie”, a nawet historię tego, dlaczego wszystkie konie białowłosego nazywają się Płotka. Jednocześnie chwała autorowi, że nadmiarem przyprawy nie uczynił dania niejadalnym – próżno w „Rozdrożu” szukać zapowiedzi pojawienia się w życiu wiedźmina Yennefer, Ciri i całej tej pokręconej historii rodem z legend arturiańskich.
Kochamy fantastyczne serie, bo przywiązujemy się do bohaterów i uniwersum, dlatego z taką radością wypełniamy istniejące w tych historiach luki, ale wydaje się, że autorowi udała się tu jeszcze jedna sztuka. Liczba wydawanych książek i rozmycie się kanonów sprawiają, że coraz rzadziej możemy dziś uczestniczyć we wspólnocie czytania – niewiele książek staje się na tyle ważnych, aby czytali je wszyscy w jednym czasie: w tym sensie Sapkowski znów pozwolił na chwilę radości w oczekiwaniu na premierę, a potem dał także wytęsknione, przejawiające się w porównywaniu doświadczeń lekturowych poczucie wspólnoty. Oczywiście, mówię tu o swojej bańce, tym samym znów wracając do problemu pokoleniowości.
Opowieści z krypty
Jestem kilka lat młodsza od wiedźmina, ominęło mnie więc czekanie na kolejne tomy w latach 90. Sapkowskiego odkryłam dzięki polskiemu filmowi i serialowi z 2002 roku – dziś już też stanowiących przedmiot sentymentu, ale wówczas wywołujących fale wściekłości fanów ASa, nie tyle ze względu na kiepskie efekty specjalne (słynny potwór z rury do odkurzacza), ile przede wszystkim braki scenariuszowe (popularne wówczas hasło odwołujące się do nazwiska scenarzysty brzmiało: „znajdzie się kłonica na dupę Szczerbica”).
Dwadzieścia lat temu lektura Sapkowskiego miała dla mnie posmak generacyjnego buntu. Dla mojego ojca „Trylogia husycka” byłaby całkiem dobrą rzeczą, gdyby tylko usunąć z niej wszystkie zbyteczne elementy fantastyczne (ewidentnie odrobina magii była gorsza niż nieustające deus ex machina w ostatnim tomie). Porównywanie Sapkowskiego do Sienkiewicza nie pomagało, smoki i wampiry przesądzały o tym, że wiedźmin nie był wart uwagi ani naszych rodziców, ani poważnych literaturoznawców. Na szczęście internet hulał już wtedy także na prowincji, dlatego niemal całe swoje nastolęctwo spędziłam na forum poświęconym twórczości Sapkowskiego, gdzie wielką popularnością cieszyły się takie tematy jak: „Oni nie umarli!!!”, „Czy Ciri była dziewicą?” oraz „Jaką czarodziejką jesteś – test”. Oczywiście tylko przez jakiś czas, bo potem rozmawialiśmy już normalnie o literaturze, filmach i w ogóle kulturze popularnej.
Lata uczestniczenia w tych internetowych, a potem czasem także osobistych dyskusjach były dla mnie doświadczeniem formacyjnym i zapewne wpłynęły na wybór fantastyki gatunkowej jako tematu pracy doktorskiej, choć kiedy przy okazji tego tekstu wróciłam, aby poszperać na forum, własne posty powodowały we mnie przypływ charakterystycznego uczucia zażenowania.
Od tego czasu powstało co najmniej kilkanaście poważnych naukowych opracowań prozy Sapkowskiego, wiedźmin stał się światowym fenomenem popkulturowym, a pokolenie jego pryszczatych fanów dorosło. Zaś młodsze roczniki na Geralta patrzą już zupełnie inaczej. W dobitny sposób uświadomili mi to studenci, z którymi czytaliśmy kilka opowiadań z „Ostatniego życzenia” i „Miecza Przeznaczenia”. Na to, że wiele osób grało w grę lub oglądało serial, ale nie czytało książek, byłam przygotowana. Nieszczególnie czołobitny stosunek do bohaterów, przejawiający się choćby w porównywaniu relacji Geralta i Jaskra do Shreka i Osła, uważam za zabawny. Gwoździem do mojej trzydziestokilkuletniej trumny okazała się jednak informacja, że niemal wszyscy po książki sięgnęli z polecenia rodziców.
Od dawna funkcjonujemy już w pewnym samopotwierdzającym się paradygmacie: wiedźmin jest tak popularny, bo występuje w ogromnej ilości transmedialnych przekładów (gry, seriale, komiksy), a występuje w takiej ilości adaptacji, bo jest niezwykle popularny. Trudno jednak powiedzieć, aby dla pokolenia zetek był to formujący lub kultowy tekst kultury. Nie ten czas, nie ten paradygmat, wiele podobnych treści do wyboru. Sapkowski wydaje się tego świadomy i choć jak zawsze pisze dla szerokiego grona czytelników (dobrym przykładem są jego żarty wahające się od erudycyjnych i wysmakowanych nawiązań do filozofii, kultury czy nauki do takich obracających się wokół kupy i dupy), „Rozdroże kruków” skierowane jest przede wszystkim do tych, którzy w Sapkowskim szukają esencji Sapkowskiego.
O dziwo, fakt, że niektóre fragmenty nowej powieści wyglądają, jakby autor tworzył pastisz samego siebie, nie zmniejsza radości w obcowaniu z powieścią. Podstawowe pytanie brzmi jednak, czy „Rozdroże kruków” broni się jako samodzielna książka, a nie część cyklu – aby to z całą pewnością ustalić, należałoby zapytać czytelnika, dla którego był to pierwszy tom opowieści o wiedźminie w życiu. Takiego jednak, pomimo najlepszych chęci, wciąż nie udało mi się odnaleźć.